Już niedługo, w niedzielę 1 marca 2015 roku, będziemy obchodzić Dzień Żołnierzy Wyklętych, czy raczej jak powinniśmy mówić – Dzień Żołnierzy Niezłomnych. Pamięć o nich przywraca w Poznaniu grupa społeczników zaangażowanych w to przedsięwzięcie przez wiele miesięcy. Ich staraniem w tym roku obchody będą miały naprawdę wyjątkowy charakter – nastąpi odsłonięcie Pomnika, o którego budowę Komitet zabiegał od ponad dwóch lat, zostanie odprawiona uroczysta Msza święta, odbędzie się wyjątkowy, historyczny festyn na Placu Wolności w Poznaniu. Każdy uczestnik otrzyma specjalną książeczkę poświęconą tym, o których Poznaniacy, tak jak wszyscy Polacy mieli zapomnieć.
BOHATEROWIE NIEZŁOMNI
NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI NIEZŁOMNYCH BOHATERÓW
Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych (Niezłomnych) ma być wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy patriotycznej i przywiązania do tradycji niepodległościowych, za krew przelaną w obronie Ojczyzny.
Lech Kaczyński
WALKA O PAMIĘĆ I CZEŚĆ
Już niedługo, w niedzielę 1 marca 2015 roku, będziemy obchodzić Dzień Żołnierzy Wyklętych, czy raczej jak powinniśmy mówić – Dzień Żołnierzy Niezłomnych. Pamięć o nich przywraca w Poznaniu grupa społeczników zaangażowanych w to przedsięwzięcie przez wiele miesięcy. Ich staraniem w tym roku obchody będą miały naprawdę wyjątkowy charakter – nastąpi odsłonięcie Pomnika, o którego budowę Komitet zabiegał od ponad dwóch lat, zostanie odprawiona uroczysta Msza święta, odbędzie się wyjątkowy, historyczny festyn na Placu Wolności w Poznaniu. Każdy uczestnik otrzyma specjalną książeczkę poświęconą tym, o których Poznaniacy, tak jak wszyscy Polacy mieli zapomnieć.
Wiele upłynęło czasu, zanim 4 lutego 2011 roku Sejm uchwalił ustawę o ustanowieniu dnia 1 marca Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
Środowiska kombatanckie, liczne organizacje patriotyczne, stowarzyszenia naukowe, przyjaciele i rodziny tych, którzy polegli w boju, zostali zamordowani w komunistycznych więzieniach, lub po prostu odeszli już na wieczną wartę, od lat pukali do wielu drzwi z żądaniami, by wolna Polska oddała w końcu hołd swym najlepszym Synom. Przez lata odpowiedzią była cisza.
W drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku nadzieje zaczęły się spełniać. Apele środowisk kombatanckich zaczęły zyskiwać coraz większe poparcie. Janusz Kurtyka, prezes IPN od końca roku 2005, nadał tym staraniom silny impuls i przyspieszenie.
Między innymi 19 listopada 2008 roku podczas spotkania w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, z udziałem wiceprezydenta Opola Arkadiusza Karbowiaka i pełnomocnika wojewody opolskiego ds. kombatantów i osób represjonowanych Bogdana Bocheńskiego, postanowiono zorganizować 1 marca 2009 roku w Opolu Dzień Żołnierza Antykomunistycznego. W liście do prezydenta Opola Ryszarda Zembaczyńskiego prezes Kurtyka napisał, że „uroczystość oddania hołdu członkom zbrojnych organizacji niepodległościowych, walczących po II wojnie światowej z organami komunistycznego państwa, powinna wpisać się na stałe do kalendarza uroczystości państwowych”.
28 lutego 2009 r. z inicjatywy prezesa Kurtyki i Jerzego Szmida na I Walnym Zgromadzeniu Stowarzyszenia NZS 1980 r. podjęta została uchwała popierająca inicjatywę Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, ustanowienia dnia 1 marca dniem Żołnierzy Wyklętych.
Data 1 marca nie jest przypadkowa. Tego dnia w 1951 r. w mokotowskim więzieniu komuniści strzałem w tył głowy zamordowali przywódców IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość – Łukasza Cieplińskiego i jego towarzyszy walki. Tworzyli oni ostatnie kierownictwo ostatniej ogólnopolskiej konspiracji kontynuującej od 1945 roku dzieło Armii Krajowej.
Zajęcie Polski przez Armię Czerwoną i włączenie połowy jej terytorium do ZSRS sprawiło, że dziesiątki tysięcy żołnierzy nie złożyło broni. Gotowi byli walczyć o odzyskanie niepodległości, wypełnić złożoną przysięgę.
Powojenna konspiracja niepodległościowa była – aż do powstania Solidarności – najliczniejszą formą zorganizowanego oporu społeczeństwa polskiego wobec narzuconej władzy. W roku największej aktywności zbrojnego podziemia, 1945, działało w nim bezpośrednio 150-200 tysięcy konspiratorów, zgrupowanych w oddziałach o bardzo różnej orientacji. Dwadzieścia tysięcy z nich walczyło w oddziałach partyzanckich. Kolejnych kilkaset tysięcy stanowili ludzie zapewniający partyzantom aprowizację, wywiad, schronienie i łączność. Doliczyć trzeba jeszcze około dwudziestu tysięcy uczniów z podziemnych organizacji młodzieżowych, sprzeciwiających się komunistom. Łącznie daje to grupę ponad pół miliona ludzi tworzących społeczność Żołnierzy Niezłomnych (Wyklętych). Ostatni „leśny” żołnierz ZWZ – AK, a później WiN – Józef Franczak „Laluś” zginął w walce w październiku 1963 roku.
Na niespełna dwa miesiące przed śmiercią w katastrofie smoleńskiej prezes Janusz Kurtyka tak mówił „Rzeczpospolitej” o motywach swojego i IPN zaangażowania w przywracanie pamięci o żołnierzach antykomunistycznego podziemia: Tradycję niepodległościową uważamy za jeden z najważniejszych elementów tożsamości naszego państwa. Poza tym czyn zbrojny i antykomunistyczna działalność w imię niepodległości po drugiej wojnie światowej funkcjonują w społecznej świadomości w stopniu niedostatecznym i często w sposób zafałszowany, co jest skutkiem konsekwentnej polityki władz PRL. Komuniści robili wszystko, by zohydzić żołnierzy niepodległej Polski oraz ich walkę… To oczywiste, że tak jak kultywujemy pamięć o Polskim Państwie Podziemnym, tak powinniśmy również pamiętać o czynie żołnierzy konspiracji antykomunistycznej. Bo to była walka o niepodległość.
Zdecydowanego poparcia idei Dnia Pamięci udzielał Prezydent Lech Kaczyński. To on ostatecznie skierował w lutym zeszłego roku do Sejmu projekt ustawy w tej sprawie.
Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych ma być wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy patriotycznej i przywiązania do tradycji niepodległościowych, za krew przelaną w obronie Ojczyzny – brzmiało uzasadnienie projektu.
Uchwalenie Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych jest formą uczczenia ich walki i ofiary, ale także bólu i cierpienia, jakich doznawali przez wszystkie lata PRL i ciszy po 1989 roku.
Oto historia ostatniego partyzanta II wojny światowej, żołnierza niezłomnego i wiele lat wyklętego z historycznej pamięci Polaków.
W małej wsi w województwie lubelskim zginął jesienią 1963 roku podczas obławy 45-letni Józef Franczak, poszukiwany listem gończym były AK-owiec. Był ostatnim żołnierzem antykomunistycznego podziemia. Z bronią w ręku ukrywał się dokładnie 24 lata.
To był niesamowity rok – 1963. W Dallas ginie John F. Kennedy. Walentina Tiereszkowa macha ludzkości z orbity okołoziemskiej. Na osłodę imperialistom – The Beatles nagrywają singiel „She Loves You”. A w Polsce? Na całego trwa nasza mała stabilizacja. Rewelacyjny Zbigniew Pietrzykowski po raz czwarty zostaje mistrzem Europy w boksie, a Roman Zambrowski wylatuje z KC, co jest wyraźnym sygnałem, że okres błędów i wypaczeń jest już za nami. Prawdziwe rewelacje jednak czekają rodaków na odcinku kultury. Przy salwach spontanicznego śmiechu odbywa się w Warszawie premiera „Jak być kochaną” Wojciecha Hasa, Bohdan Łazuka bierze udział w zdjęciach do filmu „Beata”, zaś rewelacyjny Zbigniew Maklakiewicz występuje w aż czterech filmach.
No i jeszcze jedno. W małej wsi koło Piask w województwie lubelskim ginie podczas obławy 45-letni Józef Franczak, poszukiwany listem gończym były AK-owiec. Dopiero niedawno, po ujawnieniu dokumentów operacyjnych SB sprzed czterdziestu lat okazało się, że był ostatnim polskim partyzantem. Z bronią w ręku ukrywał się dokładnie 24 lata.
GRUPA Z PEPESZĄ
80-letnia dziś siostra Franczaka Czesława Kasprzak w pustym domu w Kolonii Kębłów koło Lublina nie ma specjalnie dużo do roboty. Dziarska staruszka opowiada dzieje swojej batalii z mszycami. Próbowały zeżreć paprotki, ale im się nie udało. Nagle w jej błękitnych oczach pojawiają się żywsze ogniki. – Nie, że mój brat, ale on od Boga miał – wzdycha. – Był taki przystojny, jelegancki, cały Józwa…
Elegancki? W dokumentach lubelskiego IPN-u przetrwało kilka zdjęć Józefa Franczaka. Na jednym z nich żołnierz jest ledwo widoczny. Zza pogięć i przetarć pożółkłego papieru dostrzec można tylko wyraźne oczy. Nad nimi łamie się fala modnego zaczesu. To przez tę fryzurę i maniery eleganta dostał podczas okupacji mało dziarską ksywę – „Laluś”. Przezwisko przylgnęło do niego na lata. Ale były i inne. Zygmunt Libera „Babinicz”, partyzant z Lubelszczyzny, nazywał go „Laleczką”. W jakichś meldunkach figuruje także jako „Guściowa”. A gdy po wojnie wyjechał do Sopotu, by rozpocząć nowe życie, zmienił papiery na Józefa Bagińskiego.
Dwa kolejne zdjęcia pochodzą z lata 1947 r. Byli Akowcy to dla władzy ludowej mordercy z bandy. Na zdjęciach nie widać, by się tym przejmowali. Zadowoleni, pewni siebie, uzbrojeni. Na jednej z fot „Lalek” stoi z gołą klatą. Jakoś go to peszy. Wypręża się do przodu, ale minę ma nie tęgą. Na następnym zdjęciu czwórka partyzantów inscenizuje scenę zatrzymania szpiega. Gra go właśnie „Laluś”. Chyba się śmieje, zaś pozostała trójka mierzy do niego ze zdobycznej broni. Ktoś po lewej stronie ma go na muszce pepeszy, Walenty Waśkiewicz „Strzała” jakby wyszarpuje mu papiery, a Stanisław Kuchcewicz „Wiktor” bierze tęgi zamach i za chwilę urwie mu głowę metalową kolbą. Takie tam zabawy „zaplutych karłów reakcji”. Na kolejnej fotografii „Laluś” stoi tyłem. W tyrolskim kapelusiku filuternie przekrzywionym na boczek wygląda jak gajowy z bajki o czerwonym kapturku. Do tego ten biały kołnierz a la Słowacki. Kupa śmiechu.
Ale na zdjęciach jest coś, co już nie bawi. Nad głowami golasów widać cyfry. Służyły do identyfikacji. Zdjęcia pochodzą bowiem z archiwum Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. „Resort”, jak na UB mówi się do dziś w tych stronach, namierzył go w maju 1949 r. „Uskok” wysadził się granatem w oblężonym bunkrze. Zostało po nim archiwum, w tym pisany po wojnie pamiętnik i zdjęcia. Dzięki nim kontynuowano polowanie na byłych AKowców.
Trzeci z lewej Józef Franczak ps. „Lalek” Zdjęcie zrobione prawdopodobnie w 1948 roku. Od lewej Walenty Waśkowicz „Strzala” d-ca patrolu w oddziale kpt. Brońskiego „Uskoka”, zginął w 1949 roku w walce z grupą operacyjną UB, Stanisław Kuchewicz „Wiktor” żołnierz NSZ ze zgrupownia mjr Pazderskiego „Szarego”, po rozbiciu przez NKWD, walczył w oddziałach sierż. Walewskiego „Zemsty” i Stefana Brzuszka „Boruty”, od 1947 r. d-ca patrolu kpt.”Uskoka”, zginął zastrzelony przez funkcjonariusza MO w 1953 roku, Józef Franczak ps. „Lalek”, czwarty z lewej Julian Kowalczyk „Cichy” zginał w walce z UB w 1951 r.
„Strzałę” z pierwszego zdjęcia dopadli jeszcze w kwietniu 1949 r., „Wiktora” dopiero w 1953 r. Niezidentyfikowany partyzant z pepeszą pewnie padł w jednej z kilkudziesięciu innych potyczek. Do 1956 r. Lubelszczyzna huczała od nocnych wystrzałów. Z czasem było ich coraz mniej.
Aż ucichły zupełnie. Obława trwała jednak dalej. Resort – krok po kroku – namierzał ostatniego partyzanta w PRL-u. Ten wymykał się jak duch i powoli zmieniał się w żywą legendę.
BYLE NIE DO LUDOWEGO WOJSKA
Historia jego życia to dzieje polowania. W tarapatach był od chwili napaści Niemiec na Polskę. Ale do niewoli dostał się sowieckiej. Po kilku dniach był już na wolności. Uciekł. Zapewne jak inni żołnierze „po przejściach” wrócił w rodzinne strony. Od razu związał się z powstającą konspiracją. Dokładnie tak samo zrobił Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf”. Dziś ten 85-letni kombatant opowiada: – Za dnia pracowaliśmy jako robotnicy, wieczorami szło szkolenie, a potem nocami szliśmy na akcje. Już po roku każdy miał kilka życiorysów. Ja byłem magazynierem, mechanikiem, sprzedawałem węgiel. A po robocie wyrównywałem rachunki z Niemcami. Rano znowu pokornie ładowałem węgiel. Po wpadce – przeszedłem do partyzantki. Tam poznałem „Babinicza” i „Lalusia”.
Józef Franczak został dowódcą drużyny, a potem dowódcą plutonu w III Rejonie Obwodu Lublin AK. Był jednym z 60 tysięcy takich jak on konspiratorów na Lubelszczyźnie. Gdy w lipcu 1944 r. Armia Czerwona przekroczyła Bug, rozpoczęła się tu długo oczekiwana akcja „Burza”. Celem tej insurekcji było nie tyle wypędzenie Niemców, ale uświadomienie władzom sowieckim, że na wyzwolonych terenach gospodarzem są Polacy. Największe boje toczyła 27. Wołyńska Dywizja AK. Zdobyła samodzielnie Lubartów, Kock i Firlej. Wraz z innymi oddziałami oddała „na tacy” Armii Czerwonej kilkadziesiąt miast i miasteczek.
Doszło wtedy do kontaktów AK z sowiecką i komunistyczną partyzantką. Zdzisław Broński „Uskok”, przyszły dowódca „Lalusia”, tak opisał w pamiętniku porucznika AL „Czarnego Sępa”:
„Buty cokolwiek za duże, bo „rekwirowane”. Z jednego zwisa onuca, na drugim sterczy zardzewiała ostroga. Polski mundur za ciasny i dlatego niezapięty. Pas obciążony pistoletem, granatami opadł poniżej brzucha. Na plecach dynda się mapnik wyładowany słoniną, cebulą i chlebem. Na głowie on sobie potrzebował włożyć oficerską rogatywkę, przy której otok własnego pomysłu ozdobił czerwoną szmatą, a na szmacie przypiął kwokę”.
25 lipca Sowieci przystąpili do pierwszych aresztowań. Zostaje rozbrojona 27. Dywizja, a pięć dni potem 9. Dywizja Piechoty AK. Powoli, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zaczynają się zapełniać oczyszczone już z trupów (po niegdysiejszych niemieckich gospodarzach) cele więzienia na lubelskim zamku i baraki na Majdanku.
„Nie przychodziła mi jeszcze wtedy do głowy myśl – notuje dalej „Uskok” – że władze „demokratyczne” mogą potraktować mnie jako przestępcę za to, że byłem dowódcą oddziału partyzanckiego AK. Że wszystkie organizacje niekomunistyczne będą traktowane jako „faszystowskie” i „prohitlerowskie”. A więc wrogie wolności i demokracji!… Nie przypuszczałem, że moje wysiłki w niesieniu pomocy Ojczyźnie będą traktowane jako praca dla Hitlera”.
Franczak w sierpniu 1944 r. został wcielony do Ludowego Wojska. W Kąkolewnicy, gdzie stacjonuje jego jednostka, jest świadkiem skazywania na śmierć przez polowy sąd kolegów z AK. Zdezerterował z wojska w styczniu 1945 r. i postanowił uciec do Szwecji. Podobno już miał miejsce na statku, znał pewnego kapitana i była szansa, że dostanie się na Bornholm. Na dworcu w Sopocie przez przypadek zauważyła go jednak sąsiadka z rodzinnej wsi. Po powrocie do domu opowiedziała o tym na lewo i prawo.
Wkrótce Franczak zorientował się, że UB depcze mu po piętach. Na przełomie lat 1945/46 wrócił w rodzinne strony. Zaraz potem trafił pod dowództwo legendarnego żołnierza – mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. I znowu partyzantka. Przystojny i wysoki nie może opędzić się od kobiet. Ukrywa się, ale na razie widzi w tym fantastyczną zabawę.
17 czerwca 1946 r. bawił się na weselu w Chmielniku. Goście młodej pary – zupełnie niepostrzeżenie – zostali okrążeni przez grupę operacyjną UB z Lublina i aresztowani. Wśród weselników było więcej wrogów Polski Ludowej. Nawyki z wojny jednak pomagają… Partyzanci rozbrajają kilku konwojentów i uciekają. Przy okazji ginie czterech funkcjonariuszy. Dwa miesiące później „Laluś” znowu jest w opałach, kiedy do jego kwatery we wsi Bojanica wchodzi milicja. Kolejne dwa trupy.
Gdy na początku 1947 r. komunistyczne władze ogłosiły amnestię, przewidując, że skorzysta z niej kilkanaście tysięcy osób w całym kraju – ujawnia się 53 tysiące uzbrojonych żołnierzy. „Laluś” nie.
Ale jest już ktoś, kto niedługo zacznie go do tego delikatnie namawiać.
STRZELA JAK NA FILMIE
Dziś Danuta Mazur cierpi na chorobę nóg. Całymi dniami siedzi na ganku murowanego domu w Wygnanowicach. 59 lat temu, gdzieś w połowie 1946 r. koleżanka poprosiła jej ojca o przenocowanie chłopaka z lasu.
– Pierwszy raz go wtedy zobaczyłam – wspomina osiemdziesięcioletnia dziś kobieta. – Przystojny, figurę miał, głos łagodny. No… w moim guście był. Taki z brzuszkiem – dodaje. I już po jej pooranej zmarszczkami twarzy płyną łzy.
Najczęściej spotykali się w polu. W tajemnicy przed jej ojcem, choć należał do siatki „opiekunów” Franczaka. Danuta brała w chustę coś do jedzenia i znikała na kilkadziesiąt minut. Najłatwiej było się ukrywać w lecie. Zboże wysokie, wszystko dookoła bujne, młodość podpowiadała, jak się chować. Na początku to tylko urywkowe spotkania. Danuta oddawała meldunki i przekazywała informacje o sytuacji w powiecie. Z czasem jednak służbowe spotkania zmieniły się w randki.
– Przynosił mi książki, różne romanse – mówi. – Kiedyś nawet pokazał w atlasie Kanał Sueski, twierdząc, że wojna światowa zacznie się tam i ona nas wyzwoli. Ja w to wszystko wierzyłam, bo on tak mówił, że wszystkich potrafił przekonać.
Franczak nie chce narażać narzeczonej. Niekiedy zostawi w nocy jakiś upominek na parapecie jej okna, innym razem ona sama czuje, że ją obserwuje schowany w lesie.
Czasem Danuta dowie się, że „Laluś” strzelał się z milicją w Lublinie, innym razem, że z „ubejcami” w Lubartowie. Udaje, że ją to nic nie obchodzi. Wojna się przecież skończyła, a wszyscy dookoła chcą wreszcie normalnie żyć. Ale koniec lat czterdziestych to okres terroru. Na Lubelszczyźnie strzelaniny to rzeczy codzienne. UB i wojsko w poszukiwaniu partyzantów aresztuje tysiące osób, podpala chałupy, straszy i bije.
Dochodzi do tego, że od połowy 48 r. grupa „Uskoka”, w której jest teraz Franczak, siedzi jak mysz pod miotłą i tylko raz na miesiąc organizuje akcje. Giną szefowie gminnych i powiatowych komitetów PPR-u, szczególnie zawzięci utrwalacze władzy ludowej, posterunkowi i konfidenci. Zaraz po każdej akcji – odwet. A potem odwet za odwet. Czasami jest jedna ofiara, innym razem ginie kilkanaście osób. Historyk Tomasz Łabiszewski z IPN w pracy zbiorowej „Ostatni Leśni” szacuje, że w całym kraju tylko w lipcu 1948 r. milicja i UB przeprowadziła ponad 2 tys. operacji przeciwko „bandom”. W przeczesywaniu lasów wzięło udział kilkadziesiąt tysięcy funkcjonariuszy.
W maju 1948 r. patrol „Lalusia” wpada w zasadzkę koło wsi Cyganka koło Lublina. Od strzałów padają dwaj partyzanci, dwaj inni są ranni. Ich dowódca – po wystrzeleniu magazynka – znika. Wymyka się obławie. Nawet jest nie draśnięty.
„Coraz więcej ludzi popada w apatyczny nastrój i przestaje wierzyć w rychłe zmiany na lepsze. Ludzie coraz bardziej dostosowują się do znienawidzonego, a umacniającego się porządku – bo przecież trzeba żyć. My garstka straceńców – jak nas nazywają – stajemy się oazą wiary i woli zwycięstwa na pustyni zwątpienia i beznadziejności” – notował „Uskok”.
W Wigilię 24 grudnia 1948 r. milicji udaje się wreszcie dorwać „Lalusia”. W pojedynkę zostaje zaskoczony w sklepie w Wygnanowicach. Ale i tym razem jest szybszy. Strzela jak na filmie. Jeden z milicjantów pada trafiony, on sam dobiega do lasu. Jest ranny w brzuch. Będzie się leczył kilka miesięcy. W tym czasie jednak zostaje wytropiony „Uskok”. Najpierw informator o pseudonimie „Janek” wydaje najbliższego współpracownika Brońskiego – „Babinicza”. Ten z kolei katowany przez ubeków z Lubartowa ujawnia położenie bunkra, w którym chowa się charyzmatyczny dowódca.
21 maja cała okolica bunkra zostaje otoczona. Po krótkiej wymianie strzałów „Uskok” popełnia samobójstwo. Zadowoleni funkcjonariusze malują na desce napis :„Bunkier i „Uskoka” szlak trafił” i fotografują ją w zdobytym schowku. W ich ręce wpada całe archiwum oddziału.
Na jednej z fotografii – nad głową pochylonego nad mapą Franczaka – pojawia się cyferka „jeden”.
ADWOKAT Z LUBLINA
Opowieść o ostatnim polskim partyzancie powinna się rozpoczynać właśnie w tym momencie. W całym kraju – według danych resortu bezpieczeństwa – ukrywa się jeszcze 250 żołnierzy. Przede wszystkim na Białostocczyźnie i na Lubelszczyźnie.
Coraz rzadziej jednak partyzanci mają ze sobą kontakt. Często poszczególni żołnierze nie wiedzą nawet, że są już samotni w swoim rejonie. Do lutego 1953 r. działają ostatni żołnierze „Uskoka”, zaś w lipcu kończy się wielomiesięczne polowanie na siedmioosobowy patrol por. Wacława Grabowskiego „Puszczyka” pod Mławą. W dokumentach UB zachował się nawet rachunek za wydanie ich kryjówki. Agent „N-20″ dostał za to śmieszną wówczas sumę 5 tys. złotych. Cała siódemka zginęła.
W nocy z 2 na 3 marca 1957 r. we wsi Jeziorko koło Łomży grupa operacyjna SB – KBW zabiła ppor. Stanisława Marchewkę „Rybę” – ostatniego partyzanta na Białostocczyźnie. W lutym 1959 r. koło Leżajska został aresztowany Michał Krupa, a 30 grudnia 1961 r. w powiecie biłgorajskim wpada „Dąb” – Andrzej Kiszka.
„Laluś” ukrywa się dalej. Albo ma niebywałe szczęście, albo jest najbardziej roztropny. Na pewno jest zdeterminowany. Mimo że najbliżsi współpracownicy, a z czasem i Danuta Mazur prosili, by się ujawnił, odmawia.
Decydujące było spotkanie z lubelskim adwokatem Rachwaldem niedługo po ogłoszeniu w kwietniu 1956 r. ostatniej już amnestii. Franczak pojawił się w mieszkaniu adwokata zupełnie niepostrzeżenie. Musiał potwornie uważać, bo miasto roiło się od bezpieki. Mieściło się tam też centrum aparatu represji, a funkcjonariusze znali podobiznę „Lalusia”. Wiedzieli także, że stosuje różne fortele. Do lustrowania okolic, w których miał zabawić dłużej, używał na przykład przebrania kobiety. Wiemy, że wcześniej zdarzało mu się ukrywać w Lublinie. Dziś krążą wśród miejscowych niesamowite wręcz legendy. Że na kilka lat wyjechał na Zachód, że przekupił kilku wysokich funkcjonariuszy i ukrywał się w Warszawie. Że trzymał na muszce jakiegoś generała, że strzelał z zamkniętymi oczami i zawsze trafiał…
Dokładnie wiemy, o czym „Laluś” rozmawiał z adwokatem. Danuta Mazur, dla której to spotkanie mogło oznaczać legalizację jej związku, ujawnia tajemnicę tego wieczoru. Franczak zapytał wprost: – Co na niego mają i co dostanie w zamian za poddanie się z bronią? Jeśli wsadzą go na 15 lat – może się ujawnić, jeśli na więcej – będzie walczył dalej. Mecenas mimo amnestii nie miał dobrych wieści: – Na sucho ci to nie ujdzie. Oficjalne dossier „Lalusia” było rzeczywiście imponujące.
Władza oskarżała go o kilkanaście morderstw. Listę otwierało dwóch Żydów, członków Gwardii Ludowej, zastrzelonych w Skrzynicach zimą 1943 r. podczas walki. Następny był współudział w zastrzeleniu czterech milicjantów w czerwcu 1946 r. Potem posterunkowy z Rybczewic i członek PPR-u Zdzisław Dębski z Majdanka Kozickiego. W 1948 r. Franczak miał na sumieniu kolejnego milicjanta z Rybczewic, a potem komendanta ORMO we wsi Wola Gardzienicka. W sierpniu 1951 r. miał zaś zastrzelić tajnego współpracownika UB we wsi Passów. Do tego dochodzą wspomniane już strzelaniny w Bojanicach, Cygance i Wygnanowicach.
To nie koniec. Z akt wynika także, że 10 lutego 1953 r. razem z dwoma innymi partyzantami zorganizował napad akcję na Kasę GS w Piaskach, w której zostaje zastrzelony komendant posterunku MO. Z tej akcji uniewinnia go młodsza o niecały rok Wiktoria Olszewska, koleżanka ze szkoły. – On nie rabował – mówi. Potwierdza to także Danuta Mazur. Twierdzi, że z czasem wszystkie przestępstwa w okolicy zaczęto mu przypisywać. Akcję na kasę również, choć „Laluś” miał tylko wysłać anonim, w którym ostrzegał, że napad jest szykowany, ale on nie ma z tym nic wspólnego. Czy nie miał rzeczywiście? W akcji poległ „Wiktor”, który był jego dowódcą. Janina Wilkołek, wówczas nastoletnia dziewczynka, powtarza to, o czym rozmawiali dorośli: – Tak, rabował, ale rozdawał biednym. To był taki nasz lubelski Janosik.
– Od dożywocia się nie wywiniesz – mecenas Rachwald nie owijał w bawełnę. Zaraz jednak dodał, że na taką karę wystarczy tylko to, co zgromadziła prokuratura. To zaś, co ma UB w swoich aktach – wystarczy, aby „przypadkowo” zginął w trakcie aresztowania albo nie wytrzymał trudów śledztwa.
Ale w październiku 1956 r. zaczęła się odwilż. Z więzień zaczęli wychodzić żołnierze AK skazani wcześniej na karę śmierci. – Mówiłam mu, że mój sąsiad wrócił do Wygnanowic z potrójnym wyrokiem – wspomina Danuta Mazur. – Józek się wahał, ale się nie przemógł. Objął mnie i powiedział, że nie wyjdzie już nigdy.
Jakby na potwierdzenie jesienią 1956 r. zdobył ambulans pocztowy przewożący 108 tys. złotych. Trzy lata później do jego teczki trafia także sprawa Mieczysława Lipskiego, oficera KW MO z Lublina. „Laluś” postrzelił go w styczniu 1959 r. Już wtedy doskonale wiedział, że wokół niego zaciska się śmiertelna pętla. – Cierpiał, i tylko Bóg jeden wie, jak bardzo – dodaje była narzeczona.
ŻOŁNIERZE WYKLĘCI – KACI BEZKARNI
ŻYDOKOMUNA
I znów przed nami niedziela 1 marca 2015 roku i Narodowy Dzień Żołnierzy Niezłomnych (Wyklętych).
Data to symboliczna – zamordowania w więzieniu na warszawskim Mokotowie w majestacie prawa komunistycznego członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, największej niepodległościowej struktury poakowskiej: Łukasza Cieplińskiego, Adama Lazarowicza, Mieczysława Kawalca, Józefa Rzepki, Franciszka Błażeja, Józefa Batorego i Karola Chmiela.
Rozpoczęły się już obchody organizowane przez różnego typu społeczności lokalne i patriotyczne. Będą przemówienia, pokazy filmów. Okazji do pokazania swojego patriotyzmu i oddania tradycji wolnej Polski nie przepuścił, a jakże, prezydent Bronisław Komorowski. Wręczył ordery Krzyża Niepodległości, złożył kwiaty pod tablicą na budynku Ministerstwa Sprawiedliwości…
Jednym słowem, patriota jak się patrzy. Taki obraz ma zostać przekazany społeczeństwu przed wyborami. Tymczasem prawda jest inna,to propaganda – nic więcej, bowiem przez cały okres rządów Unii Demokratycznej i jej klonów z Platformą Obywatelską włącznie (a więc środowiska politycznego obecnego prezydenta) Żołnierze Wyklęci i inni antykomuniści byli faktycznie wyklęci. Dopiero prezydentura Lecha Kaczyńskiego i rządy PiS, kartę tę odwróciły. To z jego inicjatywy rotmistrz Witold Pilecki i generał August Fieldorf „Nil” zostali pośmiertnie odznaczeni Orderem Orła Białego. Zaczęto naprawianie krzywd. I to za prezydentury Kaczyńskiego przyznanych wcześniej orderów i odznaczeń została pozbawiona – w 2006 roku – zmarła dwa lata później w Anglii prokurator wojskowa, Żydówka Helena Wolińska-Brus, która podpisała wniosek o aresztowanie „Nila”. I gdyby nie antykomunistyczna Liga Republikańska, odsądzana przez tzw. salon od czci i wiary i przygotowana przez nią na początku lat 90. wystawa poświęcona żołnierzom antykomunistycznego podziemia, tzw. II Konspiracji – określenie „Żołnierze Wyklęci” w ogóle nie zaistniałoby w obiegu publicznym. I gdyby nie prezydentura Warszawy Lecha Kaczyńskiego to być może do dziś nie mielibyśmy w stolicy Muzeum Powstania Warszawskiego. Takie są fakty.
Gdy myślę o Żołnierzach Wyklętych to przychodzi na myśl cytat z artykułu Józefa Mackiewicza z londyńskich „Wiadomości” z 1947 roku:
Co stanowi o metodzie działania sowieckiego na podbity naród? Tę metodę można porównać do operacji chirurgicznej, polegającej na wyjmowaniu pacjentowi jego mózgu i serca narodowego. Ale wiemy, że pierwszym warunkiem jest, aby pacjent leżał spokojnie. (…) Pod tym względem bolszewicki zabieg chirurgiczny nie tylko nie różni się od normalnego, a raczej bardziej niż każdy inny uzależniony jest od mądrze stosowanej etapowości, a warunkiem jego powodzenia jest właśnie ta straszna, milcząca, zastrachana, sterroryzowana psychicznie bierność społeczeństwa. Jego bezruch. Jego fizyczne poddanie. Społeczeństwo, które strzela, nigdy się nie da zbolszewizować. Bolszewizacja zapanuje dopiero, gdy ostatni żołnierze wychodzą z ukrycia i posłusznie stają w ogonkach. Właśnie w Polsce gasną dziś po lasach ostatnie strzały prawdziwych Polaków, których nikt na świecie nie chce nazywać bohaterami.
Tak, oni nie chcieli stać z bronią u nogi i patrzeć biernie na zalewający Polskę terror komunistyczny. Ci najbardziej znani, z II Konspiracji, Wolności i Niezawisłości, Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, Armii Krajowej Obywatelskiej, Konspiracyjnego Wojska Polskiego, to „Anoda”, „Żelazny”, „Ogień”, „Krysia” („Mściciel”), „Zapora”, Andrzej Czaykowski, „Żbik”… Ale przecież to nie tylko oni. To liczne patriotyczne grup młodzieżowe, m.in. z zapominanej dziś II Konspiracji Harcerskiej, liczącej ponad 140 organizacji, takich jak: Harcerskie Organizacje Podziemne, Czarna Ręka (Krwawy Mściciel Czarna Maska), Harcerskie Siły Zbrojne-Wrzos, Harcerze Armii Krajowej. To także żołnierze-górnicy, którym w tzw. wolnej Polsce odmawiano prawa osób represjonowanych, którzy jako młodzi chłopcy za swój antykomunizm płacili niewolniczą pracą w kopalniach uranu w Polsce i Sowietach. Jeszcze inni mordowani byli w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa. Starsi mieszkańcy Siedlec pamiętają noc z 12 na 13 kwietnia 1945 r., gdy pracownicy tamtejszego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego rozstrzelali bez sądu i wyroku szesnastu młodych ludzi, podejrzanych o działalność konspiracyjną. Wypadki te opisałem (Piotr Jakucki) przed laty w tekście „Siedlecki mini-Katyń”.
I gdyby czarnymi punktami oznaczać miejsca, w których ginęli i gdzie leżą do dziś często w bezimiennych grobach walczący z komuną – mapa Polski byłaby czarna. Praktycznie nie ma wioski, w której nie byłoby, tych bezimiennych także – mogił ofiar sowieckiego NKWD, Smiersza, UB, Informacji Wojskowej, Milicji Obywatelskiej, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego…
Wspaniale, że jest Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych, bo pamięć jest najważniejsza dla narodu. Ale jednocześnie rachunki krzywd nie zostały wyrównane.
Mordercy sądowi gen. „Nila” uniknęli odpowiedzialności. Żydówka, córka Moryca i Frajdy z Eisenmanów Maria Gurowska , sędzia, która skazała szefa Kedywu AK zmarła w roku 1998 przed zakończeniem procesu o zabójstwo sądowe. Podczas przesłuchania w prokuraturze nie wykazała skruchy. Gdy rodzina generała Fieldorfa zwróciła się do prezydenta Bieruta o jego ułaskawienie, sędzia Gurowska tak zaopiniowała tę prośbę:
Skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. (…) Zdaniem sądu nie istnieje możliwość resocjalizacji skazanego.
Kazimierz Górski, śledczy, który przez sześć miesięcy przesłuchiwał Fieldorfa i sporządził akt oskarżenia, mieszkał do śmierci w Warszawie niepokojony przez nikogo. Żydówka Alicja Graff z domu Fuks – prokurator wojskowa, która wystosowała do naczelnika mokotowskiego więzienia pismo nakazujące przygotowanie i wykonanie wyroku śmierci na generale „Nilu”, również do śmierci nigdy nie niepokojona przez wymiar sprawiedliwości „wolnej” Polski. Witold Gatner, prokurator nadzorujący wykonanie wyroku, również nie poniósł odpowiedzialności, mało tego w tzw. wolnej Polsce w latach dziewięćdziesiątych był szefem zespołu radców prawnych firmy „Agros”.
Te kilka nazwisk to tylko lista zbrodniarzy sądowych z jednego procesu. A przecież byli jeszcze ci od procesu TUN (tzw. spisek w wojsku, skrót od nazwisk Tatara, Utnika i Nowickiego), był prokurator wojskowy Stefan Michnik, żyjący dziś spokojnie poza krajem. Lista zbrodniarzy jest długa, równie długa jak lista popełnionych przez nich zbrodni. Większość z nich dosięgła już śmierć, pomagając wywinąć się sprawiedliwości.
Wiemy, że takich jak Stefan Michnik, Gatner, Wolińska, żyło po 1989 r. wielu – nieosądzonych zbrodniarzy: śledczych, prokuratorów i sędziów, którzy w latach 40. i 50. wysyłali na śmierć żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, również tych najsłynniejszych: generała Augusta Emila Fieldorfa i rotmistrza Witolda Pileckiego.
Także sprawcy prześladowań opozycji z lat nam bliższych mogą spać spokojnie. Sąd Najwyższy swoją uznał, że zbrodnie komunistyczne uległy przedawnieniu. Całe wysiłki podejmowane przez IPN ukarania funkcjonariuszy MO czy SB spaliły na panewce. Mało tego, ci co bili ludzi „Solidarności”, grozili im śmiercią i zostali skazani dziś sami występują o zadośćuczynienie lub odszkodowanie za niesłusznie poniesione kary. Tak jak trzej funkcjonariusze toruńskiej bezpieki, którzy poszli śladem swojego kolegi po fachu 63-letniego Mieczysława K. Witold P., Bronisław S. i Bogdan B. łącznie domagają się od państwa blisko 500 tys. zł. Bogdan S. w 2007 r. został skazany na rok więzienia w zawieszeniu i niespełna 1,3 tys. zł kar finansowych za prześladowanie drukarzy Toruńskiego Informatora Solidarności. Teraz, po anulowaniu wyroku, żąda od państwa aż 320 tys. zł. Jak mówi jest mu „trudno ocenić bezmiar szkód wyrządzonych przez tę na zimno zaplanowaną eksterminację, prowadzoną wobec mnie przez IPN”. Jego koledzy są skromniejsi: Witold P. chce ponad 107 tys. zł, a Bronisław S., który podczas swojego procesu wyznał, że „jest dumny z pracy w SB”. Jak należy się spodziewać – jest to początek, tym bardziej, że w całym kraju IPN zdążył skierować do sądów ok. 300 spraw za zbrodnie komunistyczne, z których większość została osądzona.
W latach 90. Liga Republikańska przeprowadziła udaną akcję „Zadzwoń do ubeka”, niedawno inna młodzieżówka – KoLiber – rozpoczęła kolejną, tym razem pod hasłem „Zrzuć z pomnika bolszewika”. Zważywszy na silną machinę władzy, ta akcja pozostanie wołaniem na puszczy. Trudno bowiem w kraju niezdekomunizowanym żądać skutecznie sprawiedliwości.
Wbrew aktorce Szczepkowskiej 4 czerwca 1989 roku nie skończył się w Polsce komunizm. Homo sovieticus rozkwitł w innej formie i ma się dobrze. Powstały film o generale „Nilu” tego obrazu nie zmienia.
ROMAN KRYŻE KAT STALINOWSKI, MORDERCA SĄDOWY ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH
Roman Kryże (ur. 4 lipca 1907 we Lwowie, zm. 23 marca 1983 w Warszawie) – polski prawnik, podpułkownik, sędzia orzekający w procesach politycznych, funkcjonariusz stalinowskiego aparatu represji. Syn Tomasza Kryże i Aleksandry z d. Jóźwiak.
WYROKI PRZEŚLADUJĄCE OPOZYCJĘ, MORDY SĄDOWE
Brał udział w orzekaniu wyroków skazujących, w tym również na karę śmierci, w sprawach przeciwko działaczom podziemia niepodległościowego, m.in. rotmistrza Witolda Pileckiego i majora Tadeusza Pleśniaka. W 1964 r. był przewodniczącym składu sędziowskiego, który wydał wyroki skazujące w sprawie tzw. afery mięsnej. Wiele z wyroków wydanych przez niego zostało uznanych po 1989 r. za mordy sądowe.
Bezwzględność w wydawaniu wyroków śmierci w okresie stalinowskim przyczyniła się także do ukucia powiedzenia: „Sędzia Kryże – będą krzyże”, a także określenia „ukryżować”. Określenia tego używał m.in. znany adwokat i obrońca w procesach politycznych Władysław Siła-Nowicki.
Dokumenty, źródła, cytaty:
http://prawylas.pl/2012/03/01/narodowy-dzien-zolnierzy-wykletych/
http://www.stefczyk.info/blogi/miedzy-polska-a-swiatem/zolnierze-wykleci,-kaci-bezkarni,6828391910
Piotr Jakucki blog
2 komentarz