W mediach, jak bumerang, pojawił się znowu temat wcześniejszych wyborów. Coś tam bąknął, w stylu imperialnym, Palikot, który oświadczył, że nie przyjmie większej ilości posłów PO, bo groziłoby to wcześniejszymi wyborami.
W mediach, jak bumerang, pojawił się znowu temat wcześniejszych wyborów. Coś tam bąknął, w stylu imperialnym, Palikot, który oświadczył, że nie przyjmie większej ilości posłów PO, bo groziłoby to wcześniejszymi wyborami. A ja na to składam oświadczenie w stylu Zagłoby, że Królestwa Niderlandów, nie zamierzam na razie sprzedawać – ani też kupować…
Cała ta gadka o wcześniejszych wyborach, to temat zastępczy. Nie pytajcie o to PiS, bo to nie nasza sprawa: od naszego pstryknięcia nie zależy, czy Parlament będzie rozwiązany, czy też nie. Wiadomo, że piłka leży po stronie Po (w tym oczywiście też prezydenta Komorowskiego).
Nie wierzę we wcześniejsze wybory, choć gdyby one były, to PiS ma szansę je wygrać. Jednak możliwość ich przeprowadzenia już w tym roku wydaje mi się absolutnie czysto teoretyczna. To doprawdy political fiction. Tusk tego nie chce, jego opozycja w PO też woli poczekać, PSL nie chce tym bardziej, nie ma przesłanek, aby było to na rękę prezydentowi, a opozycja nie ma specjalnie nic do gadania, także w tej sprawie. Gadanie o tym jest więc klasyczną „wrzutką”, która ma zasłonić dramatyczną bezradność rządu Tuska w sprawach gospodarczych, rosnącego bezrobocia (największe od 5 lat), drożyzny, benzyny po 6 zł, czy niewykorzystywania środków unijnych na drogi, itd., itp. Można by więc rzec, gdy się słyszy taką gadkę-szmatkę: miej proporcje, mocium panie.
A zatem: nie zawracajcie nam głowy rzekomymi wcześniejszymi wyborami. Prawdopodobieństwo takich wyborów oceniam mniej więcej tak samo, jak możliwość spotkania Yeti i to w Tatrach, a nie w Himalajach.