Bez kategorii
Like

Wierzymy, że to miało sens

08/08/2011
437 Wyświetlenia
0 Komentarze
29 minut czytania
no-cover

Otrzymałem mailem ten tekst Napisany przez Piotra Zychowicza dla Rzeczpospolitej

0



Piotr Zychowicz30-07-2011, Rzeczpospolita

Z gen. Januszem Brochwicz-Lewińskim „Gryfem”, dowódcą obrony pałacyku Michla, rozmawia Piotr Zychowicz
 

Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf”
Niemcy nazywali pana rycerskim dowódcą. Pytam więc eksperta: czy Powstanie Warszawskie było bitwą rycerską?

Zależy, z kim się biliśmy.

Jak to?

Jeżeli z Wehrmachtem, oddziałami regularnego niemieckiego wojska, to tak. Powstanie było rycerską bitwą. Co innego z gestapo czy SS. To była bitwa brudna, niezwykle brutalna. Żołnierze z 1. Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring" byli przez nas traktowani honorowo, jak godni przeciwnicy. Ale zbiry z brygady Dirlewangera nie mogli na to liczyć. I vice versa. To byli pospolici przestępcy powypuszczani z więzień na rozkaz Heinricha Himmlera. Patologiczni mordercy, którzy bez skrupułów mordowali kobiety, dzieci, księży czy pacjentów na szpitalnych łóżkach. To była najgorsza jednostka w całych siłach zbrojnych Trzeciej Rzeszy.

To właśnie przed SS, podczas bitwy, która przeszła do legendy, bronił pan pałacyku Michla przy Wolskiej 40.

Oni chcieli zdobyć barykadę na Wolskiej. Aby to zrobić, musieli przejść przez pałacyk. Ja go po kryjomu obsadziłem i spokojnie czekałem tam na nich ze swoimi ludźmi. Przez dwa dni, choć nieprzyjaciel był o kilkaset metrów, nie daliśmy żadnego znaku życia. Niemal się nie poruszaliśmy. W efekcie, gdy ruszyli w stronę barykady, podeszli pod nasze okna krokiem marszowym, niczego się nie spodziewając… Nie mieli najmniejszej szansy.

Sporo ich tam było?

Około 60. Wszyscy w jednej chwili zostali zabici lub ranni. Otworzyliśmy do nich ogień z bardzo bliskiej odległości, ze wszystkiego cośmy mieli. Dwóch karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych i karabinów. Do tego granaty i miotacz płomieni. Gdy położyli się pokotem na ulicy, ranni nie mogli liczyć na naszą pomoc. Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia.

A wołali o pomoc.

Tak. Do dziś pamiętam te krzyki: „Hilfe!", „Kameraden!", „Ich bin schwer verwundet!", „Nicht schiessen!". Mogli jednak sobie tak wołać do woli. Nie miałem dla nich żadnej litości. Wiedziałem, że jeżeli to oni złapaliby kogoś z naszych, to nie tylko by go zamordowali, ale jeszcze wcześniej w okrutny sposób by się nad nim znęcali. To samo robili z naszymi cywilami. Ci esesmani mieli ręce po łokcie unurzane we krwi. Gdy patrzyłem wtedy na nich, pomyślałem: niech te skurwysyny konają na ulicy.

I skonali.

Większość tak. Druga kompania Niemców w pewnym momencie próbowała im pomóc. Zrobili zasłonę dymną i sanitariusze z noszami zdołali uratować część najdalej leżących rannych. Innych dobiliśmy, strzelając z okien.

Kiedy doszły do was pierwsze informacje, że SS dokonuje mordów na ludności cywilnej?

Wiedzieliśmy o tym od początku. 500 metrów w dół od pałacyku Michla stał tramwaj. A w nim siedział kat Woli, generał SS Heinz Reinefarth, który urządził sobie w tym tramwaju stanowisko dowodzenia. To stamtąd szły jego ludobójcze rozkazy. My nie tylko otrzymywaliśmy na bieżąco informacje z terenu o tym, co się wyrabia, ale widzieliśmy zbrodnie na własne oczy. Co pan widział? Choćby taka scena. Rzecz dzieje się jednego z pierwszych dni powstania. Na Woli. Ulicą jedzie otwarty niemiecki samochód. W nim oficer SS. Obok samochodu na ulicę nagle wybiega mała dziewczynka. Facet błyskawicznie wyciąga z kabury pistolet. Mierzy, naciska spust i po wszystkim. Proszę się więc nie dziwić, że w esesmanach nie widzieliśmy honorowego przeciwnika, nie widzieliśmy w nich ludzi. Brał pan jeńców? Brałem. I to sporo. Co się z nimi później działo? Nie jest chyba tajemnicą, że podczas powstania zdarzały się przypadki zabijania wziętych do niewoli Niemców. Ja nie miałem warunków, żeby trzymać jeńców. Nie mogłem przecież zorganizować obozu jenieckiego przy moim, przemieszczającym się po Warszawie, oddziale. Przekazywałem więc ich żandarmerii wojskowej AK. My jeńców nigdy nie zabijaliśmy. Nie widziałem również żadnych podobnych incydentów z udziałem żołnierzy z innych oddziałów. Co się jednak działo z Niemcami, gdy byli odprowadzani przez żandarmów na tyły – tego już nie wiem. My byliśmy na pierwszej linii walki, nie mogłem być wszędzie. Podobno Niemcy bardzo bali się dostać do powstańczej niewoli? To prawda. Pamiętam, jak kiedyś schwytałem sierżanta wraz z kilkoma ludźmi. Ten facet trząsł się jak liść. Bał się, że go od ręki zastrzelimy. Pogadałem więc sobie z nim po niemiecku i dałem gwarancję, że nic mu się nie stanie. Zapewniłem, że jesteśmy żołnierzami, którzy trzymają się konwencji genewskiej. Mimo to Niemcy, gdy byli okrążeni, panikowali. Poddawali się, dopiero gdy nie mieli już najmniejszej szansy na dalszą walkę. Widziałem przypadki, że faceci mieli po 20 pudeł z amunicją i wszystko wystrzelali do ostatniego pocisku. Góry łusek sięgały im do pasa. Na przykład z budynku Pasty trzeba było Niemców wydłubać z dziury miotaczami płomieni. Jeńcom z Wehrmachtu na ogół nie działa się jednak krzywda? Im nie. Jeszcze za czasów partyzanckich rozbiłem konwój i wziąłem do niewoli 35 niemieckich żołnierzy. Ustawiłem ich w szeregu i poprosiłem do siebie dowódcę. To był porucznik. „Dostanie pan eskortę dwóch moich żołnierzy na koniach, którzy podprowadzą was do waszych pozycji – powiedziałem. – Zamelduje pan tam, że was polskie wojsko nie zastrzeliło. Bo to są żołnierze, a nie bandyci". Oficer zasalutował i podziękował mi, a ja zyskałem wśród Niemców miano Rycerskiego Dowódcy. Jeżeli zaś chodzi o powstanie, to nie ma co ukrywać, że przypadki zabijania jeńców się zdarzały. Taki czy inny dowódca mógł podjąć decyzję o tym, żeby rąbnąć jakiegoś schwytanego esesmana czy gestapowca. Nienawiść była zbyt silna, by się powstrzymać? Proszę spróbować wczuć się w sytuację tych chłopaków. Powstanie wybuchło po pięciu latach brutalnej okupacji, po pięciu latach codziennego, metodycznego znęcania się nad Polakami. Mordy, kacety, łapanki, Pawiak. Za zabicie jednego Niemca stu niewinnych ludzi schwytanych na ulicy stawiano pod ścianą. I z miejsca, za pomocą karabinów maszynowych, wszystkich zabijano. Bez żadnego sądu. Do tego doszły bestialstwa podczas samego powstania. Masakry ludności cywilnej. Były przypadki, że esesmani czy gestapowcy wyjmowali dziecko z kołyski i walili nim o ścianę. I proszę sobie teraz wyobrazić, że bierze pan takiego zbrodniarza do niewoli… A Niemcy zabijali naszych jeńców? W partyzantce nie było najmniejszych szans, żeby przeżyć po dostaniu się w ich ręce. W powstaniu również zdarzały się egzekucje wziętych do niewoli akowców, szczególnie na Starym Mieście, gdzie walki były wyjątkowo ciężkie. Robiło to głównie SS, ale zdarzało się, że i żołnierze Wehrmachtu złamali zasady. W tej wojnie nikt nie był czysty. Jeszcze gorsi niż Niemcy pod tym względem byli na przykład Sowieci. Sam pan chyba coś o tym wie. Tak, w 1939 roku dowodziłem oddziałem, który za pomocą armat przeciwpancernych zniszczył kilka sowieckich czołgów. Zabiliśmy też z 50 bolszewików. Gdy potem w Baranowiczach dostałem się do niewoli, sąd NKWD skazał mnie za to na karę śmierci. Dziesięciu polskich żołnierzy zastrzelono od ręki, pięciu kolejnych – w tym mnie – miano zamordować następnego dnia. Przyszedł jednak rozkaz, żeby nas wywieźć na Wschód i egzekucji dokonać na terenie Związku Sowieckiego. Całe szczęście, udało mi się uciec z pociągu i wrócić. Z sowieckimi służbami było jednak tak, że jeżeli raz wydały na kogoś wyrok, to nie odpuszczały już nigdy. Starały się go dopaść nawet po kilkudziesięciu latach, nawet na końcu świata. W Ameryce Południowej czy w Afryce. Smiersz po wojnie próbował mnie sprzątnąć kilka razy. Trzy razy w Wielkiej Brytanii, dwa razy w Niemczech. Do tego kilka prób otrucia. Niewiele brakowało i bym z panem teraz nie rozmawiał. Wróćmy do powstania. My bitwę o pałacyk Michla znamy głównie z dziarskiej piosenki. Była to jednak zacięta, krwawa walka. Ciężko było? Mieliśmy pięć szturmów. Najpierw esesmani atakowali nas bez pomocy broni pancernej i zebrali od nas zdrowo po… krzyżu. Potem przyszli już z czołgami typu Pantera. Do tego samochody pancerne z ciężkimi działami – 75 i 105 mm. Mimo to udało się odeprzeć cztery szturmy i dopiero przy piątym straciłem możliwość do walki. Miałem za dużo rannych, a Niemcom udało się rozwalić bramę w pałacyku. Pantery wjeżdżały przez nią na dziedziniec. Z rykiem kręciły się po nim w kółko na potężnych gąsienicach i strzelały na wszystkie strony z karabinów maszynowych. Wtedy dostałem rozkaz do wycofania. Czuł pan wtedy, że przechodzi do historii? No cóż, tak naprawdę to mieliśmy trochę szczęścia. Przede wszystkim dlatego, że dostaliśmy właśnie ten budynek. To była mała forteca. Niesamowicie grube mury, z tyłu żelbetonowe młyny parowe. Wymarzone stanowiska dla karabinów maszynowych, worki z mąką i wyciągi elektryczne. Ale Niemcy mieli czołgi. Tak. Niestety. I to nie byle jakie. Znakomite maszyny ze znakomitymi załogami. To byli ludzie, którzy wcześniej walczyli razem w Afryce, a potem na Sycylii. Świetnie zgrane i wytrenowane zespoły, świetnie zsynchronizowane. W czołgu, wiem, co mówię, bo jestem oficerem broni pancernej, nie ma czasu na myślenie, jest tylko czas na reakcję. I muszę przyznać, że ci Niemcy znakomicie wykonywali robotę. A musi pan wiedzieć, że pantera to był potężny czołg. Jeszcze potężniejszy od pantery był zaś tygrys królewski. Te maszyny wkroczyły jednak do akcji przeciwko nam dopiero w ostatnich szturmach. Miały działa kalibru 88 mm i pociski burzące i przeciwpancerne. Jak taki pocisk z tygrysa walnął w mur, to nie było najmniejszych możliwości, żeby się uratować. Nieprawdopodobna siła. Były momenty, że po pałacyku waliły dwa, trzy czołgi naraz. Najpierw systematycznie próbowały rozbić pierwsze piętro, a potem parter i bramę. Był moment zwątpienia? Moi żołnierze byli bardzo odważni. Dzielni chłopcy i dziewczęta… Robili, co mogli, i trzeba przyznać, że pomimo że byli amatorami, trzymali się nieźle. Oczywiście zdarzały się i załamania psychiczne. Szczególnie pod koniec, gdy było już dużo rannych, nie było wody, leków i skończył się prąd. Do tego ten straszliwy ostrzał i okrążenie. Wie pan, to są bardzo trudne, skrajne sytuacje, w których lepiej się nie znaleźć. Z pałacyku wycofał się pan 5 sierpnia. Potem z moją grupą szturmową przedostałem się na Wolską, gdzie biliśmy się z esesmanami na terenie wesołego miasteczka Wenecja. To samo na Działdowskiej. Przed budynkiem, gdzie teraz jest szpital, Niemcy wykopali dziurę i zrobili osłonę z worków z piaskiem. Osadzili w niej karabin maszynowy, którym strzelali w kierunku polskich pozycji. Zrobiłem im mały prezent. Związałem razem cztery granaty i wrzuciłem im taką wiązkę do dołu. Nie zostało z nich wiele. Całe szczęście nie został uszkodzony karabin maszynowy, który stanowił dla nas cenną zdobycz. A potem była nieszczęsna walka na cmentarzu ewangelicko-augsburskim. Pańska ostatnia bitwa. Już wcześniej, 6 sierpnia, straciłem na tym cmentarzu siedmiu ludzi. Od eksplozji pocisku moździerzowego 81 mm. Jest to niezwykle potężna broń. Jeżeli taki pocisk eksploduje, to na 200 metrów dookoła ginie wszystko, co się rusza. Niestety, niemiecki obserwator artyleryjski dostrzegł moich ludzi i przekazał niezwykle precyzyjne koordynaty do baterii. Pocisk spadł w sam środek grupy. Wśród siedmiu zabitych znalazła się Krystyna Wańkowiczówna, córka Melchiora Wańkowicza, który później opisał to wydarzenie w „Zielu na Kraterze". Pan bił się tam dwa dni później. Tak, moim zadaniem było oczyszczenie cmentarza z elementów SS. Musiałem poderwać oddział szturmowy do ataku, ale część ludzi niezbyt chętnie wychodziła zza grobów, nie paliła się, żeby iść do przodu. Warunki walki były tam niezwykle trudne. Na cmentarzu były groby, krypty, kapliczki. Wszystko bardzo solidne. Do tego kupa zieleni, liście. Dirlewangerowcy mieli na sobie kamuflażowe mundury. Nakryli się badylami i liśćmi, co bardzo utrudniało ich zauważenie. Strzelali nie tylko bezpośrednio do nas, ale również do płyt nagrobnych. W ten sposób na wszystkie strony w powietrze wystrzeliwał grad kamiennych odprysków, które były równie niebezpieczne jak kule. Leżeli bez ruchu, cierpliwi, znakomicie wyszkoleni. Wcześniej spędzili trzy lata na froncie wschodnim. Byli nie tylko znakomitymi strzelcami, byli także twardymi żołnierzami, potrafili do końca zachować zimną krew. Podchodzili do żołnierskiej roboty profesjonalnie. A ja miałem 18-letnich chłopców. Bardzo bohaterskich, odważnych, ale bez takiego doświadczenia jak nieprzyjaciel. Ja, z moją służbą w 1939 roku i dwoma latami w partyzantce, należałem do nielicznych żołnierzy z jakimkolwiek doświadczeniem. Ostatnie trzy miesiące przed powstaniem szkoliłem tych młodych chłopaków. Ale to było za mało. Resztę musieli zdobyć już w trakcie powstania… I „zdobyli". Tak, straty „Parasola" w trakcie 63 dni Powstania Warszawskiego to 85 procent… Ci chłopcy bardzo dzielnie umierali… Pan miał szczęście. Przeznaczony dla pana pocisk nie okazał się śmiertelny. Gdy na cmentarzu próbowałem ruszyć towarzystwo do ataku, wziął mnie na muszkę strzelec wyborowy. Oni polowali na oficerów. Nie strzelali do zwykłych żołnierzy. Interesowali ich tylko dowódcy. Dlaczego? Bo jeżeli pan zastrzeli dowódcę, to jest koniec. Nie ma komu dowodzić, oddział traci zdolność bojową i szybko się rozlatuje. Oczywiście ktoś może go zastąpić, ale na ogół jest to niemożliwe. Szczególnie na takim froncie, jakim jest powstanie. Pański oddział się rozsypał po tym, gdy został pan ciężko ranny? Tak. Grupa szturmowa, którą dowodziłem, po kilku dniach przestała istnieć. Ludzie zostali rozdzieleni po rozmaitych plutonach. Jak niemiecki strzelec pana rozpoznał? Po ruchach. Wydając rozkazy, gestykulowałem, krzyczałem. Oficera naprawdę łatwo rozpoznać, nawet jeżeli ma się do czynienia z niejednolicie umundurowanym przeciwnikiem, jakim była Armia Krajowa. Dowódcę zdradzają również pewne szczegóły – lornetka, mapnik, pistolet. Proszę pamiętać, że oni mieli karabiny z lunetami, które pozwalały im nie tylko doskonale trafiać w cel, ale również dokładnie obserwować pole bitwy. Pamięta pan moment, gdy został pan trafiony? Siła eksplozji była tak potężna, że podrzuciło mnie do góry i przekręciło w powietrzu. Dostałem trzy kule. Dwie w hełm – zresztą niemiecki, zdobyczny – jedną w policzek. Pierwsze dwie nie przebiły hełmu, ale trzecia zdruzgotała mi szczękę i wyszła bokiem pod uchem. Gdy ten Niemiec mnie rąbnął, zwaliłem się na ziemię. Straciłem przytomność i umierałem. Życie opuściło mnie niemal zupełnie. Dostałem ostatnie sakramenty. Zarówno ksiądz, jak i lekarz nie mieli najmniejszej nadziei. Jednak jakoś się wylizałem. Szczęście polegało na tym, że dokładnie w tej samej sekundzie, w której niemiecki strzelec wyborowy nacisnął spust, ja przekręciłem głowę w prawo. Gdyby nie to, kula wyszłaby tyłem czaszki i byłoby po mnie. Co było dalej? Zabrali mnie do szpitala Jana Bożego, gdzie nieprzytomny przeleżałem trzy dni. Zszyli mi tam jakoś ranę, ale szczęka była rozbita na kawałki. W powstańczych warunkach nie mogli przeprowadzić niezbędnej operacji i tak, z połamaną szczęką, musiałem żyć dziewięć miesięcy. Najpierw do końca powstania, w rozmaitych schronach, potem w niemieckim obozie jenieckim. Mogłem przyjmować tylko płyny – papkę czy zupę – których nie trzeba było gryźć. Dopiero gdy obóz został wyzwolony, Amerykanie przetransportowali mnie samolotem do Anglii. Tam mnie wyremontowali. Przez pół roku przeszedłem kilka operacji. Trzy plastyczne i dwie transplantacje. Wzięli mi kość z nogi. Czy dziś, z perspektywy lat, uważa pan, że decyzja o wydaniu bitwy Niemcom na ulicach Warszawy to był błąd? Nie… to nie był błąd… Przecież przegraliście, a nasza stolica legła w gruzach! Rozmawiałem na ten temat wiele razy z gen. „Borem" Komorowskim, którego po wojnie często odwiedzałem w jego domu w Wielkiej Brytanii. On był bardzo zaprzyjaźniony z moim ojcem, mój stryj w 1920 roku uratował mu zaś życie. Wyrąbał go z kozackiego okrążenia. „Bór" tłumaczył mi, że cały plan powstania oparty był na kooperacji z Sowietami. Oni mieli przekroczyć Wisłę i wejść do Warszawy albo przynajmniej rozwalić niemiecką artylerię, której koordynaty „Bór" starał się przekazać Armii Czerwonej. Stalin zdecydował jednak inaczej. To z jego winy ponieśliśmy porażkę. Proszę wybaczyć, ale trudno mi to zrozumieć. 17 września 1939 roku Sowiety zaatakowały Polskę, 13 kwietnia 1943 roku na jaw wyszła zbrodnia katyńska, w 1944 roku wkraczająca do Polski Armia Czerwona brutalnie pacyfikowała oddziały AK. Nawet dziecko by się zorientowało, że Związek Sowiecki to śmiertelny wróg Rzeczypospolitej. A „Bór" opierał swoje plany na współpracy z tym wrogiem? Zgoda. Komorowski się w tej sprawie przekalkulował. Zgadzam się, że podczas wojny mieliśmy dwóch równorzędnych wrogów. Niemców i Sowietów. „Bór" może nie zdawał sobie jednak z tego wówczas w pełni sprawy… Sowieci i Niemcy w 1944 roku wyłączyli nas do spółki. Dla Stalina byliśmy najgorszymi faszystami. Hitler zrobił za niego brudną robotę.

Gdy myśli pan dziś o decyzji o wywołaniu powstania, nie szkoda panu zniszczonego miasta i ponad 100 tysięcy zabitych cywilów?

5 października, po kapitulacji powstania, wraz z resztą naszych żołnierzy szedłem do niewoli. Pod Halą Mirowską stały skrzynie i kosze na broń. Wrzuciłem do jednego z koszy pistolet i patrzyłem na miasto, które przestało istnieć. Nie było domów, nie było kominów. Na ulicach nie było ani psa, ani kota, bo wszystkie zostały zjedzone. Nie było żadnego życia. Ani ptaszka, ani nawet liści na drzewach. To było miasto, które umarło. A przecież w Warszawie się wychowałem, chodziłem tu do gimnazjum. Kochałem to piękne miasto, z którego w 1944 roku nie zostało nic. Mimo to, podobnie jak wielu innych powstańców warszawskich, wierzymy, że to, co zrobiliśmy, miało sens.

GEN. JANUSZ BROCHWICZ-LEWIŃSKI „GRYF"

Rocznik 1920. Pochodzi ze znanej rodziny o tradycjach wojskowych. Żołnierz kampanii 1939 roku, wzięty wówczas do niewoli sowieckiej i skazany na śmierć. Uciekł z transportu w głąb Związku Sowieckiego, unikając egzekucji. Następnie działał w konspiracji ZWZ/AK. M.in. kierował oddziałem partyzanckim na Lubelszczyźnie, ciesząc się estymą i szacunkiem Niemców, ktorzy nazywali go Rycerskim Dowodcą. W Warszawie walczył w Batalionie do zadań specjalnych AK „Parasol". Likwidował gestapowców i brał udział w słynnej akcji na aptekę Wendego. Podczas powstania kierował obroną pałacyku Michla na Woli, w ktorym powstała wowczas słynna piosenka „Pałacyk Michla, Żytnia Wola…". 8 sierpnia został ciężko ranny i wyłączony z akcji. Po kapitulacji powstania znalazł się w obozie jenieckim Murnau, z którego wyzwolili go Amerykanie. Po wojnie służył w brytyjskiej armii, działał także jako agent wywiadu na Bliskim Wschodzie i Afryce. Do Polski wrócił w 2002 roku. Obecnie mieszka w Warszawie. Za obronę pałacyku Michla otrzymał Order Virtuti Militari.


0

Jacek

Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.

1481 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758