KULTURA
Like

Zabiłem Piotra Jaroszewicza. Rozdział 1

15/07/2013
2035 Wyświetlenia
18 Komentarze
22 minut czytania
Zabiłem Piotra Jaroszewicza. Rozdział 1

Sosny. Zapach lasu. Droga z Prescott do Flagstaff, przez Sedonę raz po raz wznosi się, to opada. Arizona o tej porze roku jest piękna. Jadę samochodem  na spotkanie. Na spotkanie z człowiekiem, który ma  mi powiedzieć coś ważnego. Nawet tutaj kryją się tajemnice dotyczące kraju, z którego pochodzę. I z którego pochodzi mój przyszły rozmówca. Mgła poranna. Spowity nią las. Na krawędzi urwiska jeleń. Patrzy w moją stronę albo przekrzywia tak głowę, że mi się tak wydaje.

0


 

*

— Pamięta pan Jaroszewicza? Należy pan do pokolenia, które musi go pamiętać — mówi gospodarz, wręczając mi szklaneczkę whisky.

Potwierdzam skinieniem. Jak mógłbym nie pamiętać? Tyle wyrwanych z życia lat. Postój pociągu na trasie z Łodzi Fabrycznej do Warszawy. Tyle godzin. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że w Radomiu i Ursusie były starcia z milicją. I potem ta obcierająca pot z czoła chusteczka, twarz Piotra Jaroszewicza spoglądająca z telewizora. Jakże mógłbym o tym zapomnieć?

— No, więc ja pozbawiłem go życia. Jego i tę jego Alicję. O tym chcę opowiedzieć. Najpierw jednak zjemy. Cindy wyjechała do przyjaciół w Phoenix, ale coś nam przygotowała.

Patrzę na niego. To, co przed chwilą powiedział, jakby do mnie nie docierało.

Sięgam po leżące przede mną orzeszki, przypominając sobie twarz, która tchnęła banałem i zwiastowała banał.

Skończyliśmy inicjującą spotkanie odrobinę Bowmore. Widać, że gospodarz lubi single malts, bo w barku jest ich więcej.

Podnosimy się z foteli i przechodzimy do kuchni, gdzie na stole nakrycie dla dwóch osób. Widelce, łyżki, łyżeczki, gustowne w indiańskich wzorach serwetki.

— To tyle o sobie — mówi, kiedy kończymy deser.

— W jaki sposób pan na mnie trafił? — pytam. — Nie jestem postacią znaną.

— Mam przyjaciół w Chicago — mówi, wstając od stołu  i gestem zapraszając do salonu. — Kupują dla mnie książki w Polonia Book Store.

— Znam właścicielkę.

— Nie poznałem  jej, ale wiem, o kogo chodzi — potwierdza, kiedy zapadamy ponownie w głębokie, skórzane fotele.

— Przez nich, to znaczy przez przyjaciół, postanowił pan poszukać ze mną kontaktu?

— Myślałem o Marku Nowakowskim — mówi,  rozlewając Remy Martin do nieproporcjonalnie dużych koniakowych  kieliszków.

Przyglądam mu się uważnie. On zresztą mnie też. Jest niższy ode mnie. Wysportowany. Takie przynajmniej sprawia wrażenie. Ciemne, piwne oczy. Wygolona, choć wskazująca na ciemny zarost, twarz. To, co powiedział przed obiadem, jest szokujące. Nie myślałem o czymś takim, jadąc tu, chociaż byłem trochę przygotowany na niespodziankę, bo przyjaciele przekonywali mnie, że tej jazdy do Flagstaff nie powinienem żałować.

— Jest pan pierwszą osobą, która to usłyszy — mówi, jakby zgadując moje myśli. — Cindy wie, ale ogólnikowo. Nasi wspólni przyjaciele też. No i ci, co udzielali mi azylu, także musieli się dowiedzieć — śmieje się. — Ale pan pierwszy dowie się, jak to zrobiłem. Ze szczegółami.

— Mówił pan o Nowakowskim. — Sięgam po wyciągnięte przede mną Marlboro. Nie paliłem wiele lat. Ale teraz czuję taką potrzebę.

— Wydawał się najlepszy. — Przypalił zapałkę. — Pojechałem do Chicago, kiedy dowiedziałem się, że tam przyjechał.

— ?

— Kręcili się wokół niego wszyscy, więc nie podszedłem. To znaczy niezupełnie tak. Podszedłem i mówię: “Panie Marku, czytam  pana opowiadania i myślę, że jest pan wielkim pisarzem”.

Spojrzał, jakby mnie właśnie wypuszczono z zakładu dla psychicznie jednoznacznych. Podpisał książkę. No i tak się skończyło. Pojechałem do domu. Parę lat później przyjaciele podarowali mi pana książkę. Można powiedzieć, przypadek. Ale jak podczytałem trochę, to myślę: Spróbuję. Że mieszka pan pod Chicago, już wiedziałem.

 

*

 

— Alicję załatwiłem strzałem z karabinu. Ze sztucera, żeby być dokładnym. Piotra przydusiłem. Paseczkiem. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego w ten sposób? Za Fieldorfa*! Wie pan, o kim mówię? Ale tak naprawdę, to za ojca. Był pan  kiedyś w Aninie?

— Kiepsko znam  tereny po wschodniej stronie Wisły, choć mam przyjaciół w Józefowie.

— Jak nie chce pan jechać samochodem, to jest kolejka. Zresztą tylko miejscowi wiedzieli, gdzie wysiadać, bo nazwy były tak zadrapane, że z pociągu nic nie widać. Żeby dojść do willi Jaroszewiczów, trzeba się przespacerować. Mieszkali przy ulicy Zorzy. Taka sobie uliczka. Spokojna. Od czasu do czasu ktoś wychodzi na spacer z psem. Tak jak robił to Jaroszewicz. Numer domu 19. Mieszkał tam Tuwim. A przed nim Światło. Ten sam Józef Światło, który osobiście torturował ludzi podziemia.

— Byłem niedawno w Łodzi. O Rutkowskim nie słyszał pan? Ożenił się z moją koleżanką ze szkoły Anią. Mieszkali potem w Wiedniu. Teraz się rozwiedli. Rutkowski ścigał szajki złodziei samochodów.

— Dlaczego o tym pan mówi?

— W jakiś sposób łączy się to z tym, o czym pan  opowiada. W centrum miasta eksplozja. Przechodnie przerażeni. Jest tam taka restauracja. “Esplanada”. Nawet jeśli zna pan Łódź, to za pańskich czasów jej nie było. Snobistyczna trochę i droga. Dla miejscowych przynajmniej droga. I niespodziewanie do ogródka przed restauracją, znajdującą się przy ulicy Piotrkowskiej, wpadają ludzie. Powalają siedzących tam paru osobników. I co się okazuje? Że jeden z tych zatrzymanych to Andrzej Jaroszewicz. Syn Piotra. Jak podała prasa, razem z obywatelem Chorwacji, niejakim Albertem, zajmował się podobno wymuszaniem  haraczy od biznesmenów.

— Coś na jego temat też mógłbym powiedzieć.

— To tylko taka wstawka.

— Rozumiem. Czyli syn poszedł w ślady ojca. Minęło sporo lat, ale niczego nie zapomniałem. Sama willa Jaroszewiczów to nic specjalnego. Taki cekhauz*. Wewnątrz przyjemniej. I miły ogród. Ala lubiła kwiaty. Że Światło tam poprzednio mieszkał, jej nie przeszkadzało. Sypiała dobrze.

— Zabił pan Jaroszewiczów z własnej woli?

— Zrobiłem to z polecenia agenta wywiadu rosyjskiego, generała Jaruzelskiego.

— Agenta?

— Nie zdziwiło pana, że jego rodzice zginęli na Syberii, a on w taki sposób wysługiwał się najeźdźcom? I nie zdziwił pana ten medal od Putina? Teraz, po latach?

— Ludzie się zmieniają.

— W przyrodzie wszystko jest możliwe, ale to nie jego przypadek.

— Jaroszewicz wiedział o powiązaniach z Rosjanami?

— Posiadał dokumenty na temat Informacji Wojskowej i matrioszek. Materiały dotyczące ludzi tworzących swego czasu warunki do rządzenia krajem.

— Matrioszki to ci podstawieni?

— Rosjanie wpadli na to, gdy jeszcze żył Stalin. Podmieniano ludzi. W Rosji łatwo było rozejrzeć się za takimi, którzy nie mieli nic do stracenia i palili się do współpracy. Taki wybraniec miał do wyboru: niebyt albo przygoda.

— Skąd Jaruzelski wiedział, że Jaroszewicz ma dostęp do informacji o matrioszkach?

— Musiał wiedzieć. Przynajmniej się domyślać. Kiedy Jaroszewicza internowano w stanie wojennym, w jego domu przeprowadzono rewizję. Nic nie znaleziono. Albo inaczej. Znaleziono drobiazgi wskazujące, że gdzieś ukryty jest jego dziennik. Nie mówię o tym, czego używał w rozmowach z dziennikarzem, który opublikował na ten temat książkę. Tam  też były tylko wzmianki. Kotlet znajdował się gdzie indziej. I nie był przeznaczony dla publiczności. Przynajmniej za życia.

— Skąd pan to wie?

— Bo stałem się jego posiadaczem.

Mój rozmówca zaciągnął się dymem i przez chwilę nad czymś się zastanawiał.

— Spotkał się pan z Jaruzelskim? — podjąłem  rozmowę.

— Widywałem go, choć nigdy z nim nie rozmawiałem.

— Skąd pewność, że to on wydał rozkaz?

— Pewność mam. Dowodów żadnych. Zacznę od innej strony. Od strony samego Piotra Jaroszewicza. Związany był z wywiadem rosyjskim od początku. Wyszukali go w roku 1943 wśród tych, którzy znaleźli się w Związku Radzieckim. Tworząc z takich jak on, którym  nie udało się umknąć z Andersem, nową armię, nie chciano powtórzyć tego samego błędu. Czuwać nad tym miał Główny Zarząd Polityczno-Wychowawczy Wojska Polskiego. Tak to się wtedy nazywało.

— Nie znam tak dalece biografii Jaroszewicza.

— Przed wojną był nauczycielem, ale urodził się jeszcze w czasach zaborów. Parę lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej. U Radziwiłłów. W Nieświeżu.

— Nie spodziewałem się rozmawiać z kimś o takiej wiedzy w Arizonie.

— Jaroszewicz awansował. Awansował tak szybko, że nawet wiedząc to, co było podawane do wiadomości, możemy zacząć się zastanawiać. Nie mówię o awansach wewnątrz partii. Wtedy to była jeszcze PPR. Chodzi o awans wojskowy. Po dojściu do Berlina Rosjanie musieli strawić to, co zagarnęli. Proces trawienia nie jest łatwy. Trzeba wytresować tysiące ludzi, którzy podejmą się iść ręka w rękę z nową władzą. Ale tylko wybranych czekały fotele dostojników. Wkrótce po wojnie Jaroszewicz zostaje mianowany generałem brygady. Jak pan widzi, szybko awansował. Awansował, bo został zwerbowany przez Informację Wojskową.

— Coś w rodzaju wywiadu w wojsku?

— Kontrwywiadu. Całkowicie uzależnionego od Rosjan. Po części składającego się z Rosjan. Tam także były matrioszki. Jedne udane. Drugie mniej. Te mniej udane wysyłano za Chruszczowa do domu. Jaruzelski poznał Piotra Jaroszewicza przez Informację Wojskową.

 

— Rozwiązano to po 1956 roku?

— Powstały nowe jej formy. Trzeba było zainstalować nową władzę. Mówię o tym, co było zaraz po wojnie. A nie było to łatwe. Pozostałości po Armii Krajowej, niedobitki Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich, próbowały organizować się w grupy oporu. Wywożono ich setkami na Wschód, zakopywano w leśnych grobowiskach, męczono i tracono w więzieniach. Ogień wygaszany wciąż wybuchał z nierówną siłą. Było to coś w rodzaju powstania, ale bez określonego początku i bez końca, któremu dałoby się wyznaczyć datę.

— W kuchni wspomniał pan historię ojca.

— Był żołnierzem podziemia zakopanym  żywcem  niedaleko Łomży.

— Mówił pan, że wychował się w sierocińcu?

— Przez te wszystkie lata byłem  janczarem. Nic o sobie nie wiedziałem. Dowiedziałem się o tym dopiero w roku 1990, kiedy kotłowało się dookoła. Powstał nowy rząd. Rosjanie wynocha. Palenie papierów. Zacieranie śladów. Ja w tym wszystkim, i to z własnego wyboru. Nie to, żebym w to wierzył. Człowieka można wychować tak samo jak złego psa. Takim psem byłem. Byłem gotów kąsać każdego, kogo wskazano. I nagle przypadek. Jeden z zajmujących się przewożeniem  materiałów do Rosji przyjaciół powiadomił mnie, że ma coś ciekawego.

— W roku 1990 wywożono coś do Rosji?

— Upadek tego wszystkiego był nieprzewidziany. Znajomi twierdzili, że Rosjanom musiał ktoś przewrócić w głowie.

— Przesyłano to pocztą dyplomatyczną?

— Skądże znowu. — Mój rozmówca się uśmiechnął. — Żadna poczta nie mogłaby sobie z tym poradzić. Władza w Polsce obiecała, że przewrót będzie bezkrwawy. Materiały wysyłano ciężarówkami.

— Nikt tego nie sprawdzał?

— Robiono to z pozwoleniem rządu. Tego rządu już niekomunistycznego. Jaruzelski był prezydentem wolnej Polski. W jakim stopniu była ona wolna to inna sprawa. Zadzwonił do mnie kolega z zapytaniem, czy mógłbym do niego zajrzeć. Do jego biura. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale domyślałem się, że nie o wypicie butelki wódki.

— To było w Warszawie?

— Pod Warszawą. Zaszedłem do niego po godzinach pracy. Było tam  kilka osób. Wymieniano komentarze na temat tego, co się dzieje. Niektóre w rodzaju: “Trzeba będzie przypomnieć towarzyszom radzieckim, w jakie gówno nas wprowadzili”. Ale popłoch  to nie był. Raczej podenerwowanie.

— Wpuszczono pana tam na polecenie kolegi?

— Miałem dokument, który pomagał. Nic specjalnego, ale ludzie od nas wiedzieli, o kogo chodzi. Kto mnie przysyła. Nie trzeba wymieniać nazwisk, żeby niektórzy stawali na baczność, choć minister był już solidarnościowy.

— Tam, gdzie się pan znalazł, niszczono dokumenty?

— Pakowano i sortowano. Palono też.

— Kolega wezwał pana do pomocy?

— Trafił przypadkiem na moją teczkę z aktami. Wśród tych utajnionych. Przeznaczonych na wywózkę.

— Miał pan to w rękach?

— Byłem wśród swoich. Przejrzałem  niektóre. Jak powiem jakieś nazwiska, to nic to panu nie powie. O “Kucyku” pan nie słyszał?

— No nie.

— “Kucyk” to pseudonim. W jego teczce był spisany własną ręką życiorys, w którym oprócz działalności w KPP i świadectwa ukończenia przed wojną szkoły NKWD w Moskwie znajduje się opis dokonywanych przez niego przed wojną morderstw politycznych. Wszystko z podaniem dat i nazwisk!

— Zapamiętał pan to, co pan  oglądał?

— Nie o tym chcę panu opowiadać. Przynajmniej nie teraz. Więc ten kolega, nazwijmy go Rysiem, pokazał mi moją teczkę. Każdy z nas wiedział, że taką teczkę ma, ale nikt nie zezwalał do nich zaglądać.

— Dużo tego było?

— Kilkaset stron różnego rodzaju materiałów, dokumentów, świadectw. Życiorysy pisane przy różnych okazjach. I żółta koperta. Zalakowana. Gdzieś zapodziana wśród tych papierów. Ryszard, zajęty sortowaniem, nie zwracał na mnie uwagi. Wsunąłem kopertę do marynarki. Zapytałem Ryszarda, czy mógłbym sobie zabrać całą teczkę. Uśmiechnął się i powiedział: “Wołałbym, żebyś tego nie wynosił. Poczytaj sobie, a potem, jak zechcesz, wrzucimy to do maszyny i nie zostanie z tego ani śladu”. Kiwnąłem głową i zabrałem się do czytania. Ale domyślałem  się już, że to w kopercie znajduje się esencja tego, co najważniejsze. Co to mogło być, nie wiedziałem. Nie miałem żadnych nadzwyczajnych podejrzeń. Wszystko, co ważne, na temat samego siebie i tego, co robiłem, było mi wiadome.

— Nikt pana nie sprawdzał?

— Nikomu nie przyszłoby to do głowy. Panował chaos, choć niektórzy starali się nie tracić głowy. Pamięta pan  komisję Michnika i to, co po sobie pozostawiła? Wygarnęli sporo, ale skazani byli wyszarpywać akta na chybił trafił. Oleksy też się tak starał, a w końcu coś znaleźli. Okruchy, ale znaleźli. W takiej sytuacji zrobił to, co można najlepszego.

— To znaczy?

— Poszedł w zaparte.

— Dobrali się w końcu do niego.

— No, tak. Ale pięknie przedłużył sobie śmierć kliniczną. Był marszałkiem Sejmu. Dostojnikiem wolnego państwa. Nie sposób wyrzucić go tak na śmietnik. O finansowej stronie nie wspomnę, bo na pewnym poziomie dżentelmeni o tym nie rozmawiają. Bo i jak zresztą miałoby to wyglądać? Przychodzi Cimoszewicz do Kwaśniewskiego i mówi: “Słuchaj Olek, ten Janek jest zachłanny. Co zgarnie, to do kieszeni. Na nasze potrzeby nie chce dawać. Na początku udzielał się w różnych fundacjach, ale teraz zapomniał o nas. Odwraca się plecami”. Przecież oni tak nie rozmawiają. Oni są już dżentelmenami.

— Mowa o tych znanych i młodszych.

— Drugi, trzeci, nawet czwarty rządek jest równie ciekawy. Taki na przykład dziennikarz o imieniu Daniel. Ten został nawet ambasadorem. Niezależny intelektualista. Tak siebie określał. Ta “niezależność” to jednak sprawa punktu widzenia. Przewiny małe dosyć. Na oko tak. Nic nie wydaje się w nim szczególnego. Ale jak się wczyta uważniej w jego życiorys, nie powiem: w akta, to sprawa wygląda znacznie poważniej.

— Co było w kopercie?

— Całość była w języku  rosyjskim. Dwie stroniczki. Dwie stroniczki, które zaważyły na mym życiu. Nie znam dobrze rosyjskiego, chociaż spędziłem tam, z przerwami, prawie pół roku. Myślę też, że oryginał tego, co przeczytałem, jest w Moskwie, choć na kopię to, co zobaczyłem, także nie wyglądało.

— Wtedy dowiedział się, pan kim jest?

— Wtedy. Wspomniałem o tym w kuchni, ale ogólnikowo.

— Co się stało z Ryszardem?

— Miałem z nim raz jeszcze kontakt. Bardzo przelotny. Był prezesem spółki, która przejmowała… no, nie pamiętam  nawet, co to była za fabryka, bo rozmawialiśmy na ulicy. Czekoladowe cukierki czy wafle. Wyglądał nobliwie. Siwe włosy. Uszyty znakomicie garnitur. Modny krawat. Niebieska koszula. Nigdy nie wyglądał tak dobrze. Wymieniał znane nam obu nazwiska, ale nie słuchałem go uważnie, bo w głowie miałem ze względu na to, czego dowiedziałem się o ojcu, prawdziwe trzęsienie ziemi.

Cdn.

 

0

Henryk Skwarczynski

Henryk Skwarczyński, urodzony w 1952 w Felicjanowie koło Koluszek – polski pisarz i podróżnik. Na emigracji w Stanach Zjednoczonych od 1980 r. Współpracownik Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Autor książek „Z Różą i Księżycem w Herbie” , „Majaki Angusa Mac Og”, „Uczta głupców”, „Zabiłem Piotra Jaroszewicza” i innych.

19 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758