O Andrzeju Kocie, wielkim polskim grafiku oraz próbach ocalenia pamięci o artyście i jego dziełach rozmawiam z Lechem L. Przychodzkim, przez lata propagatorze sztuki starszego przyjaciela, obecnie „kronikarzu” przestrzeni jego życia i działań twórczych.
Dorota B.Jankowska: O Andrzeju Kocie, wielkim polskim grafiku oraz próbach ocalenia pamięci o artyście i jego dziełach, rozmawiam z Lechem L. Przychodzkim – przez lata propagatorem sztuki starszego przyjaciela, obecnie „kronikarzem” przestrzeni jego życia i działań twórczych.
Lech L. Przychodzki: Pani Doroto, tomy by o tym można napisać. Przecież Lublin, niezmiennie uczepiony postaci Józefa Czechowicza, nie pamięta i pamiętać nie chce innych poetów, niekiedy równie ciekawych jako twórcy i jako ludzie… Jak długo się tak da? A nie było przypadkiem w Kozim Grodzie (myślę ledwie o moim pokoleniu) Leszka Bojanowskiego, Krzyśka Paczuskiego, Longina Szparagi, Michała Sokołowskiego? Michał pewnie wciąż żyje – choć daleko stąd, nie słyszałem przynajmniej, by odszedł. Ale trzej pierwsi już w grobach. I co – i cisza! Podobnie z malarzami… Byli? To pytanie w głosie, Pani Doroto, nie jest przypadkowe! Jeśli od lat jedynie milczenie „słyszę” wokół Anki Strumińskiej, Janusza Sokołowskiego, Jaśka Popka i kilku innych postaci – to, doprawdy, zaczynam podejrzewać, iż nigdy nie istnieli a prace, nawet te wiszące na ścianach moich kolejnych domów, to jedynie wytwór chorej wyobraźni niejakiego Lecha L. P. (Śmiech).
D. B. J.: Odszedł niedawno kolejny z wielkich, których życie związane było głównie z Lublinem… Myślę o Andrzeju Kocie, grafiku, znanym znacznie szerzej w Polsce i na świecie, niż w rodzinnym mieście…
L. L. P.: To akurat norma! Nad Bystrzycą o tym, co jest kulturą i jakiego rzędu, decydują od 40 przynajmniej lat (bo od tylu mnie to interesuje) ludzie, którzy kiedyś sami przejawiali ślady twórczych zapędów, ale szybko dali się przekonać, że urzędnicze stołki pasują do nich lepiej i są zdecydowanie bezpieczniejsze. Można wtedy zasłonić się przepisami i nie prezentować szerzej własnego zdania na tematy „mało bezpieczne”. Andrzejem chwalono się w sprawozdaniach, ale realnie pomagali mu ludzie, od urzędów bardzo dalecy.
D. B. J.: Kota „odkrywali” inni wielcy artyści – Leon Urbański, Janusz Stanny, Jan Młodożeniec, Czesław Słania, Jerzy Jaworowski... Odkrywali skutecznie, zwłaszcza Urbański i Słania… Nie przeszkadzało im, że lublinianin ma za sobą tylko naukę w Liceum Plastycznym im. C. K. Norwida, położonym wówczas niemal vis a vis jego kamienicy przy Grodzkiej, a mury ASP jedynie oglądał…
L. L. P.: Jakoś tak jest, iż życie wciąż utwierdza mnie w przekonaniu, że ci naprawdę wielcy, są bardzo spolegliwymi i unikającymi blichtru ludzieńkami! I – znalazłszy kogoś utalentowanego – zrobią, co w ich mocy, by mu pomóc. Bez oczekiwania na „dowody wdzięczności”. Po to tylko, by dać świadectwo prawdzie – oto narodził się kolejny TWÓRCA i czas przyjąć to do wiadomości!
Andrzej miał szczęście – trafił na Leona Urbańskiego i jego „dziecko”: Doświadczalną Oficynę Graficzną Pracowni Sztuk Plastycznych. Który z polskich grafików i typografów uczynił dla Kota więcej niż on? Przecież to nieistotne. Andrzej zaistniał w przestrzeni sztuki, ponieważ umieścili go tam pospołu – Urbański, Jaworowski, Słania, Tomaszewski, Matynia i kilku innych. Nawiasem biorąc – książka Matyni ukazała się nie gdzie indziej, tylko w Doświadczalnej Oficynie Graficznej. Po której zresztą śladu nie zostało, gdy Urbański zmarł. Jurek Rudzki, w możliwej dla siebie skali kontynuujący doświadczenia stołecznych artystów, próbował kiedyś dojść, co stało się z maszynami i czcionkami Oficyny… Na próżno… Wygląda więc na to, iż bywają jednak ludzie naprawdę nie do zastąpienia!
D. B. J.: Czy tak jest również z Andrzejem Kotem?
L. L. P.: To pytanie, domagające się tylko odpowiedzi pozytywnej, Pani Doroto (śmiech)… Jasne, choć z Andrzejem było nieco inaczej. Od kilku już lat znikał z Lublina na długie miesiące. Powracał wypoczęty i podkarmiony… Oczywiście sielanka nie trwała długo – nadbystrzyckie „klimaty” szybko sprowadzały go na ziemię. Ci wszyscy, którzy teraz nazywają się „przyjaciółmi” grafika, nie wiedzieli nawet niekiedy, iż dzieli on swój czas pomiędzy pracownię w lubelskim „Pekinie”, koszmarnym 10-piętrowym i 10-klatkowym bloczysku przy Głębokiej a dom najmłodszego z trzech braci Kotów – Zbigniewa. Dom odległy, bo położony w obrębie tzw. Wielkiej Warszawy, gdzie najprościej jedzie się słynną kolejką EKD – dzisiaj już WKD… Różnica pomiędzy dniem dzisiejszym a tamtym okresem jest jednak zasadnicza – wówczas wiedzieliśmy, iż Andrzej wróci…
D. B. J.: Mówiło się, że bez lubelskiego Starego Miasta wyobraźnia Andrzeja Kota funkcjonuje inaczej, że rodzinne miasto jest dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji…
L. L. P.: Takim pokazał Jędrka film „Alfabet Kota” Grześka Linkowskiego, kiedyś poety, dziś filmowca… A może filmowca-poety? Andrzej, podobnie jak Józef Czechowicz czy prof. Władysław Panas, postrzegał Lublin jako miejsce magiczne… Gdzie pomieszkiwali naprawdę wielcy: Rej, Kochanowski, Kraszewski, Zelwerowicz… Gdzie Unia Lubelska przeorientowała losy Polski, bo do własnych – doszła nam obrona przed wrogami Wielkiego Księstwa Litewskiego… Gdzie na świat przyszedł inny wielki zapomniany – kolejny Czechowicz, Mieczysław – aktor, budzący niezmiennie sympatię kilku pokoleń Polaków… Gdzie – niestety – Niemcy zbudowali KZ Lublin, znany od roku 1944 jako Majdanek, jedno z tragiczniejszych miejsc na kuli ziemskiej… Gdzie właściwie już tylko magia została, bo przemysł zlikwidowali, pożal się Boże, „reformatorzy” spod znaku neoliberalizmu…
Na szczęście Andrzej operował skrótowym znakiem – JEGO Lublin stanowią: Brama Krakowska, diabeł, kozioł, winorośl i wszelkiej maści… kieliszki. To dla ludzieńków spoza… Delikatniejszych symboli znajdzie Pani w pracach Kota mnóstwo, tych narodowych także, był czas, gdy spod dłoni Jędrka wychodziły orły – nie zawsze traktowane serio, jak w ex-librisie zmarłego niedawno ojca Pawła Kukiza… Niekiedy wybitnie przekornie!
D. B. J.: Andrzej Kot znany jest w świecie przede wszystkim dzięki setkom, o ile nie tysiącom ex-librisów oraz pracom, opartym o typografię… To chyba dlatego prof. Urbański, sam zecer i typograf klasy niemal zerowej (młodym czytelnikom podpowiem, iż nie chodzi o matołkowatość, a o najwyższy stopień wtajemniczenia w swój fach) docenił niesamowitą pomysłowość i pracowitość mieszkańca lubelskiego Starego Miasta. Jeśli chodzi o alfabety – Kot przecież nie miał sobie w Polsce równych…
L. L. P.: Innego zdania był, niestety, pewien ze staromiejskich restauratorów, który przejąwszy prawa do jednej z bram przy ul. Rybnej pokrył „swoim” freskiem powstały tam wcześniej z szablonów któryś z Andrzejowych alfabetów… I tu akurat żaden biurokrata „od kultury” nie wrzasnął – „Wara!”. Neoliberalizm nie liczy się z ludźmi, w dodatku tak zbytecznymi jak artyści. Liczy się z mamoną! Za protesty urzędnikom nie płacą, tylko za nadążanie za ruletką nowych przepisów. Rosyjską ruletką…
Kocie alfabety docenili Niemcy. W 1995 r. edycja „Das Alphabet. Die Bildwelt der Buchstaben von A bis Z” oficyny Ravensburger Buchverlag (autorami dzieła byli Joseph Kiermeier-Debre i Fritz Franz Vogel) spośród wielu polskich artystów, jacy zmierzyli się w XX stuleciu z nowymi formami wzorów czcionek, dostrzegła tylko Andrzeja Kota! Debre i Vogel zaprezentowali alfabet, który Jędrek nazwał „Ot-Kot”, co Niemcy przełożyli jako „Kocie żarty”. Nieistotne, jak przełożyli, ważne, iż pokazali go w całości!…
D. B. J.: Czy to prawda, Panie Leszku, że grafik NIE LUBIŁ pieniędzy?
L. L. P.: Hmmm… Tego akurat trudno być pewnym… Ale nie demonizował ich roli i starał się unikać uzależnienia od ich wpływu, to akurat fakty! Sztuka nie była dla niego źródłem zarobku, tylko radości i wewnętrznej siły. Nie ścigał dłużników, a miał ich wielu, bo ludzie wykorzystywali tę akurat cechę Andrzejowego charakteru – zmawiali i nie płacili. Lub płacili sumy, które wstyd zaproponować zdolnemu dziecku…
D. B. J.: W takim razie – jak żył? Jak mierzył się z codziennością, z rachunkami za pracownię, za prąd, z kosztami leków…
L. L. P.: Pod Warszawą, w miarę blisko – młodszy brat Jędrka, też zresztą grafik, po stołecznej ASP. Na Zbyszka zawsze mógł liczyć. W Lublinie? Prócz oszustów mieszkają przecież nad Bystrzycą ludzie uczciwi! Miał tu przyjaciół i pewnie dzięki nim – dawał radę przeciwnościom. Finansowym i zdrowotnym. Na przykład red. Kajetan Wojtysiak płacił Kotu z własnej kieszeni schorowanego emeryta, bo wydawca ilustrowanej przez Andrzeja a firmowanej przez Kajetana „Gazety Powszechnej <Poczta>” płacić nie chciał. Nikomu i za nic, toteż skończył samobójstwem. Wydawcę „Poczty” prawicowy podobno prezydent Koziego Grodu, Andrzej Pruszkowski, kazał pochować z honorami – nad grobem odegrano hejnał miasta. Jędrka Kota chowano w gronie przyjaciół – hejnalisty obecny prezydent z łaski PO, imć Żuk, jako cody pogrzebu twórcy światowej sławy, niestety, NIE przysłał… Może i lepiej, oficjałki mocną stroną Andrzeja nie były…
D. B. J.: Czy spodziewaliście się śmierci grafika, kiedy jesienią, w kolejną rocznicę urodzin, urządzono mu w galerii lubelskiej biblioteki miejskiej kolejną już wystawę? Czy jego odejście w lutym nie było za szybkie?
L. L. P.: Zawsze jest za szybkie i zawsze niespodziewane. Bez względu na to, co o stanie zdrowia chorego wiemy! A przecież kłopoty zdrowotne towarzyszyły Jędrkowi „od zawsze”. Sam podśmiewał się niekiedy, iż czasem jest artystą, a czasem tylko pokornym pacjentem, czekającym na skuteczną terapię… Każde odejście boli. A śmierć kogoś, kto ma wciąż tak wiele do zrobienia, boli w dwójnasób!
D. B. J.: Ale jednak się stało! Co teraz? Co z pracami Kota, co z ich inwentaryzacją, opisem..? I – co chyba nie mniej istotne – co z pamięcią po wybitnym grafiku, w chwili śmierci chyba najwybitniejszym w Polsce?
L. L. P.: Rzecz pierwsza – to już prywata obu braci: najstarszego, Zdzisława i najmłodszego – Zbigniewa. Liczę, iż sąd podejmie decyzje z korzyścią dla kultury polskiej. Na razie papiery dopiero rozpoczęły drogę urzędową.
Nawet samo spisanie dzieł Andrzeja jest swoistym kosmosem! Nikt nie wie, ile i czego powstało. Trudno też orzec, jak traktować odbitki xero? Kot korzystał z tego sprzętu wielokrotnie, za często nawet… Odbitki z blachy czy linorytu? Tu nie ma problemu, sprawa jest od dawna uregulowana prawnie. Wiadomo, co jest oryginałem, co zaś jedynie kopią. Przy xero? Nie dałbym żadnej wiążącej odpowiedzi, bo ponowocześni artyści podchodzą do problemu bardzo różnie. Krytycy i prawnicy – także!
D. B. J.: Czyli nikt się tym nie zajmie?
L. L. P.: Czy coś takiego przed chwilą powiedziałem? Nie po to Andrzej miał kumpli, wielu znacznie bliższych, niż ja, by teraz zostawili Zbyszka z całym tym bałaganem! Kilka osób jest niejako szczególnie predystynowanych do poczynienia takiego ordnungu… Prac zostało multum, toteż i potrzebna jest współpraca z nimi wielu ludzieńków… Kogo bym imiennie nie wskazał – i tak będzie to za wąskie grono…
D. B. J.: Wystawę „Andrzej Kot. In memoriam” zrealizowała w 1,5 miesiąca po śmierci artysty Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego w Lublinie. Scenariusz na podstawie graficznego „notesu” grafika przygotował Jacek J. Wałdowski, jego chyba najbliższy w Lublinie przyjaciel…
L. L. P.: Jacek był przy Grodzkiej 19 sąsiadem państwa Kotów. Potem Andrzej uczył go rzemiosła, potem – zwykłą koleją rzeczy – zostali przyjaciółmi. Jacenty woli zresztą kolor – malarstwo i kolorową fotografię. I jakoś nigdy Jędrek nie miał mu za złe odejścia od grafiki (śmiech). Właśnie podczas spotkań u Wałdowskiego zaczęliśmy się z Andrzejem tolerować, później szanować, jeszcze później – lubić… Choć jako grafika „Ulicy Wszystkich Świętych” „wymyślił” Kota nie Jacek, a Marek Amen-Popielnicki, artysta książki, wtedy redaktor techniczny miesięcznika. Jędrek był z nami od stycznia 2002 r. do samego końca „Ulicy…” w czerwcu 2009 r. A Marka zmienił w redakcji właśnie Wałdowski i wspólnie udało nam się złożyć ponad 100 numerów! Zawsze z rysunkiem Andrzeja na ostatniej stronie. To Jacek jest „kierownikiem” obecnych poczynań, jako „prawa ręka” Zbyszka Kota, z którym znają się od dziecka.
D. B. J.: Pomysłów na utrwalenie postaci Andrzeja Kota jest co najmniej kilka i pochodzą z kilku głów!
L. L. P.: To dobrze. Jarek Koziara ma robić Koci album. Grzesiek Linkowski drugi dokument o Jędrku, niemal skończony za życia twórcy. „Dżej Dżej” (Jerzy Jacek) Bojarski także ma ponad godzinny materiał filmowy, gotów do przemontowania.
Nasz team, który powstał ad hoc, z potrzeby chwili, musi mieć więcej czasu, ale też i chce popracować solidnie, zaczynając dopiero od „teraz”…
D. B. J.: „Nasz team” – czyli kto? I nad czym popracować, Panie Leszku?
L. L. P.: Otrzymawszy błogosławieństwo Zbyszka Kota możemy się podjąć opracowania „monografii” Jędrka. Teoretycznie książka ma mieć trzech autorów, acz wiemy, że złoży się na nią praca wielu przyjaciół grafika. Sprawa rozmów z bliskimi Andrzeja i tymi, którzy powiedzą coś o jego życiu i pracach, to robota Jacka Wałdowskiego i moja. Podobnie z kwestiami, dotyczącymi próby oceny gigantycznej spuścizny Kota pod względem artystycznym. Tego już próbowano, skala może tylko odpowiednio większa… Natomiast novum będzie tu praca red. naczelnego „Zeszytów Prasoznawczych”, dr hab., prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Wojciecha Kajtocha na temat języka Andrzejowych fraszek, epigramów i innych „facecji”. Wojtek jest m.in. językoznawcą – a rysunki i grafiki Kota zna jeszcze z czasów współpracy z „Ulicą Wszystkich Świętych”, gdzie był sekretarzem redakcji. Zresztą – „zna” to mało… On je ceni i lubi! O, to tak jakoś wygląda, Pani Doroto…
Plus cały sztab przyjaciół – bez nich możemy od razu siąść i zawyć. Może być i do Księżyca… Tu kilka nazwisk (lub imion) koniecznych: Magda Kiełkiewicz i Irek Madej z „Info Artu”, Ula Kozak z Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie, Jurek Rudzki, kiedyś nowo-falowy „Ogród”, następnie Galeria „Arcus”, potem „Voice of America”; teraz pasjonat czcionek drewnianych i dawnych pras drukarskich, których używa do edycji akcydensów, Marek Amen-Popielnicki – wciąż artysta książki, Mariusz Kiryła – malarz, Grzesiek Linkowski – człowiek filmu, Paweł D. Znamierowski – fotografik, teoretyk fotografii. To tylko ci najistotniejsi!
D. B. J.: Pan Kiryła udzielił młodszemu bratu zmarłego grafika i Panu wydatnej pomocy podczas przygotowania niedawnej wystawy. Której przestraszono się w Lublinie, a nie bano się w pobliskim Świdniku…
L. L. P.: Historia tej ekspozycji jest na tyle zabawna, iż zmieści się pewnie w szykowanej książce… Faktycznie, Mariusz bardzo się zaangażował, ale on inaczej nie umie. Albo – albo! Andrzeja znał od lat, jest absolwentem tego samego liceum przy Grodzkiej. Kiryła z bólem zgadza się na kompromisy w życiu. Nie uznaje ich, jeśli chodzi o twórczość.
Cóż, Zbyszek przyjechał, przywiózł dwa pudła rysunków na tekturze i mieliśmy trzy dni na przygotowanie wystawy, złożonej z ponad… 200 prac! Można się było załamać. Wybraliśmy inne rozwiązanie – jakoś sobie poradzić. Co z pomocą Jacka, Magdy i Irka oraz „Dżej Dżeja” (przynajmniej na czas otwarcia) się udało.
D. B. J.: Podobno patronem medialnym był oddział SDP w Lublinie? Czyli pewnie nie przyjechała telewizja…
L. L. P.: Debilizm tego kraju, zwany „poprawnością polityczną”, nie pozwala być gdzieś jednym, gdy są tam już drudzy… By było uczciwie: nie przyjechała ani TV Lublin 3, ani TV Republika, ani nawet lokalna kablówka (śmiech). Wszystkie trzy – organizator (Miejsko-Powiatowa Biblioteka im. Anny Kamieńskiej w Świdniku) zaprosił.
Podobnie z „galernikami” Koziego Grodu. Ci także nie przybyli, bo przecież wystawa polityczna, a do wyborów jeszcze czas jakiś… To właśnie słyszał najmłodszy z Kotów nad Bystrzycą: „Po wyborach, panie Zbyszku, po wyborach…”. Dyrektor biblioteki, Mirosław Król, wykorzystał obchody Świdnickiego Lipca. Nie chciał czekać i za to mu chwała.
Leader lubelskiego SDP – red. Jacek Przesmycki – przybył, a jakże! A po wernisażu kilkuosobowa ekipa SDP pogadała sobie ze Zbyszkiem u nas w domu. Nikt się nawet z nikim nie pokłócił…
D. B. J.: Co wynikło z wystawy?
L. L. P.: Dla kogo? Dla Zbyszka – przypomnienie brata (część prac to rysunki Andrzeja) i powrót po ponad 40 latach na Ziemię Lubelską ze swymi kartonami i dumaniami „myślącego obywatela n-tej RP”. I pewnie nowi wrogowie, bo nie posłuchał „dobrych rad”, czyli wystawę zorganizował. Kilka słów skreślił na ten temat Kiryła: http://www.siemysli.info.ke/kot-niewygodnie-miauczacy/ .
Dla Mariusza i dla mnie sporo pracy, ale i przedniej zabawy… Nie wiem, czemu sztuka ma wzbudzać w odbiorcach wyłącznie nabożne skupienie, jak się często przyjmuje… Jeśli nie sprawia mi radości (może być to radość estetyczna, jasne) – odchodzę i rzadko wracam.
Dla widzów? Dowód na to, iż w Polsce nadal nie wszyscy chodzą w nałożonych sobie kagańcach. Nie chodził Andrzej, choć oceniał ludzi i realia niezwykle delikatnie, nie dał się na to skusić także Zbyszek…
D. B. J.: Kiedy mają być gotowe oba filmy o lubelskim artyście?
L. L. P.: Tego nie wiedzą chyba nawet ich autorzy. Bez pieniędzy można w tej materii tylko pomarzyć! Poza tym nie „oba” a „trzy”. Tu nie obiecuję na pewno, bo także nie mam na razie funduszy – a w przeciwieństwie do Grzegorza i „Dżej Dżeja” nie jestem miejskim urzędnikiem – ale pomysł istnieje, ma ręce i nogi, prawdopodobnie głowę ma również… Nie kręciłbym tego dokumentu sam, ale wstępne rozmowy odbędziemy dopiero za dni kilka.
Pomału wszystko nabiera kształtów. Co nie znaczy, iż mogę powiedzieć, co nam z tego wszystkiego wyjdzie. Obiecać mogę tylko uczciwą harówę, bo bez niej…
D. B. J.: …tylko „wyścig szczurów”…
L. L. P.: Mojego pokolenia nikt w „wyścig szczurów” nie wrobi. Jest mi przykro, gdy widzę młode, korporacyjne wraki płci obojga. Ale jeśli nie chcą korzystać z mózgów, to już tylko i wyłącznie ich problem.
My mamy do ocalenia pamięć o kolejnym wspaniałym ludzieńku i – jakby przy okazji – wielkim twórcy. Resztę zostawiamy tym, którzy lubią wspinaczkę na stołki. My wolimy góry. Prawdziwe, nie korporacyjne (śmiech).
A do wszystkich „Kotolubów” prośba – trzymajcie za nas kciuki!
D. B. J.: Porozmawiamy, myślę, gdy uporacie się, Panowie z książką i filmem?!
L. L. P.: O, to potrwa. Kilka lat na pewno. Ale chętnie. A Pani dziękuję za popularyzację postaci Andrzeja, bo w Internecie go niewiele! Tymczasem młodzi ludzie nie wierzą w realność niczego, czego nie znajdą poprzez komputer!
Fotografie:
1. Świdnik, wystawa, lipiec 2015;
2. Andrzej Kot u stóp lubelskiego zamku;
3. Książka A. Matyni o A. Kocie;
4. Zbigniew Kot jako cel obiektywów podczas wystawy „Andrzej Kot. In memoriam”;
5. Andrzej Kot, ex-libris Tadeusza Kukiza;
6. Afisz wystawy w Elblągu;
7. Wystawa „Andrzej Kot. In memoriam” – Lublin;
8. Tablica ogłoszeń cmentarza na Majdanku w Lublinie;
9. Jacek Wałdowski, uczeń i przyjaciel A. Kota;
10. Wystawa fotografii J. Wałdowskiego w Nałęczowie;
11. Wojciech Kajtoch, uczony z Uniwersytetu Jagiellońskiego, red. naczelny „Zeszytów Prasoznawczych”;
12. Luty 2015, Lech L. Przychodzki otwiera wystawę Mariusza Kiryły (w środku) i Michała Mrozika. Kiryła w znacznym stopniu przyczynił się do zorganizowania wystawy braci Kotów;
13. Świdnik, przed wystawą braci Kotów. Siedzą – od lewej Zbigniew Kot i Lech L. Przychodzki;
14. Banner świdnickiej wystawy;
15. Autograf Andrzeja Kota
Rozmawiali: Dorota B. Jankowska & Lech L. Przychodzki
Jeden komentarz