O ile zyski JKR z przejścia do PO wydają się oczywiste, to zyski PO z przyjęcia JKR są niezbyt jasne. Jeżeli PO obawiało się, że PJN ukradnie partii Tuska parę procent poparcia, to jak długo PJN istnieje, przejście JKR tych obaw nie wyeliminuje.
Przejście do PObyłej członkini PiS i byłej założycielki i szefowej Polska Jest Najważniejsza (PJN) Joanny Kluzik-Rostkowskiej (JKR) zostało już skomentowane na różne strony. Nie jest moim zamiarem ocenianie personalnej decyzji JKR, ale raczej spojrzenie na jej przyczyny i efekty.
Były kolega partyjny nowej członkini PO, po prywatnej rozmowie odbytej z JKR sugerował, że zrobiła to dla kasy. Z pewnością, duże i silne PO oferuje lepszą wizję przyszłości niż malutkie PJN.
W tym momencie, można jednak się zastanawiać nad wiarygodnością zapowiedzi zgłaszanych kilka miesięcy temu przez JKR, o stworzeniu PJN jako alternatywy dla PiSu i PO uwikłanych w „wojnę polską-polską”. Czyżby PJN było zwykłą ściemą?
Nieodparcie nasuwa się konkluzja zgodna z tezązwolenników PiS oskarżających o zdradęJ KR i innych założycieli PJN poprzednio związanych z partią Kaczyńskiego – Migalskiego, Kowala, Bielana, Kamińskiego, Poncyliusza i Jakubiak.
O ile zyski JKR z przejścia do PO wydają się oczywiste, to zyski PO z przyjęcia JKR są niezbyt jasne. Jeżeli PO obawiało się, że PJN ukradnie partii Tuska parę procent poparcia, to jak długo PJN istnieje, przejście JKR tych obaw nie wyeliminuje. Dla zwolenników PO zdegustowanych aferami swojej parii i dla marzycieli o PO-PiSie, PJN bez JKR może być nadal atrakcyjną alternatywą. Jakkolwiek, dla wielu z nich, przejście JKR może być dowodem na bliskość PJN i PO.
Jeżeli natomiast prawdą jest, że zadaniem PJN było urwanie parę procent poparcia PiSowi, to przejście założycielki PJN do PO, zdecydowanie obniża zdolności osiągnięcia tego celu. Dla zagubionych zwolenników PiS, dla ktorych PO nie jest alternatywą, czyn JKR jedynie potwierdza tezę o zdradzieckim pochodzeniu PJN, i pcha ich w ramiona Kaczyńskiego. Paradoksalnie, zyski odnosi PiS. Umacnia się jego wizerunkowa pozycja „jedynej alternatywy” wobec zaaferowanego PO i potencjalnych sojuszników PO; bliskiego afer PSL i historycznie aferogennego SLD. Jakkolwiek, jest to tylko pozycja wizerunkowa.
Trudno bowiem, poza sprawą smoleńską, zauważyć wyraźną opozycyjność PiSowej opozycji na przestrzeni ostatnich 4 lat.
Dzięki niezrozumiałej nieporadności PiSu, o lokalnej aferze hazardowej Polacy może jeszcze pamiętają, ale znacznie większa i międzynarodowa afera stoczniowa przeszła już chyba w historyczny niebyt po krótkim okresie egzystencji zaowalowanej tajemniczymi inwestorami. Trudno sobie wybrazić lepszą okazję do podminowania pozycji rządu. PiS jakimś sposobem wolał milczeć, niż działać. Nic dziwnego, że inicjatywę przejął rząd, który skierował atak na Kamińskiego, i tym tematem na długo zdominował polityczną scenę. Udział PiSu w komisji śledczej w sprawie afery hazardowej też trudno zaliczyć do udanych. Internauci i przedstawiciel SLD zadawali bardziej dociekliwe pytania niż przedstawiciele PiSu. Jakby bali się ten temat ruszać.
W sprawie Traktatu Lizbońskiego PiS i PO głosowały ramię w ramię, pomimo, że w 2005 roku hasła przeciwko politycznej unifikacji Europy pomogły PiS wygrać wybory parlamentarne i prezydenckie. Lech Kaczyński, podpisał traktat, który według niego samego zawierał zapisy niekorzystne dla Polski. Podpisał go w czasie gdy prezydent Czech z sukcesem negocjował korzystne dla swojego kraju zmiany w tymże traktacie. Lech Kacyński nie podjął takich działań. Pomimo, że argumenty tandemu prezydenckiego miałyby z pewnością większą siłę przekonywania.
W sprawie Iraku i Afganistanu PO i PiS zawsze mówiły i nadal mówią unisono. A przecież Polska wydaje na okupację Afganistanu około 3 miliardy dolarów rocznie. Zyski z organizowanej przez PO wyprzedaży infrastrukury narodowej pochłania afgańska dziura. Odbywa się to przy absolutnej bierności PISu, który ustami swych polityków non-stop głosi swoją determinację do obrony wartości narodowych.
Potwierdzeniem tej determinacji, miało być chyba enigmatyczne stwierdzenie, w ogłoszonym niedawno materiale programowym PiS, o pojawiających się roszczeniach wobec Polski. Zapomniano jednak wspomnieć źródła tych roszczeń, i co PiS z nimi zrobi.
Po przejściach z lekarzami i pielęgniarkami w latach 2006 i 2007, które wykazały słabość rządu PiS-LPR-SO, opozycyjny PiS znikomy opór stawił w latach 2008-2011 wobec wprowadzanej przez PO tylnymi drzwiami prywatyzacji publicznej służby zdrowia.
PiS nie oponował wcale, gdy parę lat temu rząd PO-PSL podpisywał europejski pakt klimatyczny „20-20-20”, który będzie kosztował polskiego podatnika kilka tysięcy dolarów rocznie i doprowadzi do upadku polskich elektrowni węglowych. Lech Kaczyński nawet gratulował delegacji rządowej za osiągnięcie „sukcesu”. Teraz Jarosław Kaczyński wspomina coś o niekorzystnych zapisach tego programu. Tylko, że jego reakcję spóźnioną o parę lat trudno nawet nazwać przysłowiową musztardą po obiedzie. Wygląda to bardziej na cyniczny, przedwyborczy oportunizm polityczny, mający zademonstrować odmienność PiSu od PO. Tylko, że to nie jest odmienność pryncypialna, a jedynie wizerunkowa.
Mieszkam w Australii, gdzie różnice programowe pomiędzy partią lewicową (Labor) i koalicją partii konserwatywnych (Liberal/National) są niewielkie. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że są cienkie jak bibułka papierosowa. Pomimo tego, zmiany barw partyjnych są tu rzadkością. O ile mnie pamięć nie myli, na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, był jeden przypadek przejścia polityka z jednej do drugiej partii. Miało to miejsce na szczeblu stanowym i dotyczyło polityka, który przeszedł z jednej konserwatywnej partii do drugiej konserwatywnej partii. Obie partię stanowią formalną koalicję, i dla przeciętnego wyborcy są jednością. Niemniej, sprawa była głośna, a polityka oskarżono o zdradę.
Dla odmiany w Polsce, według potocznej opinii, różnice pomiędzy PO, PiSem, SLD i PSL są ogromne i głębokie. Ale pomimo tych postrzeganych odmienności, przechodzenie polityków do wrogich partii jest na porządku dziennym i odbywa się we wszystkich wyobrażalnych kierunkach.
Są tylko dwa logiczne wyjaśnienia „transferowego” fenomenu wśród polskich polityków.
Po pierwsze, program i ideologia nie są podstawową wartością wytyczającą kierunek działania wielu polskich polityków. Komentarz Marka Migalskiego na temat przejścia JKR do PO wydaje się być przekonywującym dowodem na poparcie tej hipotezy.
Po drugie, wbrew medialnym przesłaniom, pryncypialne różnice pomiędzy polskimi partiami są małe lub nieistniejące, ograniczone do retoryki i pyskówek, a „wojna polsko-polska” jest jedynie wizerunkowym wymysłem. Niezwykle słaby opór opozycyjnego PiSu, za wyjątkiem sprawy smoleńskiej, wobec destrukcyjnych dla kraju projektów i decyzji rządzącej obecnie PO, zdają się potwierdzać tę drugą tezę.
Najbardziej prawdopodobne jednak jest, że transfery polskich polityków to wypadkowa pomiędzy pierwszą i drugą tezą.