Bez kategorii
Like

Wygnana z Warszawy…

01/08/2011
467 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
no-cover

Na marginesie – relacja osoby cywilnej, dziewczyny ze Śródmieścia

0


W lipcu 1944 ukończyłam właśnie 19 lat. Byłam już po egzaminach maturalnych w tajnym gimnazjum im. Heleny Gepnerówny przy ulicy Moniuszki 8 w Warszawie. Gdy na egzaminie z literatury francuskiej deklamowałam fragmenty poematu „Kwiaty Zła” Baudelaire nie przypuszczałam, że zło jest tak blisko. Kiedy nasz katecheta, ksiądz Paszyna z parafii Św. Krzyża wróżył nam maturzystkom z ręki w mieszkaniu Zosi Liedtke w budynku, w którym znajdowała się cukiernia Lardellego, nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że w najbliższych miesiącach część osób tam obecnych nie będzie już żyła. Zginą podczas powstania walcząc o niepodległość Ojczyzny.
 
Mieszkałam wówczas w kamienicy będącej własnością lekarza laryngologa Wacława Gumińskiego, zlokalizowanej na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i ulicy Emilii Plater – tu gdzie dzisiaj stoi hotel Mariott. Budynek ten usytuowany był vis a vis dawnego Dwora Głównego, a po przeciwnej stronie Emilii Plater stacjonowała kolejowa żandarmeria niemiecka.
Kennkarta
 
Od 1 sierpnia byliśmy pod obstrzałem niemieckim, przebywając głównie w piwnicy domu. Aż nadszedł dzień 13 sierpnia, kiedy uzbrojone oddziały własowców wdarły się do naszych mieszkań i zarządziły natychmiastową ewakuację. Uformowali kolumnę z lokatorów i zaczęła się wędrówka przez miasto. Szłam ulicami Warszawy pokrytymi szkłem z rozbitych okien. Nad głowami rozrywały się pociski, dookoła słychać było świst kul. A własowcy krzyczeli: „dawaj czasy” i przy okazji przeszukiwali nasze pakunki, zabierając co cenniejsze rzeczy. I tak doszłam do Dworca Zachodniego, skąd pociagiem elektrycznym dojechałam do Pruszkowa. Tam natychmiast zostałam załadowana do pociągu towarowego, który wieczorem  ruszył w podróż w kierunku południowym.
 
Byłam stłoczona wraz z innymi wygnańcami na brudnej podłodze wagonu. Panował straszliwy upał. Nie było jedzenia, ani picia. A pociąg otoczony kordonem żołnierzy niemieckich z karabinami gotowymi do strzału wlókł się, dając pierwszeństwo transportom wojskowym kierowanym na front. Następnego dnia dotarliśmy do obozu koncentracyjnego w miejscowości Graz w południowej Austrii. Tam zostaliśmy skierowani do łaźni. Tylko przypadkiem uniknęłam śmierci. To była rzeczywista łaźnia a nie komora gazowa. Okazało się, że zabrakło im mocy przerobowych. Z Grazu powlekliśmy się do Chemnitz, gdzie na peronach Czerwony Krzyż rozlewał w kubeczki zupę. Był to pierwszy posiłek po wyjeździe z Warszawy. Dalsza droga prowadziła do Berlina. Tam we wsi Grossschulzendorf cały dzień pracowaliśmy na polu niemieckiego rolnika przy zbiorze kartofli. W ten sposób miałam zaopatrzenie w surowe kartofle.
 
Wieczorem zostałam ponownie załadowana do wagonu. Jechałam przez terytorium Niemiec aż do stacji Neumünster. Tam zaszczepiono nas przeciwko durowi brzusznemu. Była to eksperymentalna szczepionka, która wywoływała olbrzymią opuchliznę w miejscu szczepienia. W Neumünster zbieraliśmy kapustę. Tym razem do wagonów zabraliśmy kilka główek. W dniu 30 sierpnia dotarliśmy do miejscowości Hamburg-Eidelstedt. Zostałam ulokowana w obozie pracy przymusowej. Stałam się Polką przybyłą z Generalnej Guberni ze statusem osoby „bezojczyźnianej” /staatenlos/. Po dwóch tygodniach "survivalu" w wagonie bydlęcym bez jedzenia, picia, mycia, toalety ludzie byli nieco zmęczeni, co wychodziło na zdjęciach pamiątkowych do dowodów osobistych.
Marianna -matka Krystyny a moja babcia
 
Obóz składał się z dwóch baraków przeznaczonych dla Polaków oraz osobnych baraków dla Ukraińców. Otrzymałam pryczę i siennik, następnie rozdano nam znaczki „P”, bez których nie można było poruszać się po obozie. Ubrano nas w drelichy i drewniaki i zaczęła się praca dla kolei niemieckiej Reichsbahn. Dzień zaczynał się o 6 rano, kiedy strażnicy (Wachmani) rozwozili poszczególne grupy robotników przymusowych do miejsc pracy. Zostałam przydzielona do „Stopkolone” Najpierw rozładowywałam tłuczeń z wagonów kolejowych  następnie za pomocą kilofa trzeba było umieścić kamień pod podkładami kolejowymi.
Rozładunek tłucznia
Praca trwała do wieczora. Wtedy strażnicy przywozili nas koleją do obozu.
 
W związku z koniecznością posiadania dowodów osobistych (Auswies) zostałam zawieziona do fotografa kolejowego.
 
Znałam język niemiecki i zaczęłam z nim rozmawiać. W efekcie fotograf zarekomendował mnie do pracy w Bahnmeisterei w Hamburgu – Blankenese. Do moich obowiązków należało: palenie w piecu, sprzątanie, pisanie na maszynie, odbieranie telefonów i rozwożenie koleją różnych pism do innych biur mieszczących się w obrębie węzła Hamburg.  W biurze tym pracowałam do maja 1945 roku.
 
W miarę nasilania się nalotów samolotowych na Hamburg, które praktycznie nieustawały ani w dzień ani w nocy, mieliśmy coraz większą nadzieję na to, że wojna wkrótce się skończy. Rzadziej było słychać okrzyki: „Heil Hitler” lub „Sieg Heil.” Niemcy panicznie bali się wkroczenia wojsk alianckich. Jednak największe obawy wzbudzały postępujące wojska radzieckie. Panował straszny głód. Robotnicy przymusowi z naszego obozu zbierali na plaży zdechłe, śmierdzące ryby, których zjedzenie skutkowało biegunką. Przydziałowe porcje czarnego chleba o konsystencji gliny stawały się z każdym dniem mniejsze, zupy składały się głównie z zabarwionej wody. Lekarstw nie było. Któregoś razu wylałam sobie dzbanek wrzącej kawy na przedramię. To bardzo poważne oparzenie leczone było mąką ziemniaczaną zmieszaną z olejem. Był to wyjątkowy przydział od kucharza ukraińskiego. I tak o głodzie i chłodzie dotrwaliśmy do wiosny 1945 roku. Na początku maja słychać było o rychłym wkroczeniu wojsk alianckich. Wreszcie przyszło ocalenie. Oddziały wojsk angielskich wkroczyły do Hamburga. Niestety znienawidzony przez nas Lagerführer Aschbrenner – osobnik odziany w czarny uniform wojskowy, który nieraz bił polskie kobiety w obozie – uciekł z obozu przed wkroczeniem wojska. Towarzyszyła mu polska tłumaczka Maria, niewiele lepsza od niego.
 
Anglicy zaprowadzili własne porządki w obozie. Odbyła się generalna dezynfekcja proszkiem DDT. Porcje żywności były wydzielane tak, aby po dużym wygłodzeniu ludzie nie dostali skrętu kiszek. Zorganizowano obóz przejściowy w Wentorfie dla tych Polaków, którzy zamierzali wracać do Polski. Komendantem tego obozu był porucznik Kazimierz Piotrowski, znany tłumacz literatury angielskiej.
Do Polski wróciłam przywieziona ciężarowym samochodem wojsk angielskich w listopadzie 1945 roku. 
 
P.S.
Wspomnienie napisane do projektu "Wypędzeni z Warszawy 1944 – Losy dzieci." zostało pierwotnie zamieszczone na stronie http://www.warszawa.ap.gov.pl/1944/pilatowicz.html

Z mojej rodziny poza mamą z powstańczej Warszawy  – tak jak stali – wyszli jej rodzice oraz młodsze rodzeństwo, a także jej przyszły mąż wraz z bratem i bratową. Gdy wrócili do Warszawy – kamienice, w których mieszkali. co prawda zastali całe, ale w mieszkania były rozszabrowane. Stracili wszystko.

 
0

Ewa Rembikowska

Spojrzenie na wspólczesnosc przez pryzmat historii mojej wielkopolskiej rodziny.

127 publikacje
1 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758