Tym, którzy nie pamiętają przypomnieć chcę, że nazywano piosenki Wojciecha Młynarskiego śpiewanymi felietonami. On sam zaś uchodził w oczach publiczności za tego, z którym można się porozumieć w sprawach szeroko rozumianej polityki
Kim był dla wielu z nas Wojciech Młynarski przypominać nie muszę. Choć wielu denerwował swoim dość obcesowym podkreślaniem inteligenckiego pochodzenia i domaganiem się by wszyscy w tym spauperyzowanym społeczeństwie równali do jego poziomu, większość z nas go lubiła.
Tym, którzy nie pamiętają przypomnieć chcę, że nazywano piosenki Wojciecha Młynarskiego śpiewanymi felietonami. On sam zaś uchodził w oczach publiczności za tego, z którym można się porozumieć w sprawach szeroko rozumianej polityki. Wystarczy mrugnąć i wszystko wiadomo. A śledź w śmietanie jest to danie metafizyczne i już.
Wieszczył nam swego czasy Młynarski, że nawet w czasach najgorszych, jeśli będziemy ze sobą rozmawiać uchowa się parę drobiazgów; kultura, sztuka, wolność słowa. Ja nie wiem co pan Wojciech przez te pojęcia rozumie dziś, a co rozumiał wtedy, te trzydzieści lat wstecz, ale mam wrażenie, że jego proroctwo nie spełniło się ani na jotę. Kulturę reprezentował latem zeszłego roku pod pałacem prezydenckim niejaki „Niemiec” w towarzystwie niejakiej Muchy, sztuka to dziś nadruki na koszulkach, a wolność słowa właśnie usiłuje wydostać się z loszku, w którym ją zamknięto po 10 kwietnia 2010.
Wszystko to Wojciechowi Młynarskiemu nie przeszkadza. Przeszkadza mu za to fakt iż ludzie mają pretensje do rządu. Jak na artystę, który zawsze trzymał z narodem dosyć to osobliwe spostrzeżenie i osobliwa reakcja.
W czasach nieco dawniejszych kiedy Wojciech Młynarski trzymał z tak zwaną prawicą, a prawicę reprezentowali wtedy ludzie tacy jak Tomasz Wołek, sądziłem, że jest mój ulubieniec estradowy nieco pogubiony. Myślałem, że on się po prostu nie domyśla kim może być Tomasz Wołek, a traktuje go serio, bo dał się skusić obietnicą gwiazdorzenia w gazecie „Życie”. Po latach sytuacja wygląda inaczej zgoła. Pan Wojciech Młynarski występuje dziś w tej samej drużynie co przed laty, czyli prawie ramię w ramię z Tomaszem Wołkiem, ale okazuje się, że ludzie ci to nie jest już żadna prawica, żadna – przepraszam za wyrażenie – opozycja, ale istoty najmocniej broniące systemu.
Okazało się, bowiem, że w końcu, po tych dwudziestu latach niepewności, strachu, by ktoś tam czegoś nie ujawnił, wszyscy znaleźli się w takim punkcie, w którym widać kto jest kim, a kto jest nikim. Kimś są panowie Wołek i Młynarski, bo mają osiągnięcia i „inteligenckie korzenie”, to znaczy ich przodkowi czytali książki, a nikim jest cała reszta, która się z nimi nie zgadza.
Ja celowo pisze o tych inteligenckich korzeniach, bo jest to znany warszawski fetysz, którym się okłada niepokornych z prowincji oraz takich, którzy nie rozumieją „mądrość etapu”. Niestety składa się tak, że po 10 kwietnia roku 2010 mało kto już zwraca uwagę na fetysze trzymane w szafach byłych redaktorów i byłych gwiazdorów. Byłych, bo zapomniał Wojciech Młynarski o tym, że gwiazdą jest się tylko i wyłącznie dla publiczności. I dla nikogo więcej. Dla władzy artysta, nawet wybitny, jest tylko pomiotłem. I to się niestety sprawdza zawsze. I jest tym boleśniejsze im starsi są artyści i im dłużej karmili się złudzeniami co do swojej roli.
Wróćmy na chwilę jeszcze do tych inteligenckich korzeni. Popatrzcie jakich to dziwacznych sposobów trzymać się musieli piosenkarze w tym siermiężnym, chłopsko robotniczym PRL, by usprawiedliwić swoje konszachty z władzą i swoją pozycję. Jakże przecież nędzą i jak wyżebraną. Dziś, kiedy powinni uwierzyć w wolność, także wolność słowa, powracają na stare tory, do dawnych nawyków. Ciągnie ich do tych, którzy mają władzę.
Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl można tam kupić książki, moje o Toyaha. Da się o nich powiedzieć naprawdę wiele, ale na pewno nie to, że próbują kokietować urzędników aparatu państwowego.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy