Siedemdziesiątka „szarpidruta” (garść refleksji o rock’u).
27/05/2011
504 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
Kilka dni temu Bob Dylan skończył lat siedemdziesiąt. Okrągła data jest okazją do refleksji o zjawisku jakim jest ROCK. Słowo „szarpidrut” zaczerpnąłem z nowoekranowej prozy Coryllusa 🙂
Jestem z późnej generacji rock’a. To znaczy – dorastałem przy muzyce legend, które już odeszły. Czym to dla nas było ? Otóż nie jest to zbyt łatwe pytanie. Nie mniej spróbuję.
Znacie film Woodstock ? Chodzi o ten prawdziwy, oczywiście. Otóż w pewnej chwili pojawia gość zwany Country Joe i zaczyna wyśpiewywać niewyszukany kawałek, pomiatający polityką USA (w kontekście wojny w Wietnamie). Po zejściu ze sceny nie trafia, bynajmniej do aresztu, a co najwyżej do kasy po honorarium. Mówiąc szczerze: mało istotne co wygadywał – istotna była praktyczna lekcja praw obywatelskich. Robiło to duże wrażenie, nie tylko w okresie PRL. Pamiętam do dziś i wspominam po niedawnej akcji ABW …
Dawno, dawno temu, za mojej pierwszej bytności za „Żelazną Kurtyną” zapoznano mnie z rówieśnikiem, tyle że urodzonym i wychowanym tamże. Patrzyliśmy na siebie jak ludzie z dwóch różnych światów … Lody przełamała kaseta z Creedence Clearwater Revival, włożona do odtwarzacza samochodowego. Okazało się, że w obu częściach podzielonej Europy, słuchamy tego samego. Rock łączył ludzi.
W drodze do szkoły spotkałem kolegę, oznajmił: „ty wiesz – Hendrix nie żyje”. Wtedy nie wiedziałem jeszcze o kogo chodzi. Później dorastałem słuchając tej muzyki. Zresztą i teraz, od czasu do czasu, odpalę „Red House”. „Wind Cries Mary” czy „Angel”.
Lewicowe media dorobiły gościowi legendę „hippisa protestującego przeciw wojnie w Wietnamie”. Prawda była inna. Szperając, kilka lat temu, po witrynie Eric Burdon’a znalazłem opis ich spotkania w Londynie 1967. Obserwowali przebieg demonstracji antywojennej pod ambasadą USA. Ku zdumieniu Burdona, zapytany o opinię Hendrix rzucił zirytowany: „gdy przyjdą ze skowytem te czerwone hordy z Chin – to może zrozumiecie…”. Podobne wypowiedzi potwierdzały się tu i ówdzie, choć obecnie net wydaje się już, co nieco „poczyszczony”. Hendrix, o splątanych korzeniach (czarni Amerykanie, Czirokezi, Latynosi) był amerykańskim patriotą – stąd jego niezwykle ekspresyjne wykonanie "The Star-Spangled Banner".
Eksplozja twórczej anarchii przypadła, mniej więcej, na lata 1965-1975 ze szczytem w roku 1969 w Woodstock. Daty są nieprzypadkowe – w tym samym gorącym roku 1969 było lądowanie na Księżycu oraz wynaleziono Internet (zwany wtedy ARPANET). Popyt na urządzenia grające, w tym Hi-Fi, mocno stymulował przemysł półprzewodników – rozpowszechniły się tranzystory krzemowe i pierwsze układy scalone. Może to zabrzmieć paradoksalnie, ale sądzę iż bez rock&roll’a nie mielibyśmy teraz aż tak rozwiniętej technologii IT.
W tamtych, tłustych latach kapele tworzyły się spontanicznie. Rynkiem władali artyści i fani. Grano, nagrywano i sprzedawano płyty (winylowe !). Poziom technologii umożliwiał już stereo i Hi-Fi, ludzi było na to stać. Minęło już ćwierć wieku od II Wojny Światowej, cywilizacja zachodnia "stanęła na nogach”. Akurat zbiegło się to z epoką lewicowej kontestacji. Rock był nośny więc chętnie się doń to towarzystwo podczepiło.
Oczywiście złote lata nie mogły trwać za długo, to były za duże pieniądze. Koncerny medialne rozpoczęły walkę o rynek. Po co im artysta z indywidualnością? Taki, który narzuca swoje warunki i gra swoją muzykę ? Lepszy średniak, którym można manipulować. Wyciągnąć kiedy się opłaca, schować kiedy opłaca się co innego. Kasa, promocja, PR … Zalali nas kiczem i papką zwaną wówczas „bubble gum”. W klubach dla homoseksualistów narodziło się DISCO – nowa żyła złota.
The Beatles, startując w epoce MTV, skończyli by jako kapela grająca po knajpach, Elvis Presley – jako kierowca TIR’a, grywający amatorsko po przydrożnych motelach… Strach pomyśleć nad losem Hendrix’a, no miałby jakiś skromny zasiłek za nieudaną służbę w marines…
Fala prawdziwego rocka została zdławiona w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i w latach osiemdziesiątych. Oczywiście coś niecoś przetrwało. Trochę kasy i z tego kapie – nie wszystkich klientów dało się urobić.
Symptomatyczna była dla mnie historia kapeli 4 Non Blondes, z lat dziewięćdziesiątych. Pewnie znacie ich jedyny album i wielki hit „What’s Up”. No cóż ja znam, co najmniej dwa kolejne albumy Lindy Perry ("In Flight" – wydane i sprzedawane bez jakiejkolwiek promocji, a "After Hours" nawet nie dopuszczono do sprzedaży). Była (i jest) za dobra jak na swoje czasy (w dodatku ma intrygujące teksty). Nie głoduje – ma chałtury z produkowaniem, typowych dla naszej epoki, gwiazdek jednego-dwóch sezonów (Pink, Gwen Stefani, James Blunt, Christina Aguilera …). Czasem pojawi się w sprzedaży „In Flight”, niestety inne (arcy)dzieła trzeba, po kryjomu, ściągać z serwerów typu Rapidshare. A najciekawsze, że nadal jeszcze działają jej fan-cluby w Internecie.
Rock w Polsce to oddzielna historia. Koncerty The Animals czy Rolling Stones odbyły się w otoczeniu kordonów MO. Wielu młodych fanów zostało pobitych lub przymusowo ostrzyżonych. Słynne było święto Trybuny Ludu. Dla reklamy puszczono pogłoskę o koncercie Breakout. Oczywiście zespołu nie było. Zawiedzionych fanów rozpędzało ZOMO, przy pomocy pałek i gazów łzawiących. Rock budził emocje. Zachodnia płyta kosztowała na czarnym rynku równowartość ćwierć, a nawet pół, pensji. A jednak słuchano.
Po serii demonstracji w okresie stanu wojennego któryś z członków WRON stwierdził: „miejscem wyżycia młodzieży powinna być dyskoteka a nie ulica”. Tak też i zrobili. Nie dziwi zatem rozwój rock’a PRL w latach osiemdziesiątych. Ni stąd ni zowąd pojawił się festiwal w Jarocinie, tudzież podobne imprezy. Wspierała ich partia. Oczywiście walory artystyczne nie były istotne – chodziło o popularność. Nie dziwcie się zatem iż gwiazdy młodzieży, z tamtych lat wiedzą którą stronę poprzeć (szczególnie te, które muszą już ukrywać łysinę pod kapeluszem).
Rockman’i z lat siedemdziesiątych, tacy jak Skrzek, dokonują już trochę innego wyboru. No ale to inna klasa – skądinąd wiadomo iż, przewieziony za granicę, album SBB był inspiracją dla Porcupine Tree.
Na zakończenie wrzucę mało znaną (lecz chyba ważną) fotkę Bob Dylana.