Pod Zadwórzem 17 sierpnia 1920 roku odparto sześć szarż. Nie było okopów tylko płaskie, splantowane wzgórze.
Aktorzy, którzy w zeszłym roku siedzieli w prowizorycznych okopach na planie filmu „Rok 1920” i czekali na kawaleryjską szarżę statystów poprzebieranych za bolszewików dostawali rozstroju żołądka słysząc jak ta setka koni galopuje po ściernisku wprost na nich. Kiedy zaś zobaczyli jeźdźców i usłyszeli jak ryczą oni – urrraaaa ! – mieli ochotę wybiec z tych oszukanych płytkich przecież okopów i uciekać gdzie oczy poniosą. Nie pobiegli jednak, wzięli przecież zaliczki i czekały na nich honoraria, dziennikarze, którzy mieli robić zdjęcia i wywiady, catering i nowe samochody zaparkowane w cieniu drzew. Po sfilmowaniu szarży nie było dubli. Biegnący tłum jeźdźców i koni nie potrzebuje głębokich studiów, jako temat też jest już mocno wyeksploatowany. Nic ciekawego.
Pod Zadwórzem 17 sierpnia 1920 roku odparto sześć szarż. Nie było okopów tylko płaskie, splantowane wzgórze. Żołnierze leżeli tam na ziemi, skryci za jakimiś prowizorycznymi osłonami, skrzynkami po amunicji, kawałkami pni i plecakami. Było ich około trzystu. Z jednej strony ostrzeliwała ich pozycję bateria armat, którą wcześniej przepędzili ze wzgórza, a dookoła krążyły masy jeźdźców posyłane do gwałtownych szarż, za każdym razem kiedy słabł ogień obrońców. Sześć tysięcy jeźdźców – tak napisała Zofia Kossak w swoim opowiadaniu „Pod Zadwórzem”. Ile dokładnie, nikt nie wie.
Zanim batalion Abrahamczyków zajął górkę pod stacją kolejową Zadwórze maszerował równym krokiem do Lwowa, oddalonego o kilka mil. Bolszewicy przerwali front i trzeba było się cofać. Ich batalion szedł od Krasnego, zgubili dywizję, nie mieli pojęcia ani o bitwie pod Warszawą, ani o tym jak gwałtownie zmieniły się losy wojny. Dla nich wojna zastygła w bardzo niekorzystnym momencie. Szła obok nich przez całe trzy tygodnie, od chwili kiedy z uczniów zamienili się w żołnierzy, sztywna i pokrzywiona, z wywiniętą gębą i tłustymi włosami spadającymi na lewe oko. I już nigdy nie miała być dla nich inna.
Przy stacji ostrzelała ich bateria, artylerii a dowódca – Bolesław Zajączkowski rozwinął batalion w tyralierę. Ruszyli naprzód i przepędzili ruskich artylerzystów z górki. Rozlokowali się tam i wtedy właśnie okazało się, że w lesie i za nim stoi nieznane im liczba czerwonych Kozaków. Szli na Lwów. Ich dowódcy chcieli splądrować miasto na wieść o klęsce Tuchaczewskiego. A może Budionny liczył na to, że zajmie Lwów na dłużej i będzie miał jakąś kartę przetargową w negocjacjach pokojowych. Trudno powiedzieć. Szli na Lwów i pewnie by doszli. Z Zadwórza to niedaleko, dla konnych oddziałów jeden skok. I byłoby się udało, gdyby nie przyplątał się ten batalion uczniów i robotników przerobionych na chybcika w wojsko.
Bitwa trwała cały dzień i nikt tam nie myślał o tym, by uciekać. Nie było gdzie i nie było na to siły. Zanim ostatni żołnierze wycofali się dźgani pikami pod budkę dróżnika, w oknach stacji Zadówrze odbiły się sceny, których nie pokaże się w żadnym filmie i nie opisze tak jak trzeba w żadnej książce napisanej po polsku. Zanim o nich opowiemy przyjrzyjmy się innym, podobnym scenom, z innych podobnych choć jakże różnych w istocie okoliczności. W czasie pierwszej wojny czeczeńskiej w każdym prawie wydaniu „Wiadomości” pokazywano rosyjskich żołnierzy, którzy przylepiali do kolb swoich kałasznikowów jeden, ostatni nabój. Okręcali tę kolbę grubą samoprzylepną taśmą i nabój się trzymał sztywno po kilkoma warstwami tej taśmy. Było to pomyślane jako efekt psychologiczny dla dziennikarzy i dziewczyn, które zostały gdzieś tam w Rosji. – Tu jest tak strasznie – mówiły obrazki w „Wiadomościach”, że szykujemy się na samobójstwo, żeby uniknąć najgorszego. Nie wiem, czy któryś z tych chłopaków zdążył odkleić tę taśmę z kolby, załadować ostatni nabój, przesunąć go do lufy, przyłożyć sobie do głowy i nacisnąć spust. Przypuszczam, że okoliczności nie sprzyjały tego rodzaju aranżacjom, albo były na tyle dla żołnierzy łaskawe, że nie było mowy o odklejaniu taśmy.
W okolicznościach zgoła odmiennych, sto pięćdziesiąt lat wstecz na prerii amerykańskiej, nieopodal strumienia Małego Wielkiego Rogu, Indianie Lakota otoczyli oddział majora Reno. Obok toczyła się wielka bitwa z brygadą Custera, nazwana później masakrą. Pozbawieni przez cały upalny dzień 26 czerwca 1876 roku wody żołnierze popadali w szaleństwo. Bali się także okropnie tortur i nielekkiej przecież śmierci z rąk Indian. Żeby jej uniknąć zdejmowali z nogi but i przywiązywali do dużego palca koniec sznurka. Drugi koniec przywiązany był do spustu karabinu. Kilku z nich widząc, że zbliża się koniec decydowało się na samobójstwo przykładając sobie lufę do brody i szarpiąc za sznurek palcem u nogi. Bywało to – jak odnotowują bardziej odporni psychicznie świadkowie – dość skuteczne.
17 sierpnia pod stacją kolejową Zadwórze, w ciągłym ogniu, wrzasku, w krzykach i kwiku koni nie było miejsca i czasu na tego rodzaju aranżacje, na tak wykwintną poezję nadgrobną. W głowach oficerów jednakowoż myśl o samobójstwie pozostawała przez cały czas trwania walki. Była tam obecna od roku lub nawet więcej, odkąd po świecie rozeszły się wieści na temat sposobów w jaki likwidują swoich oficerów rosyjscy, zbuntowani żołnierze, jak postępują z nimi komisarze bolszewiccy. Okrążeni na górce pod Zadwórzem uczniowie i robotnicy, którym kilka tygodni temu ktoś kazał ponaszywać na ramiona dystynkcje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że o żadnym poddaniu się nie może być mowy. Nie było też czasu na pożegnania. Bolesław Zajączkowski zastrzelił się tak jak stał, w przytomności swoich, pozbawionych już amunicji, podwładnych. Inni zabijali się jeszcze gwałtowniej, opierając kolby karabinów o ziemię, a lufy i własny podbródek.
Wieczorem pozostało kilku zaledwie oficerów i kilkunastu żołnierzy. Zabito ich pod budką dróżnika. Próbowali bronić się kolbami karabinów i opór ten żałosny, ale konieczny wobec bezwzględności przeciwnika także nie nadaje się do opisania i pokazania w filmie. Nie ma chyba aktorów, którzy mogliby w przekonujący sposób zagrać taką scenę. W miejscu ostatniej walki pod stacją w Zadwórzu jest dziś niewielki cmentarz, kilka nagrobków przy torach, w cieniu drzew. Nie byłem tam nigdy i nie wiem czy są na kamieniach wyryte jakieś nazwiska. Widziałem tylko film z tego miejsca, krótki i niezbyt dobrze zrobiony.
Bilans wygląda tak; aktorzy na planie niedokończonego filmu o bitwie warszawskiej czują dokładnie czym jest dla pojedynczego człowieka szarża konnicy, film ten ma pokazać bohaterstwo i triumf polskiego żołnierza. Kręci się owo dzieło po dwudziestu latach od odzyskania tej rzekomej niepodległości i osiemdziesięciu latach od samych wydarzeń. W końcu można. Nie ma w stolicy muzeum tej bitwy, nie ma zarejestrowanych na taśmie poszczególnych epizodów całej wojny, z dokładnością do jednej śmierci i jednego wystrzelonego naboju. Tak byłoby gdyby wojnę tę toczyli Amerykanie. Była to bowiem wojna, od której zależało istnienie państwa. W Polsce opowiada się o niej jak o mocno podejrzanej, młodzieńczej przygodzie kilku niedojrzałych emocjonalnie panów. O tym, by ktoś przypomniał dokładnie jej epizody, także te tragiczne, nie ma póki co mowy.
Zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl gdzie można nabyć moją książkę pod tytułem „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” wypełnioną treściami porzuconymi i zapomnianymi przez filmowców i literatów. Można tam także kupić znakomitą książkę Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” oraz inne moje książki. Zapraszam.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy