http://grzegorzbraun.pl/w-poniewierce-u-oswieconych-2
(…) wtenczas panowało takie oślepienie,
Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,
Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz
Czytaj więcej: http://www.pch24.pl/w-poniewierce-u-oswieconych,707,i.html#ixzz20ELWMDFZ
Gdy w roku 1572 francuscy „lobbyści” zabiegali o polski tron dla Henryka Walezjusza, stawali przed niełatwym wyzwaniem: wieści o masakrze w noc świętego Bartłomieja gruntowały w świadomości Polaków przekonanie o przewadze cywilizacyjnej wolnej, otwartej i zasobnej Sarmacji nad nietolerancyjną, ksenofobiczną i podupadłą Francją. Bynajmniej niełatwo było wyzbyć się poczucia wyższości, skoro rok później negocjatorzy z Krakowa natrafiali w Paryżu na elementarne trudności komunikacyjne: na francuskim dworze królewskim znajomość języków ograniczała się na ogół do jednego (francuskiego), podczas gdy w polskim poselstwie łaciną władali podobno nawet pachołkowie od koni. Wówczas to Jan Zamoyski w słynnej uczonej mowie grzecznie i wyczerpująco tłumaczył kandydatowi-elektowi, o co chodzi z tą wolnością szlachecką. Tak, tak – Polacy uczyli Francuzów standardów demokratycznych.
Notabene: przykra degradacja i degeneracja biologiczna, dająca się wówczas zauważyć nad Sekwaną – rezultat między innymi popularności infekcji zwanej w Polsce „francuską chorobą” (alias „francą”) – nasuwała nawet niektórym rosłym i zdrowym Sarmatom przekonanie o własnej odrębności gatunkowej i wyższości rasowej. Słowem: nasi przodkowie uważali się, a mieli po temu naprawdę sporo dobrych powodów, za szczególnie obdarowanych przez Boga – by nie rzec, za „nadludzi”.
Gdzie się podziało to wybujałe poczucie własnej wartości? Co takiego wydarzyło się w ciągu następnych dwóch stuleci, że kiedy Kościuszko, Barss, Dąbrowski i inni zabiegali o pozycję płatnych kondotierów w rozpoczętej właśnie w Paryżu światowej rewolucji, byli już tylko żałosnymi petentami, którymi byle Saint-Just czy Napoleon pomiatali i wysługiwali się bez najmniejszych skrupułów i bez jakichkolwiek zobowiązań. Nieszczęśni polscy jakobini do tego stopnia pragnęli dostosować się do ówczesnych „standardów zachodnioeuropejskich”, że nawet w korespondencji wewnętrznej, między sobą posługiwali się językiem francuskim (często) i rewolucyjnym kalendarzem (zawsze). Cóż za dno upadku – Polak do Polaka zwraca się per obywatelu, o topiących własny kraj we krwi Francuzach nie pisze inaczej, jak tylko per Wielki Naród, a list z 22 sierpnia 1798 r. datuje: Paris, d. 5 Fructidora an 7 – czyli siódmego roku republiki (autentyczne – z korespondencji Kościuszki z Wybickim i Dąbrowskim).
Terribile opus reformationis mundi
Zaiste trudno określić ową przemianę mentalności, jaka najwyraźniej nastąpiła w polskiej elicie przywódczej, inaczej niż mianem rewolucyjnej. Ma się rozumieć, że od czasów kanclerza-hetmana Zamoyskiego przetoczyło się przez Polskę dość kataklizmów, dość wojennych katastrof i klęsk żywiołowych, by mocno nadwątlić poczucie pewności i godności każdego narodu. Ale przecież dokonała się również bezprecedensowa – być może pierwsza tak nowoczesna, bo całkowicie „pokojowa”, choć bezwzględna i totalna – operacja zmiany świadomości społecznej. Abstrahując od deklarowanych i mniemanych celów (stały zestaw frazesów: „reforma”, „naprawa”, „postęp”, „oświecenie” etc.), operacja ta prowadziła do zakwestionowania wartości polskiej tradycji i polskiego dorobku cywilizacyjnego, do podkopania ducha i wiary Polaków w opatrznościowy sens i oryginalność własnej roli dziejowej.
Momentem ogniskującym intencje „reformatorów” było – jak zwykle – zanegowanie wartości i próba zerwania więzów łączących Polskę ze Stolicą Apostolską. Bo – zauważmy na marginesie – nie o samą Polskę tu szło. Polska była tu tylko i aż jednym z kluczowych pól wojny, której nieodmiennym, jasno i bez ogródek wytyczonym celem jest zagłada papiestwa i zniszczenie Kościoła. By mogło dopełnić się straszliwe dzieło zreformowania świata (terribile opus reformationis mundi – Jan Amos Komeński), trzeba było pozbawić katolicyzm tej ostoi, jaką – mimo wielu zaniedbań i niewierności – pozostawała Rzeczpospolita Obojga Narodów.
Wykpić, ośmieszyć, zohydzić
Rzecz jasna, zupełnie nie nadawali się do współpracy w tym „straszliwym dziele” nie idealni bynajmniej, ale na swą miarę bogobojni Sarmaci. Nie trzeba było żadnej głębszej analizy socjologicznej ani żadnych badań sondażowych, by jako kompletnie beznadziejne ocenić szanse skaptowania pobratymców pana Paska (tak oto się deklarującego: Wychodząc tedy z okopu, kazałem ja swoim ludziom wołać: Jezus, Maryja!, lubo insi wołali: Hu, hu, hu!, bom się spodziewał, że mi więcej pomoże Jezus, aniżeli jakiś pan Hu). Należało tedy koniecznie wykorzenić z Polaka Sarmatę. A ściślej, pilnie doprowadzić do tego, by się Polak sam w sobie Sarmaty zaparł. W tym celu należało Sarmatę wykpić, ośmieszyć, a jego zasady, zwyczaje i obyczaje zredukować do absurdu.
I tu paradoks: temu właśnie przedsięwzięciu zawdzięcza być może sarmatyzm karykaturalne, ale zawsze owocne poznawczo zdefiniowanie i na ogół oszczerczą w wydźwięku, ale całkiem szeroką popularyzację. Sam termin, jako nazwę znienawidzonej formacji, ukuli bowiem (wszystko na to wskazuje) zaciekli szydercy, bezlitośni krytycy i wytrwali jej tępiciele – prawdopodobnie po raz pierwszy bowiem słowo „sarmatyzm” pojawia się na kartach warszawskiego „Monitora” (nr 30) w roku 1765: Będzie wiekopomna i zaiste należyta wdzięczność trwała w polskim narodzie dla tych, którzy zrzuciwszy jarzmo prewencji i gnuśnej nieświadomości ośmielili się na te, że tak rzekę, bałwany sarmatyzmu, które przez dwieście lat naród nasz czyniły pośmiewiskiem uczeńszych [podkr. – G.B.].
Warto uważnie przeanalizować to zdanie – od razu ujawnia się tu bowiem jakże charakterystyczna strategia propagandowa: oto niższość, niedorozwój, upośledzenie umysłowe własnego narodu uwydatnia się w porównaniu z narodami „uczeńszymi”. Czarna legenda sarmatyzmu będzie więc budowana na szeregu nieśmiertelnych (bo do dziś w użyciu), oświeceniowych stereotypów w rodzaju: „światopoglądu naukowego”, czy imperatywu „postępowości”. Pogromcy bałwanów sarmatyzmu będą sobie przy tym zawsze przypisywać bezkompromisowość i odwagę (która nie waha się zrzucić jarzma prewencji) i w ogóle wyższość intelektualną (w opozycji do owej gnuśnej nieświadomości). Przede wszystkim jednak pojawia się ten stały szantaż moralny, jaki rodzi się z groźby ośmieszenia. Oto sarmacka Polska okazuje się wiecznym pośmiewiskiem oświeconej Europy.
Sarmaccy, Fanatyccy, Nieukowie…
„Sarmatyzm” okazuje się więc z założenia określeniem pejoratywnym – oryginalną inwektywą stanowiącą przejaw inwencji słowotwórczej motywowanej chęcią przyprawienia gęby (Gombrowicz – rasowy sarmata-abnegat) tym Polakom, którzy nie staną ochoczo do walki o nowy, wspaniały, oświecony świat. Gazeta „Monitor” to wszak narzędzie walki politycznej podjętej przez Familię (Czartoryskich z królem Poniatowskim) o duszę Polski. Ma się rozumieć, rzecz ma znacznie szerszy kontekst politycznych planów tej wybitnej skądinąd grupy trzymającej władzę w Polsce przez pół wieku bez mała – faktem jednak pozostaje, że nie dostrzegała Familia możliwości realizacji owych planów bez złamania w Polsce ducha tradycji, którego karykaturę zgodzono się przezywać właśnie „sarmatyzmem”.
Na łamy „Monitora” wprowadzona została wkrótce, jako przykład jednoznacznie negatywny, Familia Ichmć Panów Sarmackich – z pokrewieństwem i koligacją swoją Ichmci Panami Fanatyckiemi, Nieukami etc. (nr 53, rok 1765) – rodzina wrzaskliwa, kłótliwa, nietolerancyjna, ceniąca ludzi podle pozorów, z góry niechętna wszelkim nowinkom, zwłaszcza cudzoziemszczyźnie. Jak oględnie zauważa w Słowniku literatury polskiego oświecenia Janusz Maciejowski (literaturoznawca, znawca i edytor m.in. tekstów konfederacji barskiej, notabene w latach dziewięćdziesiątych Wielki Mistrz Wielkiej Loży Narodowej Polski): Pojęcie to [sarmatyzm] z czasem zaczęło przylegać do wszystkich zwalczanych przez oświecenie cech szlacheckiej mentalności i obyczajowości. A sto lat temu Zygmunt Gloger w swej nieocenionej Encyklopedii staropolskiej konstatował, że w istocie krytycy sarmatyzmu piętnowali wszystkie te cechy rdzennie polskie, narodowe i słowiańskie, które u ludzi salonowych i zcudzoziemczałych szły w poniewierkę.
Owoce mowy nienawiści
Cała ta kampania, prowadzona z dużą konsekwencją, owoce wydała zastraszająco szybko. Przykłady utrwalenia się negatywnego stereotypu znajdujemy chociażby w literaturze scenicznej: w Sarmatyzmie Franciszka Zabłockiego czy Powrocie posła Juliana Ursyna Niemcewicza. Równocześnie odezwały się głosy trzeźwiące – choćby Stanisława Staszica, który na kartach wydanych w roku 1790 Przestróg dla Polski zauważa: Ta zaś familia (…) zaczęła naśmiewać się z wszystkiego, co było w Polsce, przegardzała[sic] krajowe zwyczaje, wyszydzała narodowy obyczaj, sarmatyzmem zwała szlachcica prostotę i szczerość. A jednak niewiele lat później Samuel Bogumił Linde wpisał do swego Słownika języka polskiego: Sarmatyzm – nieokrzesanie obyczajów, grubiaństwo, grundychwalstwo. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć, że autora tej śmiałej definicji widziano w czasie tzw. warszawskich wieszań czerwcowych (1794), jak w bolszewickim amoku osobiście pomagał taszczyć belki na szubienicę.
Zauważmy, jak znajome – bo nieustannie powtarzane – okazują się te strategie poniżania, stygmatyzacji, wykluczania z szeregów „postępowej ludzkości”. Bo przecież wyszydzeniu podlegała nie tylko pogardzana „mentalność”, ale i wygląd zewnętrzny, strój, fryzura. Wszak krewnym w prostej linii Imć Sarmackiego z osiemnastowiecznego „Monitora” jest niewątpliwie pan August Bęcwalski z dwudziestowiecznego „Przekroju” – istotna figurka z frontu walki z „reakcją”, „faszyzmem” etc. w pierwszej dekadzie umacniania się w Polsce „władzy ludowej”. To wszystko już było – cała ta retoryka oparta na etykietowaniu „wrogich elementów”: wsteczników, obskurantów, kołtunów, kułaków, burżujów, obszarników, ksenofobów etc. – wszystko to Polacy wstępnie przerobili już w XVIII wieku, gdy nasi „oświeceni” przystąpili do rozprawy z „sarmatyzmem”.
Komisja Indoktrynacji Narodu
Opisany powyżej zastraszająco nowoczesny projekt inżynierii społecznej nie miałby jednak tak totalnych, prawdziwie rewolucyjnych skutków, gdyby nie szczególne narzędzie, jakim dysponowali jego autorzy, a mianowicie: scentralizowany system państwowej edukacji. Nie przypadkiem Komisja Edukacji Narodowej (i późniejsze wcielenia tego samego projektu) była ukochanym dzieckiem tego samego obozu, który głównym przeciwnikiem w walce o naprawę Rzeczypospolitej ogłosił nie Katarzynę bynajmniej i nie Fryderyka, ale… Imć Sarmackiego. Bo przecież nawet dziesięć „Monitorów”, nawet sto antysarmackich „komedii” w Teatrze Narodowym (sic!), ani nawet zwielokrotniony dorobek publicystyczno-agitacyjny „kuźnicy kołłątajowskiej” nie mogły doprowadzić do takiej popularyzacji wśród Polaków poczucia niższości, kompleksów cywilizacyjnych i niechęci do własnej tradycji – tego dokonać mogło wyłącznie totalne zglajszachtowanie systemu wychowawczo-edukacyjnego (którego notabene prymarnym i bynajmniej nieskrywanym głęboko celem było odebranie wpływu na kształcenie młodzieży duchowieństwu).
Komisja Eukacji Narodowej upadła, ale jej duch, niestety, nie zginął – objawi się jeszcze wielokrotnie: czy to za Królestwa kongresowego, w którym minister „oświecenia publicznego” Stanisław Kostka Potocki (notabene Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Polski) stanie do walki z „Ciemnogrodem”, czy później, gdy programy „oświecania” młodych Polaków pisane będą już w Wiedniu, Petersburgu czy Berlinie. Odtąd już zawsze obowiązywała będzie wersja historii, w której to wszystkiemu winien jest Imć Sarmacki. A jeśli nawet przejściowo zastosuje się wobec niego (Sarmackiego) złagodzony wymiar kary (vide: Pan Tadeusz), czy nawet częściowo ułaskawi (vide: Pamiątki Soplicy czy Trylogia) – to przecież w tym sęk, że nie uświadczysz w polskich podręcznikach szkolnych krytycznej refleksji na temat „oświeconych” pogromców sarmatyzmu i ich programu cywilizacyjnej rewolucji. I tu zachodzi zasadnicza zbieżność państwowych programów „oświecania” polskiej młodzieży – czy za Piłsudskiego, czy za Bieruta, czy za Kwaśniewskiego, czy Kaczyńskiego – że zawsze jako wzór obywatela (właśnie: „obywatela” – broń Boże nie „poddanego”) serwuje się w nich młodzieży – Hugona Kołłątaja, a do kanonu przyczyn rozbiorów należy nieodmiennie warcholstwo szlachty. Do dziś przecież pozostają w użyciu akademickie podręczniki pisane przez peerelowskich pogrobowców francuskiej Encyklopedii.
Sarmacja wciąż żywa
A jak uparcie powraca moda na Sarmację (vide: popularna proza Jacka Komudy i innych, gra fabularna Dzikie pola czy piękny Niezbędnik Sarmaty Jacka Kowalskiego), podobnie wracają echa tamtej pierwszej antysarmackiej batalii. Ilekroć ktoś tłumaczy Polakom, że społeczeństwo nie dorosło, albo że nie skorzystali z okazji, żeby siedzieć cicho – powinni zdać sobie sprawę, że wszystko to już było… ćwierć tysiąca lat temu.
A warto o tym pamiętać nie po to, by bezkrytycznie i bezrefleksyjnie napawać się sarmacką legendą – gdyż następnych setek lat może nie starczyć, by Polska na nowo do tej legendy dorosła, by na nią od jakże mizernych dziś podstaw znów ciężko zapracowała – ale ku przestrodze. Jak ulał bowiem do walki „oświeconych” z „sarmatyzmem” pasuje aktualna diagnoza Barbary Fedyszak-Radziejowskiej: Łatwiej rządzi się ludźmi, kiedy mają oni zaniżoną samoocenę. To jest ważne z punktu widzenia elity (…), która chce mieć komfort realizowania swojego projektu, żeby ludzie, którymi rządzi, mieli poczucie, że są niewiele warci.
Grzegorz Braun
Czytaj więcej: http://www.pch24.pl/w-poniewierce-u-oswieconych,707,i.html#ixzz20EKumwC3