„Szkoła orląt”, Janusz Meissner, Warszawa 1938, str. 187 inn.
Trzeci dywizjon lotniczy współdziałał wtedy z grupą rotmistrza Abrahama na południowym froncie.
Chodziły wieści, że Warszawa broni się przed nacierającymi siłami bolszewików, otoczona od północo zachodu, niepewna co będzie jutro.
Ciężkie to były dni. Jeszcze nic nie wiedzieliśmy wtedy o planie Marszałka, który rozbijał tymczasem Mozyrską Grupę i Szesnastą Armię w puch i pył.
Wiadomo było tylko, że coś się tam dzieje, bo urwano nam od północnego skrzydła Legionową Dywizję, wskutek czego zrobiła się we froncie luka, przez nikogo nie broniona.
Grupa Abrahama znalazła się w bardzo poważnej sytuacji: zreorganizowana Armia Konna Budiennego groziła jej nie na żarty rozbiciem i oskrzydleniem.
Zaczęło się 16 sierpnia, kiedy, jak później dopiero wyjaśniły depesze, główne siły bolszewickie już były rozbite w Bitwie Warszawskiej. Ale wówczas wcale nie wiedzieliśmy jeszcze o zwycięstwie.
Odparłszy tego dnia dwa natarcia większych sił kawaleryjskich przy naszej pomocy, grupa rotmistrza Abrahama zażądała stałego patrolu dwóch samolotów w okolicy swoich stanowisk na dzień następny od świtu.
Wysłaliśmy dwie maszyny i zmienialiśmy je co trzy godziny. Ale bolszewicy siedzieli cicho. Od czasu do czasu tylko ukazywały się ich konne zwiady na horyzoncie i nikły zaraz, jakby zapadłe nagle pod ziemię. Nie było do kogo strzelać i godziny patrolowania wlokły się nudno i nieskończenie długo.
Maszyny startowały i lądowały, przynosząc jednobrzmiące meldunki: spokój, spokój, spokój.
Mieliśmy wylosowaną ostatnią kolejkę: porucznik pilot Kunicki z obserwatorem kpt. Zawadą i ja ze strzelcem samolotowym, sierżantem Szulczewskim.
O godzinie piątej po południu wystartowaliśmy razem. Do frontu, a właściwie do naszych stanowisk, bo frontem nie można było nazwać tej łataniny placówek i słabo okopanych plutonów z kilkoma karabinami maszynowymi, było blisko: 15, 20 minut lotu. Zastaliśmy dwa samoloty, które należało zmienić, krążące nad szosą i łagodnymi wzgórzami po obu jej stronach. Odleciały oba natychmiast po naszym przybyciu.
Stosownie do umowy, skierowałem maszynę na północną część odcinka. Kunicki poleciał na południe, nie oddalając się zbytnio, tak że przez cały czas widzieliśmy jeden drugiego i mogliśmy pomóc sobie nawzajem.
Spojrzałem na ziemię. Skośne promienie słońca kładły brązowe cienie na pola, tu i ówdzie rozdarte zębami okopów. Plutony Abrahama leżały szerokim półkolem pod linią wzgórz po obu stronach szosy i dalej na skraju lasu, aż do błotnistej rzeczki, której nazwy nie pamiętam.
Naprzeciw nich, w lasach, zakryte wyniosłościami, stały masy kawalerii. Nie można było im nic zrobić: były nieuchwytne jak cienie. Głębszy wywiad w tamtą stronę nie dał żadnych wyników, jeśli nie liczyć małych patroli po dwa, trzy konie pierzchających na widok samolotu.
Wracałem znudzony i zły.
Czerwona kula słońca oparła się już na liliowym skraju horyzontu, topiąc w powodzi złota daleką przestrzeń, nasycając ją jakby pyłem złocistym, bliżej przechodzącym w gorący odcień miedzi. Po niebie pełgały i smużyły się ognie, zasypiające zwolna pod fioletową powłoką chmur, kiedy słońce wsuwać się zaczęło w brudny pokrowiec mroku. Ale do zwycięstwa ciemności nad światłem było jeszcze daleko: górą szły po niebie łuny zielone i seledynowe, amarantowe i złote. I nawet więcej było od nich blasku, niż od przydymionej , krwawej słonecznej tarczy. Aż kłuło w oczy, kiedy patrzyłem prosto przed siebie.
Wtem Szulczewski trącił mnie w ramię.
– Co jest? – spytałem.
Wskazywał coś wyciągniętą ręką, którą pęd zginał ku burcie. To coś było za nami, w stronie nieprzyjaciela.
– Bolszewicy… kawaleria… Atakują! – krzyknął mi do ucha.
Wiatr porywał słowa i szarpał na strzępy. Z trudem przebijały się przez warkot silnika. Te strzępki wystarczyły jednak, aby mnie zelektryzować.
Zawróciłem. Mieliśmy 400 metrów, więc zamknąłem gaz i szliśmy ostro w dół. Pod nami, diabli wiedzą skąd – bo przecież przed chwilą było tam zupełnie pusto – gnała w rozfalowanym cwale ława konnicy. Na jej skrzydłach, co pary w koniach pędziły "taczanki" z karabinami maszynowymi, stawały w polu na wzgórzach i prały po plutonach Abrahama.
Z naszej strony już bluzgały nikłe dymki z ręcznych karabinów i ujadały maszynki, zagrzebane w piasku. Słychać było gęstą bezładną strzelaninę i grzechot długich serii.
Zauważyłem, że z prawej strony nurkuje ostro samolot Kunickiego, bardzo w porę, bo taka gęstwa szła na szczupłe siły Abrahama, że – zdawało się – zetrze je za jednym zamachem.
Sunęli cwałem i byli już blisko, kiedyśmy dopadli ich linii na wysokości paru metrów. Spojrzałem na Szulczewskiego. Stał w gondoli zgięty nad karabinem i czekał. Rzuciłem maszynę w lekki trawers na gazie w kierunku rozpędzonej szarży, aby dać sierżantowi najlepsze warunki strzału. Zeszliśmy na wysokość łbów końskich i gnaliśmy teraz wzdłuż wygiętej ławy kawalerzystów.
Toczyli się jak lawina. Ale kiedy konie ujrzały samolot i usłyszały ryk silnika… Zobaczyłem, jak ława jeźdźców pęcznieje, niby wspinająca się nagle pod wiatrem fala, której grzbiet opada w tył. To konie stawały dęba i zawracały w miejscu na zadnich nogach, strącając pod kopyta krasnoarmiejców.
Zakotłowało się, zawrzało.
W tej samej chwili zaszczekał Levis mego strzelca. Prał w zmieszane szyki kawalerii szerokim miotem i kładł całe zwały trupów. Zamilkł tylko na jeden moment, kiedy wykonywałem zwrot w tył u lewej flanki szarżujących szwadronów, aby powtórnie przelecieć wzdłuż ich linii. Natychmiast potem, przerzucony wraz. z obrotnicą na prawą burtę, zaczął znów zaciekle ujadać.
Tymczasem Kunicki zaatakował taczanki. Obsługa zwiała, o ile mogła zdążyć. Resztę zlikwidowały serie Zawady.
Szarża była złamana. Praliśmy po uciekającym tłumie, który rozbijał się na grupy, topniał, nikł, aż dopadł lasu.
Ale już stamtąd gnały nowe szwadrony. W kurzawie pyłu waliła naprzód rozkołysana żywa masa, głęboko uszykowana, mocna, tętniąca, groźna.
Uciekający zawrócili.
Bolszewicy, nauczeni doświadczeniem, pędzili w kilku rzutach. I gdy pierwsze szeregi stawały dęba, aby przerzucić się w tył, następne parły je dalej przed siebie.
Klekotały maszynki, czerwone ślady krwi znaczyły kule. Oszalałe ze strachu konie wierzgały i gryzły dokoła. Mimo wszystko zwalniały, aż przeszły w kłus.
Zagrzebane w piasku plutony Abrahama rzygały ogniem z odległości kilkudziesięciu metrów. Ale i do nich grzmociły maszynki z taczanek. Robiło się gorąco. Przez długą chwilę nie wiadomo było: zawrócą, czy dotrą do okopów?
Zawrócili.
Spływali, jak fala morska, pozostawiając gęsto rozrzucone trupy ludzi i koni. Gnaliśmy za nimi aż do lasu. Nasze Levisy trzeszczały, wypluwając puste gilzy do fornirowych pudeł pod wyrzutnikami. Dłonie bolały od kurczowego ucisku spustów. Silnik grzał się, pracując na małej wysokości. Czułem, jak z czoła spływają mi krople potu.
Było duszno.
Obejrzałem się za Kunickim. Krążył nad lasem i choć go ostrzeliwano, nie myślał ruszyć się stamtąd. Obaj czekaliśmy, co będzie dalej.
Nie długo kazano nam czekać. Nowe, potężniejsze jeszcze od poprzedniego natarcie, ściągnęło na siebie celowniki naszych karabinów. To już nie była fala; cała powódź zalała przedpole grupy Abrahama. Przodem, skacząc po wybojach mknęły taczanki, aby zjechawszy na flanki – sieć krzyżowym ogniem ze wzgórz. Kilka luf wzniosło się w górę i zaczęło ostrzeliwać samoloty. Za taczankami waliły w kilku rzutach ciasno stłoczone szwadrony. Było to bezmyślne wydawanie na rzeź setek ludzi: karabiny kosiły całe plutony zamierające w nagłym bezruchu na stratowanej ziemi.
Strzelaliśmy bez przerwy, siejąc szeroko śmierć. Sekundy uciekały jedna po drugiej, szarża szła cwałem naprzód, a śmierć buszowała po szeregach, nie przebierając.
Leciałem nisko wzdłuż linii atakujących, między nimi a stanowiskami naszej piechoty i co kilkanaście sekund przerzucałem maszynę, to w prawy, to znów w lewy skręt o 180o gdy ława galopujących koni znikała mi z pola widzenia na flankach. Kunicki pracował za mną, szyjąc kulami na wskroś zmieszane tabuny. Słyszałem głośniejsze od szumu silnika wycie: „Hurra!" – i suchy trzask strzelaniny.
Tym razem niemal dopadli okopów. Dopiero tu szarża prysła na wszystkie strony, zdziesiątkowana kulami, oszalała ze strachu, zdezorganizowana, złamana.
Myślałem, że to koniec.
Ale prawie natychmiast zobaczyłem wypadające z za błotnistej rzeczki chmary jeźdźców. Licho wie którędy obeszli z boku i pędzili teraz w pełnym galopie na jej odsłonięte z flanki pozycje.
Okazało się, że dotychczasowe ataki czołowe były tylko manewrem, mającym odwrócić naszą uwagę.
W okopach zakotłowało. Słabo umocnione rowy i stanowiska maszynek z góry skazane były na zagładę wobec tego bocznego uderzenia. Mimo to, warknęły śpiesznie przestawione karabiny i jęły nerwowo, zajadle naszczekiwać. .
Kawaleria pędziła, co pary w koniach. Dzieliło ją od pierwszego karabinu może ze 100 metrów.
– Osiem sekund – przerachowałem w myśli.
W tej samej chwili zobaczyłem samolot Kunickiego, kładący się w skręt nad samą ziemią i zmierzający wprost w sam środek szarżujących szwadronów, poniżej końskich łbów.
Eh, co to był za widok ! Z początku myślałem, że Kunicki zginie, zawadziwszy podwoziem o kładący się przed nim wał trupów. Ale nie: prowadził samolot dość wysoko, by do tego nie dopuścić.
Jak potężna łódź motorowa rozbija dziobem fale, odgarniając na boki spienione grzywy bałwanów, tak jego samolot orał szeroką bruzdę w masie bolszewików, mieszając ich w krwawe wiry i skręty.
Ale gdy doleciał do lasu, już pierwsze szeregi zwarły się i pognały naprzód ku plującym kulami okopom.
Byłem w tej chwili nad tym pierwszym okopem i przymykając gaz, wziąłem na cel największą gęstwę.
Karabin zaczął ciskać się w nerwowych drgawkach długiej serii strzałów. Wtem zamilkł.
– Zaciął się – pomyślałem z wściekłością.
Nie było czasu usuwać błędów. Ba, nie było czasu na zwrot, aby pozwolić na obstrzał Szulczewskiemu: fala docierała do pierwszych rowów, zalała pierwszy karabin, na którym z porozwalanymi łbami zginęła obsługa. Wgniotły ją w piach kopyta koni.
Wtedy zrobiłem, co zrobić było można: z pełnym gazem pocisnąłem ster. Czułem, jak podwozie co chwila zaczepia o coś i bije, niby pręt po sztachetach płotu. Potem czarna ściana lasu wyrosła nagle przede mną. Ręka sama rzuciła samolot do zwrotu w tył. Zobaczyłem plecy nacierających i zbity kłąb koni i ludzi na miejscu, gdzie znajdowały się nieustraszone plutony Abrahama.
Kunicki wyorywał w tej zbitej, stłamszonej masie szeroką drogę i podciągał maszynę do skrętu nade mną.
Wpadłem na nich od tyłu. Omal nie skapotowałem w najgęstszym tłumie. Wyrwałem się jednak w górę.
Ze stanowisk piechoty, zasłanych trupami tak, że ledwie można było zobaczyć piasek, sypały się na wszystkie strony niedobitki.
O dziwo ! prały po nich maszynki piechoty. A myślałem – byłem pewien – że nikt z tych bohaterskich piechurów nie uszedł z życiem. Trwali, żyli i kąsali kulami, rozwścieczeni, ale nie pokonani.
Wkrótce nie było do kogo strzelać. Rozbite w puch szwadrony wsiąkły w las. Słońce dawno już zaszło i, dopiero spojrzawszy na niebo, zobaczyłem jak jest ciemno. Zaledwie można było widzieć, co się dzieje na ogarniętej mrokiem ziemi.
Nic się już nie działo. Nadbiegająca noc zgasiła bitwę i zasłoniła pobojowisko opończą ciemności. Ostatnie purpurowe smugi zachodu rozpłynęły się w fioletach wieczoru.
A kiedy wziąwszy 200 metrów wysokości, przymknąłem na chwilę gaz, słychać .było już tylko rzadkie strzały, jak trzeszczenie rozpalonych głowni w piecu. I zaraz wszystko umilkło.
Mogliśmy wracać. Musieliśmy wracać: kończyła się benzyna. Strasznie długo trwał ten powrót, choć to było tylko 15 minut. Byłem zmęczony i śpiący, jak zwykle po silnych emocjach walki. Omal nie usnąłem. Właściwie usnąłbym na pewno, gdyby Szulczewski nie budził mnie co chwila.
– Wie pan porucznik – powiedział w pewnym momencie – żeby nie ten atak po łbach podwoziem, źle by z nimi było. Zrozumiałem, że mówił o naszej piechocie.
– Nie miałem już ani jednego naboju w bębnach – dodał.
Przypomniało mi się zacięcie mego karabinu. Otworzyłem zamek. Łuski nie było w lufie, ani w ogóle nigdzie. .
– Nic dziwnego, że wystrzeliliśmy obaj wszystką amunicję – pomyślałem, wspominając tę ostatnią, jedyną w swoim rodzaju walkę wręcz samolotów z kawalerią.
Przybyliśmy wreszcie nad lotnisko. Zdawało się nam, że wszyscy tam śpią. Ale kiedy okrążyłem je, aby lądować pod wiatr, na granatowym niebie zakwitła zielona rakieta; jedna, potem druga i trzecia: oczekiwano nas.
Wylądowaliśmy na środku, przy blasku płonącej benzyny.
Koledzy zabrali nas do kasyna. Piliśmy dużo tego wieczora: przyszły wiadomości o zwycięstwie pod Warszawą.
Nazajutrz wstałem późno, już po ósmej. Normalnie o świcie zaczynaliśmy pracować. Ale tego dnia pozwolono mi się wyspać. Koło dziewiątej przyszedł do mnie dowódca eskadry, kapitan Szurley.
– Coście wy wczoraj wyprawiali z Kunickim ? zapytał, groźnie ruszając brwiami.
Zgłupiałem: wyprawiali? z Kunickim?? Przecież nie byłem pijany u kata, a zresztą Szurley pił razem z nami.
– Nie wiem, o czym pan kapitan mówi – powiedziałem służbowo.
– Głupiś mój drogi, kiedy nie wiesz. Jak to było wczoraj z tą ostatnią szarżą, hę?
– Została odparta.
– Aha, odparta – uśmiechnął się.
Sądziłem, że jest zadowolony, a tylko chce mnie wziąć na kawał.
– Wariaty, psiakrew – mruczał. – Kupię wam bagnety albo lance, jak będziecie tak atakować kawalerię. Masz ty wszystkie krzyże? – zapytał nagle.
Miałem już wtedy wszystkie: Virtuti i czterokrotnie Walecznych.
– Pewno za jakieś głupstwa – warknął. – A Kunicki?
-Ma.
– Szulczewski ? Zawada?
– Mają. .
– No, to nic nie zarobicie. Na awans jesteście jeszcze za szczeniaki. Kunicki może sobie najwyżej tę głowę na pamiątkę zostawić. Rzeźniki – zaskrzypiał przez zęby. – Porozwalacie mi jeszcze maszyny, jak. tak będziecie latali.
Nie rozumiałem tylko, o jakiej znów głowie bredził ten zrzęda? Zapytałem go o to. kiedy przestał się żołądkować.
– Jakto, nie wiesz?! – wykrzyknął zdziwiony. Nie widziałeś jeszcze maszyn od wczoraj?
– Nie.
– Chodź.
Zaciągnął mnie na lotnisko. Po drodze zabraliśmy Kunickiego. który też o niczym nie wiedział.
I wtedy także zobaczyłem z bliska krew. To był naprawdę okropny widok. Czułem, że blednę i że robi mi się słabo. Przed hangarem stała wytoczona moja maszyna. Mechanicy właśnie mieli zacząć ją myć. Oś, koła i zastrzały podwozia oblane były kleistą, czerwoną, już czerniejącą na słońcu mazią. Tu i ówdzie wisiały poprzyklejane strzępki czegoś obrzydliwego. Na spodzie kadłuba schły ohydne rdzawe plamy, krwawe bryzgi widniały na skrzydłach, nawet na śmigle.
Szurley ujął nas pod ręce i poprowadził do maszyny Kunickiego. Spojrzeliśmy ze wstrętem i strachem niemal. Kunicki zadrżał i zakrył ręką oczy: w miejscu, gdzie zastrzały opierają się na osi po środku, tworząc ostry kąt z jej oszalowaniem – czerniał jakiś okrągły przedmiot, którego ściekająca krew zastygła w długich soplach. Roje much unosiły się dokoła, bzykając łakomie i obsiadając podwozie. Dokoła niewyraźnego kształtu między zastrzałami, wrzała walka o miejsca.
To coś ciemnego i ohydnego, to była głowa, odcięta od kadłuba i uwięzła w ciasnym uścisku zastrzałów…
– Taka jest wojna! – powiedział poważnie Szurley. – To wyście przecież zrobili. Za to bierze się odznaczenia!
Miał rację: taka jest przecież wojna.
za:
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=6934&Itemid=80
Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.