Wspomnienia z więzienia w Rawiczu
Za zbrodnie, które opisałem tutaj i nawet opublikowałem fragment materiału zrealizowanego przez naszą publiczną TV, zostałem zamknięty w więzieniu. W Rawiczu. Dla tych co nie wiedzą, to jedno z najcięższych więzień w Polsce.
Nie ważne, że byłem niewinny. Dla naszego wymiaru sprawiedliwości to jest szczegół całkowicie nieistotny. Poza tym w więzieniu siedzą sami niewinni.
No więc zostałem przetransportowany do Rawicza. Więzienny wychowawca był wściekły: "Zawsze mi to robią! I gdzie mam Ciebie umieścić?" Nie miał wyboru więc umieścił tam gdzie mógł.
Cela była niewielka, prawie w całości zastawiona piętrowymi łóżkami. Znalazło się jeszcze miejsce na niewielki stół. Ubikacja była oddzielna. Łazienki oczywiście nie było.
Mieszkańcy celi: młodzieniec, który napadł na kantor z bronią w ręku, niewiele starszy mężczyzna skazany za przynależność do grupy zorganizowanej. Napadał na TIR-y. Też z bronią. Malwersant. Podobnież ukradł 18,5 mln. złotych. No i na końcu morderca z dożywotnim wyrokiem. O sobie nawet nie wspomnę, bo nie mam się czym chwalić. Alimenciarz. Śmiechu warte. W takim towarzystwie to nie jest raczej powód do dumy.
Zaczynałem żałować, że nikogo wcześniej nie zabiłem. Chociażby osobę, która mnie skazała; świat by nic nie stracił, a ja miałbym o czym opowiadać w więzieniu. Nie miałem nawet porządnego tatuażu. Powiem więcej, nie miałem żadnego. Pod prysznicem byłem bardziej goły od reszty: bez tatuażu, blady, chudy. Kupa nieszczęścia. Jakby mało mnie już los pokarał.
Miałem jednak parę cech, które wzbudzały zazdrość u współwięźniów. Mogłem na przykład spać bez przerwy, nie zważając na warunki. Mówiło się w więzieniu, że kto śpi ten nie siedzi. Nic mi nie przeszkadzało: rozmowy innych, nie odczuwałem czegoś takiego jak przesyt snem.
Zająłem jedyne wolne miejsce. Na górze piętrowego łóżka. Ledwo się jako tako rozłożyłem, otworzyła się klapa. Kucharze przynieśli posiłek.
Jednemu z nich spodobał się mój zegarek. Proponował wymianę: za jedną "ramkę" (paczkę) papierosów. Zegarek był markowy, drogi. Poza tym pamiątka. Nie mówiąc o cenie która była dla mnie absurdalna. A tak na marginesie to nawet nie palę papierosów.
Kucharz był nieustępliwy. Stary "kicior" widać nie przywykł do tego, żeby mu się odmawiało. Był natrętny. Kiedyś przyniósł posiłek i powiedział mi wprost, że jeśli sam tego zegarka mu nie oddam po dobroci to i tak go sobie weźmie. Ale wtedy może już boleć.
Nie lubię być straszony więc postanowiłem, że sprawę załatwimy natychmiast. Tu i teraz. Jak napisałem wcześniej moje lokum mieściło się na górze piętrowego łóżka. Gdzieś na wysokości głowy natrętnego "kucharza". Odstawiłem na bok talerz z jedzeniem i powiedziałem:
– Jeśli już tak bardzo chcesz to O.K. Weź go sobie.
Wyciągnąłem w jego stronę rękę z zegarkiem. Lewą. W prawej trzymałem widelec, który mi był pomocny w spożyciu posiłku. Mocniej zacisnąłem dłoń na tym widelcu. Tak by to zauważył "kucharz". Zauważył. Widziałem to po jego niepewnej minie. Mnie nie gnębiły żadne wątpliwości. Byłem zdecydowany, że mu ten widelec wepchnę. Jeszcze nie wiedziałem gdzie. Zdałem się na żywioł. Później będę się tym martwił.
"Kucharz" nie wiedział co ma zrobić by nie "stracić twarzy". Zaśmiał się nerwowo:
– Żartowałem. Coś taki nerwowy?
I tu się mylił bardzo. Jeśli ktoś był zdenerwowany to na pewno nie ja. Wróciłem do odłożonego posiłku.
Po paru dniach czułem się już całkowicie zaaklimatyzowany w nowym środowisku. Powoli wchodziłem w życie mieszkańców celi. Było mi tym łatwiej, że potrafiłem słuchać. Po paru etapach, które musiałem przejść tak jak i każdy "nowy": próby zdominowania przez współwięźniów, nieuniknionych w takich wypadkach tarć i tym podobnych, reszta była betką.
Kantorowiec. Miał nie więcej niż 20 lat. Czekał dopiero na wyrok. Do niczego się nie przyznawał. Niewinny. Oczywiście niewinny. Jakżeby inaczej. Gdy trochę bardziej się poznaliśmy:
– Marian?
– Tak?
– Nie żebym się czegoś obawiał. Pytam z ciekawości. Czy kamery w kantorze mają mikrofon? Mogą nagrać głos? Bo prokurator mi powiedział, że mają dowód jak groziłem pracownikowi kantoru.
Potwierdziło się to co wiedziałem już wcześniej: na pewno był niewinny.
Malwersant. Trudna sprawa. Z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. Nawet wcześniej nie przypuszczałem, że coś takiego może się zdarzyć w naszym ukochanym kraju. Pomyślałem: coś nie tak z tym państwem.
Historia niby prosta lecz nie powinna mieć miejsca. W ogóle.
Pracował w firmie jednego z najbogatszych Polaków. Zajmował się sprzedażą luksusowych samochodów. Diler czy jakoś tak. Samochody były naprawdę luksusowe. Od 300 000 zł w górę. Czasem ktoś kupował na raty. Wtedy był prześwietlany czy ma zdolność kredytową. Przez specjalną grupę ludzi, która się zajmowała tylko tym. Jak już taki klient przeszedł pomyślnie weryfikację dostawał specjalny certyfikat. Świadczący o powyższym. Z tym papierkiem udawał się do niego i otrzymywał samochód.
W praktyce wyglądało to już nieco inaczej. Kupione w ten sposób samochody były wywożone za naszą wschodnią granicę i tam sprzedawane. Proceder chyba trwał długo skoro nazbierało się aż 18,5 mln.zł.
Któregoś pięknego dnia do mieszkania naszego bohatera zapukali smutni panowie. I wsadzili do aresztu. Za bardzo nie rozumiał o co chodzi. Przecież był tylko sprzedawcą tych samochodów. Weryfikacją klientów zajmował się ktoś inny. A jak nie wiadomo o co chodzi to jak zwykle chodzi o pieniądze. W tym przypadku naprawdę duże.
Na początku myślał, że wszystko się szybko wyjaśni. Przynajmniej miał taką cichą nadzieję. Pracodawca – ten bogacz – obiecał pomoc. Przysłał nawet do aresztu swoich prawników. Obiecali mu, że go stamtąd szybko wyciągną. Na odchodnym poprosili go o podpisanie kilku dokumentów. Zaległych. Zamiast to uczynić w ciemno, przed podpisaniem przeczytał. I się okazało, że ani pracodawca, ani ci prawnicy nie byli wcale tacy bezinteresowni. Między mało ważnymi papierami był i taki, z datą wsteczną, świadczący, że do jego obowiązków należało sprawdzanie wiarygodności klientów. Nie podpisał. Zobaczymy, powiedzieli panowie i wyszli.
Od tamtej pory minęło trzy lata i ciągle siedział. Jako aresztant, czekając na wyrok. Nie miał żadnych praw, wisiał w powietrzu. Nie był ani więźniem, ani wolnym obywatelem. NIKIM.
Gdy nadchodził termin jego rozprawy zawsze się nie zjawiał jakiś ważny świadek. Sprawę odraczano. Prokurator dawał pozwolenie na następnych pół roku aresztu.
W domu czekała na niego żona z dwójką dzieci. Też była psychicznie naciskana. Poza tym nie miała za co żyć. A on miał do wyboru, albo przyznać się do zarzutów i odsiedzieć karę, albo trwać nadal przy swoim. W tym drugim wypadku i tak był z góry skazany na porażkę: nie było szans, by go wypuszczono. Pracodawca był za bardzo wpływowym człowiekiem.
Dokończę w następnym poście.