Coraz więcej pacjentów nie będzie stać na wykup leków. Głównym powodem jest system refundacji i wprowadzenie urzędowych cen na medykamenty.
Rynek zdrowia nabiera coraz więcej cech centralnego planowania, znanego z czasów realnego socjalizmu. Kolejnym krokiem w tym kierunku jest wprowadzenie sztywnych cen na leki, a więc wyeliminowanie konkurencji cenowej między producentami. Jedyna rywalizacja sprowadza się więc do podpisania najkorzystniejszej umowy między firmą farmaceutyczną a urzędem. Nietrudno domyślić się, że stwarza to nieograniczone pokusy korupcyjne. Lekowa układanka, która trwa od kilku tygodni jest tego koronnym dowodem. Od urzędników zależy bowiem, które preparaty, a które nie będą sprzedawane na preferencyjnych warunkach.
Sprawdza się także po raz kolejny, że tam, gdzie nie ma wolnego rynku – grupy interesu i urzędnicy dogadują się ponad głowami konsumentów i sprzedają towary po zawyżonych cenach. Tym samym leki kosztują znacznie drożej, niż na wolnym rynku. Innymi słowy pacjenci są wyzyskiwani przez lobby aptekarskie, koncerny farmaceutyczne i urzędników. W jaki sposób, postaram się pokrótce wytłumaczyć.
Refundacja leków sprawia, że medykamenty są najdroższe. Konsument może odnieść odmienne wrażenie, bowiem przy aptecznym okienku płaci ułamek rynkowej ceny leku. To widać, a czego nie widać? Nie widać, że na cały system refundacji zrzuca się całe społeczeństwo, także ludzie, którzy nie są konsumentami farmaceutyków. Sponsorujemy leki nie tylko wtedy, gdy z nich nie korzystamy, ale gdy jesteśmy zdrowi, czyli przez większość swojego życia. System refundacji wchodzi bowiem do systemu opieki zdrowotnej finansowanego ze składki zdrowotnej. Refundacja leków pochłaniała do tej pory aż 1/5 budżetu NFZ! Natomiast wzrost wydatków na służbę zdrowia najczęściej jest związany ze wzrostem wydatków na administrację, a nie na leczenie. Tak było np. w 2009, gdy przychody NFZ ze składki zdrowotnej wzrosły o 10 proc., nakłady na leczenie szpitalne o 1 proc., a na administrację o 14 proc.
Mimo, iż rząd zapowiada zmniejszenie udziału refundacji w budżecie NFZ, podwyżka składki zdrowotnej w tym roku może być właśnie związana z podwyżkami cen leków. Skoro wprowadza się dodatkowo urzędowe ceny leków, oznacza to, że leki będą najdroższe w historii, będzie ich mniej dostępnych dla pacjentów, a wydatki budżetowe będą coraz wyższe.
Skąd wiadomo, że refundacja sprawia, że leki są najdroższe jak to możliwe? Zgodnie z literą ekonomii, producent nie ma bodźców, aby produkować taniej, aby obniżać marżę swojego zysku, skoro państwo „skupuje” od niego lek po ustalonych cenach. Argument za tym, że leki mogłyby być znacznie tańsze – nasuwa się sam. Wszyscy pamiętają promocje „leków za złotówkę” – gdzie pacjenci mogli nabyć leki za bezcen, tylko dlatego, że były refundowane. Oznacza to, że refundacja produkcji leków jest tak duża, że koncerny mogą wiele preparatów rozdawać za darmo, a i tak mają z tego procederu gigantyczne zyski.
Wprowadzenie sztywnych cen na leki jest z kolei spełnieniem postulatów lobby aptekarskiego. Naczelna Izba Aptekarska od wielu lat domagała się wprowadzenia urzędowych cen na leki. Najbardziej idiotycznym argumentem, który słyszałem przez te lata była wypowiedź, któregoś z prezesów, że „chorzy powinni leżeć w łóżku, a nie szukać po aptekach tańszych leków”. Tak, jakby wszyscy zażywający leki leżeli w łóżku odłogiem i nie miało znaczenia dla pacjenta, czy zapłaci za lek złotówkę, czy 100 złotych.
Drażni podkreślanie wyjątkowości ryku leków, bo chodzi przecież o zdrowie. Według ogólnorozsądkowych kryteriów ważniejsze od zdrowia jest podtrzymywanie życia ludzkiego. Jeść przecież każdy musi. A przecież na rynku chleba nie ma urzędowych cen. Chleb nie jest też refundowany przez państwo, a przecież zgodnie z tą logiką, chleb jest ważniejszy od lekarstw, powinien być więc dostępny dla każdego. Wygląda więc na to, że lobby piekarzy, nie jest tak silne jak lobby aptekarzy i koncernów farmaceutycznych.
Warto też wyjaśnić niemoralność systemu refundacji w aspekcie choćby solidarności społecznej. Ponieważ rynek leków to obecnie centralnie planowany socjalizm w najczystszej postaci jest on jedną wielką patologią. Na pierwszy rzut oka pacjenci i opinia publiczna akceptują taki stan rzeczy. Niedawno w jakiś ogłupiających telewizyjnych wiadomościach usłyszałem dramatyczną wypowiedź aptekarki, że chory na raka płaci za leki kilkanaście złotych, a gdyby nie było refundacji płaciłby ponad tysiąc. W porządku, tylko chodzi o transakcję tu i teraz. W rzeczywistości chory zapłacił za te leki nie kilkanaście złotych, nie tysiąc, ale kilkanaście tysięcy. Składa się na nie płacona przez całe życie płatnika składka zdrowotna, którą płaci on sam, jego rodzina i sąsiedzi. Składa się na to także zdrowa jak byk emerytka z trzeciego piętra, której okrojono świadczenia do granic możliwości, która żywi się chlebem i herbatką, ale która jest właśnie dlatego zdrowa jak byk, że jada skromnie i codziennie chodzi na spacer ze swoim kulawym psem.
Natomiast osobnik mieszkający piętro wyżej, który całymi dniami siedzi na kanapie, żywi się wyłącznie wieprzowiną, wódką i dwoma paczkami papierosów dziennie, nie ma motywacji do zmiany swojego stylu życia, bo za jego ewentualne problemy zdrowotne zapłaci właśnie owa Bogu ducha winna babcia razem z wnukami. Tak wygląda sprawiedliwość społeczna w opiekuńczym państwie dobrobytu.
Dla znającego choćby podstawy ekonomii wolnorynkowej wiadome jest, że ów system jest korzystny głównie dla jego beneficjantów: producentów leków, aptekarzy i rozrastającej się administracji. Ponieważ została wyeliminowana jakakolwiek konkurencja cenowa – ceny leków są zawyżane do granic możliwości, a pacjenci są zmuszani do wydawania coraz większej ilości pieniędzy na preparaty medyczne.
Po raz kolejny okazuje się, że państwo biorąc na siebie odpowiedzialność za zdrowie obywateli – nie jest w stanie z tego obowiązku należycie się wywiązać. System jest na tyle patologiczny, że państwu nie opłaca się skutecznie leczyć swoich obywateli. Podobnie firmom farmaceutycznym zasadniczo nie opłaca się leczyć pacjentów – znacznie korzystniejsze jest „zarządzanie objawami” i uzależnianie ich od poszczególnych preparatów na całe życie. Aptekarze także nie muszą konkurować już między sobą, bo mogą w spokoju podzielić rynek między siebie i walczyć z pojawiającą się konkurencją np. aptekami internetowymi. Wszystkim tym grupom interesu nie zależy więc także na zmianie systemu, lecz na podwyższaniu podatków pod pretekstem wydatków na zdrowie, czego właśnie jesteśmy świadkami na początku bieżącego roku.
Konsekwencje zdrowotne takiego stanu rzeczy mogą być dramatyczne. Wielu pacjentów zrezygnuje z przepisanych terapii, zwracając się ku medycynie niekonwencjonalnej, która oprócz pogarszania się stanu zdrowia, niesie za sobą istotne zagrożenia duchowe. Jedyną nadzieją dla pacjentów jest ponownie umacnianie się złotego i możliwość kupowania tańszych leków zagranicą np. w Czechach czy na Białorusi, także poprzez apteki internetowe. Z pewnością rozkwitnie szara strefa farmaceutyków i parafarmaceutyków. Najlepiej więc… nie chorować.
Artykuł ukazał się w Najwyższym Czasie