Rzadko bywam na wernisażach, podobnie jak w teatrach, które ostatnio w coraz większym stopniu upodabniają się do klubów go-go, z tą różnicą, że o ile te kluby niczego nie udają, to w teatrach panuje szalone zadęcie na tle „misji” i „kultury wysokiej”. Autorzy dramatyczni, te „skisłe szekspiry majtek damskich”, nadymają się, podobnie jak reżyserzy i aktorzy, wmawiając poczciwej publiczności, że oto obcuje z niebywałymi produktami ducha twórczego, podczas gdy tak naprawdę jest to zwyczajny Scheiss, zarówno od strony literackiej, jak i artystycznej. Niestety publiczność tego nie wie, bo wskutek subwencjonowania przemysłu rozrywkowego, jego pracownicy ulegli deprawacji i widząc, że „czy się stoi, czy się leży”, subwencje płyną szerokim strumieniem, przestali się starać, już tylko markując zarówno literacką stronę przedstawień, jak i sztukę aktorską. W rezultacie publiczność, pozbawiona jakiegoś punktu odniesienia, bo zmuszona do obcowania wyłącznie z chałturą, myśli, że ta blaga, to najprawdziwsza Sztuka i pokornie oklaskuje wszystkie gówna, jakie spryciarze jej zaprezentują. Jeszcze większa hucpa panuje w tak zwanych sztukach pięknych. Tam już nie ma pewności, czy autor natchnionego dzieła nie został właśnie przerobiony w rzeźni na kiełbasy, więc dopatrywanie się objawów geniuszu może okazać się ryzykowne. W tej sytuacji jedynym wyjściem byłoby natychmiastowe skasowanie wszelkich subwencji z funduszy publicznych dla przemysłu rozrywkowego (bo teatry to przecież nic innego, jak przemysł rozrywkowy, podobnie jak cyrk, czy wspomniane klubu go-go). Być może zmusiłoby to pracowników tego przemysłu do większej dbałości o klienta, bo teraz z coraz większą ostentacją go lekceważą, a nawet bezczelnie sztorcują, jeśli oferowany Scheiss niedostatecznie się mu podoba.
Mój nieżyjący już szwagier, będący historykiem sztuki, tłumaczył mi kiedyś przyczyny, dla których jedne dziedziny sztuki upadają, podczas gdy inne – osiągają szczyty doskonałości. Na przykład rzeźba osiągnęła szczyty w epoce chwały Cesarstwa Rzymskiego. Rzeczywiście – oglądałem kiedyś w muzeum Zwinger w Dreźnie marmurową rzeźbę tancerki, wykonującej właśnie taneczne pas. Rzeźbiarz doskonale uchwycił ruch w jego dynamice i nawet pofałdowana, kamienna tunika „powiewała”. Wielkie wrażenie zrobiła też na mnie asyryjska granitowa rzeźba lwa w British Muzeum w Londynie. Takiego skondensowanego okrucieństwa nigdy wcześniej jeszcze nie widziałem, więc nie miałem wątpliwości, że ludzie, którzy potrafili takie okrucieństwo wydobyć z kamienia, musieli wiedzieć o nim wszystko, a więc – że sami też musieli być okrutni. Więc kiedy rzeźba osiągnęła szczyty i nic już nie można było nowego w niej pokazać, ambitni artyści porzucili rzeźbę, którą zajęli się fachowcy gorszego sortu. I rzeczywiście – już w epoce Konstantyna rzeźba coraz bardziej przypomina kamieniarstwo, ale za to do szczytów doskonałości zbliża się mozaika. Kiedy i ona osiągnęła szczyty doskonałości, ambitni artyści znaleźli sobie nową dziedzinę w postaci miniatury, która króluje we wczesnym Średniowieczu. Pojawia się już wtedy malarstwo, ale widać, że to parva principia i dopiero po kilku wiekach ono również osiąga szczyty. Toteż artystów malarstwo zaczyna nudzić do tego stopnia, że malowanie obrazów powierzają przypadkowi, a nawet – jak mogłem się przekonać – świniom. Nie tylko zresztą nudzić; kiedyś proponowałem znajomej malarce, by namalowała Walkirię, ale odniosłem wrażenie, że wolałaby nie próbować. Toteż w naszej epoce, obok fotografii, w której zresztą też już zaczynają pojawiać się dziwactwa, w awangardzie sztuki znalazło się wzornictwo przemysłowe, o czym każdy może się przekonać, oglądając motocykl Harley Davidson.
Cóż jednak może zrobić z ludźmi propaganda! Oto „Gazeta Wyborcza”, która żydowskim zwyczajem lansuje wszelką możliwą tandetę, zarówno intelektualną, jak i artystyczną, triumfalnie doniosła, że pani Anda Rottenberg właśnie sprzedała za milion złotych 90 przedmiotów ze swojej kolekcji, w której była między innymi „torba z soli”. Pod publikacją, która informowała o tej aukcji, jakiś poczciwiec napisał melancholijnie, że „może wstyd się przyznać, ale ni w ząb nie rozumiem sztuki współczesnej”. Inni nie zdobyliby się na taką szczerość, nie ośmieliliby się przyznać do takiego prostactwa. Ale to, że choć jeden zdobył się na odwagę, napawa optymizmem. Toteż zwracam się do niego ze słowami otuchy: Drogi poczciwcze! Odwagi! To nie żaden powód do wstydu! To nie twoja wina, że nic nie rozumiesz! To tylko przynosi ci zaszczyt, że jesteś spostrzegawczy na tyle, iż zauważyłeś, że król jest nagi! I nie bój się tego powiedzieć na głos, bo jeśli inni też się odważą, to jest szansa, że „się podłe zadziwi i zlęknie”. Bo dopóki się nie zlęknie, to – jak widać – inkasuje miliony, żerując na ludzkiej, poczciwej naiwności. Nie mówię o pani Rottenberg, bo nie sądzę, żeby kogokolwiek zmuszała do kupowania obiektów z jej kolekcji, natomiast mam na myśli tych, którzy swoje dochody czerpią z publicznych subwencji, dopuszczając się w ten sposób na swoich bezbronnych bliźnich kradzieży wyjątkowo zuchwałej.
Stanisław Michalkiewicz