Mamy wreszcie kilkanaście dni wolnego, po wyjątkowo pracowitym lecie. To znaczy mam ja, a żona nie ma wyboru, musi się dopasować do mojego harmonogramu. On wygląda mniej więcej tak – jest robota, nie ma byczenia się, mniej roboty – można się pobyczyć. Teraz zrobiło się mniej roboty… Więc gdzieś wyjeżdżamy, tam gdzie morze ciepłe, słońce praży i deszcz nie leje się na głowy. Dooommmiiinnniiikkkaaannnaaa – decyduje Ania (to pani bez łódki, żona). – Daleko, za daleko, kilkanaście godzin w samolocie – marudzi pan bez łódki (czyli ja). – Egipt, pod koniec października tylko Egipt – doradza drOzda, dla niektórych Tadeusz Drozda, satyryk.
Egipt? Pełno ruskich, nachalni egipscy handlarze, wreszcie zemsta faraonów, która dosięga prawie każdy żołądek… – Egipt, Taba, nad Morzem Czerwonym, tuż przy granicy z Izraelem! – wręcz rozkazuje Tadeusz. – Pola golfowe, jakich o tej porze nigdzie nie ma! – Nie gram w golfa, moja Pani bez łódki też nie gra – ja na to. – Żaden problem, byłem tam niedawno. Spotkałem Janusza Palikota, też nie gra w golfa, a był zadowolony, bardziej zadowolony niż w wyborczą niedzielę, gdy podskakiwał z radości wraz ze swoją gwardią. Hmm, argument nie do podważenia… Być tak zadowolonym jak Palikot po wyborach… Za jedyne trzy tysiące złotych od głowy, za ponad dwa tygodnie… No i przekonał mnie, a zwłaszcza moją Panię bez łódki, choć on satyryk, a takim we wszystko wierzyć nie warto. Ale moja Pani bez łódki wielbi Drozdę-satyryka. Więc do Egiptu, do Taby.
***
U Jerome K. Jerome, tego który napisał jeszcze w XIX w. "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)" – najzabawniejszy zapis podróży wszechczasów, natychmiast po podjęciu decyzji o popłynięciu łódką przez Tamizę rozpoczął się burzliwy okres przygotowań. Zebranie ekwipunku, wypożyczenie łodzi itd. W tym czasie Jerome, jeden z panów z łódki, zdążył opisać stary Londyn i oplotkować część jego zacnych mieszkańców. Potem, gdy on i jego dwóch kumpli, i jeszcze pies, wreszcie, z wielkimi problemami wypłynęli, dalej opisywał krajobrazy i plotkował, ile wlezie. Gdy to potem wydrukował, stał się milionerem. Cóż, takie były czasy. Ale z "Trzech panów w łódce (nie licząc psa)" nadal zaśmiewa się cały świat (no, może pół świata).
Z nami jest inaczej. Na pewno po tej podróży nie zostanę, jak Jerome, milionerem, no bo inne czasy… Poza tym, wszystko inne też będzie inaczej. Bo, po pierwsze – moja Pani bez łódki nie pozwala plotkować, a przynajmniej nie życzy sobie, aby robić to oficjalnie. Po drugie – nie mamy łódki (to i dobrze, bo panowie Jerome’ego w końcu, zadręczeni podlondyńskimi deszczami, porzucili łódkę). Po trzecie – zamiast trzech panów, będzie jeden pan i jedna pani. I wreszcie – nie będzie psa. Bo psom teraz nie wolno prawie nigdzie podróżować. Hotel nie przyjmuje z psami, pensjonat nie życzy sobie z psami, do samolotu z niechęcią biorą psy… Cóż, takie teraz pieskie życie.
Zresztą, gdyby nawet wszystkie hotele i pensjonaty wręcz żądały psów, a linie lotnicze nie wpuszczały na pokłady samolotów bez psów, to i tak bylibyśmy panem i panią bez psa. Bo naszego psa już od wielu lat nie ma w świecie żywych.
Z tym naszym psem (Hugo się nazywał), to przeciekawa historia. Kynolodzy i inni znawcy oraz miłośnicy psów, którym dane było posłuchać opowieści o Hugo, twierdzą, że to wręcz jedna z najciekawszych psich historii… Może, gdy dotrę wreszcie do owej golfowej Mekki Drozdy, gdy nie zamęczą mnie egipscy handlarze, gdy już pierwszego dnia nie doprowadzą mnie do bankructwa asertywni miłośnicy bakszyszów, gdy wreszcie nie dopadnie mnie, jak zwykle, zemsta faraonów, napiszę o Hugo. Radzę trzymać kciuki, abym dotrwał do tej chwili, nie grając jak Drozda w golfa. I bym cieszył się w Tabie, jak Palikot tuż po ogłoszeniu wyników wyborów…
Nasze przygotowania, to w zasadzie tylko telefon do portalu wynajdującego najlepsze oferty wakacyjne, tego, do którego zawsze dzwoni Drozda. – A, znamy Pana Tadka – mówi pani z portalu. – Znajdziemy coś, tak jakby to było dla Pana Tadka – szczebiocze. I znalazła. Pięć gwiazdek, all inclusive, biuro Beta Moon, hotel Milton. Liczba gwiazdek się zgadza, nazwę biura i hotelu trochę zmieniłem, bo dziennikarzowi (ot, wymksnęło mi się, kim jestem z zawodu) nie wolno uprawiać tzw. krypciochy. Przynajmniej uczono mnie tego przez wiele lat w pewnym tygodniku. Nazwę go "Wzrost", bo jego prawdziwej nazwy niedawno zabronił używać pewien sąd. Chciałem napisać – niezbyt mądry sąd, ale nie robię tego, bo o sądach nie wolno pisać źle. Bo można za to iść do więzienia, prawie, nomen omen, bez sądu. O czym przekonał się pewien niezależny bloger, i o czym można poczytać w Nowym Ekranie. Ja nie jestem taki skłonny do nadmiaru poświęceń. I nie lubię więzienia, zwłaszcza z pozycji pensjonariusza. Więc dalej, gdy będę się odnosić do tygodnika, w którym niegdyś pracowałem, i w którym uczono mnie, a ja uczyłem innych, że krypciocha jest zabroniona, będę konsekwentnie, zgodnie z wolą sądu, nazywać go "Wzrost" (chociaż ostatnio to żaden z niego wzrost).
Więc lecimy z Betą Moon do Miltona (pięć gwiazdek, all inclusive, luksus, taki jak dla Drozdy). Razem, choć to podobno last minute, prawie osiem tysięcy (a miało być, jak podpuszczał nas Drozda, góra sześć). Ale za to z opłaconą opcją balkonu z widokiem na morze i z gwarancję, że w polu widzenia nie znajdzie się żadne pole golfowe (sorry Panie Tadziu). Za to blisko granicy, żebyśmy mogli, jak Palikot przed wyborami, co drugi dzień jeździć na wycieczki po Egipcie, Izraelu i Jordanii. I w przerwach moczyć się w wodzie, i cieszyć się potem z tego jak ten sam Palikot po wyborach…
Wylot w sobotę, o dziewiątej. Lądowanie w Tabie około dwunastej. Potem…
Ale o tym jutro. Jeśli Wam, drodzy Czytelnicy, się to nie znudzi i nie porzucicie mojej łódki szybciej niż to zrobili kumple Jerome’ego…