UMOWY ŚMIECIOWE
07/12/2011
360 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
Umowy śmieciowe zrobiły niebywałą karierę w czasie tegorocznej kampanii wyborczej. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo ważny jest to problem, a zarazem, jak wiele kryje w sobie nieporozumień. Warto je wyjaśnić.
Umowy śmieciowe to takie sposoby zatrudnienia, które nie gwarantują pracownikowi etatu i związanych z tym korzyści, takich jak względna gwarancja zatrudnienia (czyli na czas nieokreślony) i opłacanie składki emerytalnej przez pracodawcę. Formalne wymogi związane ze zwolnieniem pracownika zatrudnionego na tej zasadzie, wymagającej umowy o pracę na czas nieokreślony sprawiają, że zaliczana jest do nieelastycznych, sztywnych, ograniczających swobodę pracodawcy form zatrudnienia.
Pracownik zatrudniony na etacie ma pewne gwarancje stabilności, trudniej go zwolnić (trzymiesięczne wymówienie), niewątpliwie korzysta na tej formie zatrudnienia, ale korzysta też państwo, gdyż pracownik płaci podatek jako osoba fizyczna, według skal podatkowych określonych dla tej formy podatku – podatek w najwyższym progu podatkowym to obecnie 32%.
Umowy śmieciowe, jako przeciwieństwo zatrudnienia na etacie, są zaliczane do tzw. elastycznych form zatrudnienia – należy do nich zatrudnienie na czas określony, w formie umowy-zlecenia, czy na tzw. samozatrudnienie; łączy je brak pewności zatrudnienia. Mówi się, że w Polsce od lat dziewięćdziesiątych ma miejsce plaga śmieciowych form zatrudnienia. W niektórych firmach na etacie sa tylko szefowie, pracownicy skazani są na niepewność zatrudnienia na zlecenie czy w innej formie śmieciowej umowy.
Najbardziej bulwersująca jest plaga samozatrudnienia, to ona powoduje, że w Polsce udział w PKB kosztów związanych z zatrudnieniem, jest jednym z najniższych w świecie (na 40-kilka krajów jesteśmy na czwartym, piątym miejscu od końca) – jest tak, bo ten, kto faktycznie jest pracownikiem, formalnie jest firmą współpracującą z pracodawcą, nie jest zaliczany w statystyce do pracowników. Pracownik jest niby niezależną firmą, ale faktycznie jest w gorszej sytuacji, bo nie ma gwarancji pracowniczych. A co bardzo ważne, wiele traci na tym państwo, zwłaszcza w przypadku wyżej opłacanych specjalistów i menedżerów, bo nie podlegają podatkowi od osób fizycznych lecz podatkowi od firm, płacą mniejszy podatek i niską składkę emerytalną, obniżają daninę na rzecz dobra publicznego odliczając sobie wiele kosztów, których zwykły pracownik odliczyć nie może.
Mówi się, że w latach dziewięćdziesiątych umowy o dzieło i umowy-zlecenia były jednym z czynników hamujących bezrobocie. Dla pracodawców miały być tańszym sposobem na zatrudnienie pracowników i są tak dla nich atrakcyjne, że do dzisiaj wielu z nich unika podpisywania z zatrudnionymi umów o pracę. Problem ten dotyczy w szczególności ludzi młodych.
Mówi się, że powstał w Polsce dualny rynek pracy, który doprowadził do istnienia grupy uprzywilejowanych pracowników etatowych oraz grupy ludzi pozbawianych większości praw pracowniczych.
Tzw. organizacje pracodawców domagają się wręcz rozszerzania tych „elastycznych form zatrudniania”, bo to ma jakoby sprzyjać rozwojowi gospodarczemu. Ale niestety, cała ta koncepcja jest obarczona zasadniczym błędem, można wręcz powiedzieć, że ci, często samozwańczy, przedstawiciele interesów pracodawców lansując te elastyczne formy zatrudnienia zrobili pracodawcom niedźwiedzią przysługę, a nawet można powiedzieć, że przez swą niekompetencję narobili szkód trudnych do odrobienia.
Po pierwsze zwróćmy uwagę, że dla pracodawcy jest dobrze, jeśli pracownik jest związany z firmą, czuje się jej współgospodarzem – to w końcu dla wielu prawie „drugi dom”, spędzają bowiem w pracy wiele godzin. Pracownik nabywający umiejętności, często szkolony i nabywający doświadczenie na koszt pracodawcy, to pewna istotna wartość – nie bez powodu używa się określenia: „kapitał ludzki” – pracodawca powinien starać się związać takiego pracownika stałym etatem.
Ale jest wręcz swoistym znamieniem czasu, że część młodych ludzi chce jednak współpracy z firmą na zasadzie samozatrudnienia, bo nie wiąże ich to z jedną firmą, a umożliwia współpracę z kilkoma podmiotami oraz generowania kosztów w swojej firmie (odliczania od podatku). Dla wielu pracodawców jest już oczywiste, że jeśli stałoby się to masowym zjawiskiem, to w gruncie rzeczy rynek pracy uległby trwałemu zepsuciu, a pracodawcy by na tym stracili.
Po drugie, umowy śmieciowe rodzą bardzo istotny paradoks. Oto mamy dwa aspekty zjawiska. Z jednej strony pracodawca osiąga korzyść dysponowania elastycznie zatrudnionym pracownikiem, a za korzyść powinno się zapłacić.
Z drugiej strony, pracownik jest narażony na większe ryzyko utraty pracy i środków utrzymania, a pracodawca zatrudniający elastycznie generuje jednocześnie ryzyko dla rynku pracy i naraża państwo na konieczność płacenia zasiłków dla bezrobotnych, gdy ten pracownik straci pracę. Ryzyko zawsze wymaga zapłacenia dodatkowej marży: skoro papiery wartościowe obciążone wyższym ryzykiem mają podwyższone z tego powodu oprocentowanie, a emitent obligacji, oceniony przez agencje ratingowe jako stwarzający wyższe ryzyko, ma płacić wyższe odsetki (co nawiasem mówiąc też rodzi poważne wątpliwości, z innych przyczyn), to dlaczego na rynku pracy miałoby być odwrotnie i ci, którzy elastycznymi formami zatrudniania generują ryzyko dla pracowników i dla państwa, mieliby jeszcze osiągać z tego finansowe korzyści? Też powinni zapłacić za ryzyko.
Dla zatrudnionych według zasad nieelastycznych istnieje poważny problem związany z niepewnością zatrudnienia. Często potrzebują kredytu, zwłaszcza młodzi, na dorobku, którzy bez zewnętrznego finansowania nie mogliby zaspokoić podstawowych potrzeb wyposażenia w dobra trwalego użytku – miszkanie, samochód. Tymczasem banki nie akceptują braku stabilizacji zatrudnienia, bo dla nich wiążę się to z ryzykiem złego kredytu. Jest zatem logiczne, że pracodawca chcący mieć „luksus” swobodnego dysponowania pracownikiem i zwolnienia go w każdej chwili, gdy zabraknie zleceń dla firmy, powinien za to zapłacić, tak jak płaci się za każdy luksus: wyższym wynagrodzeniem, które zatrudnionemu skompensowałoby jego ryzyko i straty wynikające zarówno z konieczności szukania pracy gdy zostanie zwolniony z dnia na dzień, bez okresu wypowiedzenia, jak i na przykład z braku zdolności kredytowej.
Zatem dochodzimy do kluczowego wniosku:
Za generowanie wyższego ryzyka dla pracownika i państwa – pracodawca powinien zapłacić: wynagrodzenie za nieelastyczne formy zatrudnienia powinno być wyraźnie wyższe i obciążone jakąś formą podatku, czy jak w niektórych krajach – opłaty na fundusz finansowania bezrobocia.
Samozatrudnienie jako forma ucieczki od płacenia normalnego podatku dochodowego jest wynikiem zasadniczego nieporozumienia w naszym systemie podatkowym. Oto mamy opodatkowanie firm, tzw. CIT, w który może wejść każdy rejestrując się jako firma – płaci podatek 19% i może odpisywać sobie różne koszty, których zwykły pracownik, tak samo pracujący, wykonujący dokładnie to samo, nie może (bo faktycznie u nas podatek zwany dochodowym, stał się podatkiem przychodowym).
A tymczasem powinno być jak w wielu krajach, gdzie jest wyraźny podział na podatek od osób fizycznych (individual income tax) i podatek od spółek (corporation tax), a po to, by móc skorzystać z prawa opodatkowania podatkiem od spółek, trzeba spełnić określone warunki. Spółką mającą prawo do opodatkowania podatkiem od spółek nie powinna być firma jednoosobowa lecz związek co najmniej dwóch osób, przy czym związek taki powinno się traktować jako podlegający podatkowi od spółek pod warunkiem zatrudnienia określonej liczby pracowników i wypłacania im wynagrodzenia – poniżej tego kwalifikującego progu uczestnicy spółki powinni podlegać normalnemu podatkowi od osób fizycznych.
Przyjęcie takich oczywistych zasad pozwoliłoby przywrócić związek między pracownikami a pracodawcami do normalności i skończyć z żenującą fikcją samozatrudniania.
Druga kwestia, to unikanie poprzez te „elastyczne formy” zatrudniania płacenia normalnych składek emerytalnych – to jest jedna z podstawowych przyczyn deficytu ZUS-u. Niewykształceni porządnie doradcy premiera Tuska, którzy podpowiedzieli mu, szalenie niemądrze, podniesienie wieku emerytalnego do 67 roku życia (jak ludzie sobie żartują, jeszcze trochę, a zasugerują mu nowe genialne rozwiązanie: przedłużyć wiek emerytalny aż do śmierci – rynki finansowe bylyby zachwycone, a Polska byłaby na ustach całego świata, jako pionier nowatorskich rozwiązań), gdyby rozumieli funkcjonowanie sfery zabezpieczenia socjalnego, podatków, rynku pracy, świata finansów, powinni szukać luk w systemie, a nie podpowiadać premierowi te kompromitujące propozycje reform. Doradcy premiera powinni zrozumieć, że nie ma żadnego merytorycznego uzasadnienia dla zwalniania nietatowych form zatrudniania z opłacania normalnych składek emerytalnych, tak jak to jest dla zatrudnienia na etacie. W efekcie składka emerytalna mogłaby być może nawet dwukrotnie niższa, a deficyt ZUS-u nie byłby generowany przez umowy śmieciowe. I wtedy cała ta zabawa w wydłużanie wieku emerytalnego – nonsens ekonomiczny w sytuacji wysokiego bezrobocia – byłaby bezcelowa, nie byłaby uzasadniana deficytem ZUS-u.
Warto by też uświadomić sobie, że ta obsesja obniżania kosztów pracy, które w Polsce nie są bynajmniej wysokie, szkodzi samym pracodawcom jako zbiorowości. Koszty pracy to szczególne koszty, które wracają do przedsiębiorców poprzez wydatki konsumpcyjne pracowników sektora prywatnego i sektora publicznego, w przypadku których pośrednikiem jest państwo zbierające podatki i finansujące się obligacjami. Jest oczywiste, że pojedynczy pracodawca chce obniżać swoje koszty, w tym koszty pracy – granice jego możliwości w tym względzie wyznacza rynek i prawo nałożone przez państwo. Ale gdyby tak wszyscy gremialnie obniżyli koszty pracy do jakiegoś minimalnego poziomu, zniszczony zostałby rynek dóbr konsumpcyjnych – w takiej sytuacji przetrwaliby i mieliby się całkiem dobrze tylko ci, którzy produkują na eksport, na przykład weszli w kooperację z przedsiębiorstwami kraju sąsiedniego. Mieliby się nawet wręcz rewalacyjnie, bo byliby konkurencyjni, dostarczając tanich półproduktów swym kontrahentom. Ci, którzy produkują na rynek krajowy mieliby się natomiast bardzo kiepsko. Oczywiście mamy szczególną sytuację, gdy wiele produktów końcowych dostarczanych na nasz rynek pochodzi z importu, ale mimo wszystko jest sporo przedsiębiorców produkujących na rynek krajowy. Tę sprzeczność między interesem pojedynczego przedsiębiorcy a interesem zbiorowości teoretycznie powinie rozwiązać wolny rynek, ale tylko teoretycznie, bo faktycznie to państwo jest tym który może jej podołać realizując odpowiednią politykę wspierania zatrudnienia i wymuszania na przedsiębiorcach ponoszenia pewnych kosztów na rzecz pracowników (na przykład ustanawiając płacę minimalną). Ich (tych przedsiębiorców) inteligencja powinna im podpowiedzieć, jak racjonalnie gospodarować na swym poletku, by osiągnąć zyski i spełnić wymagania systemowe.
Tak więc, trzeba reform, ale trzeba myśleć i kierować się rzetelną wiedzą, a nie niedojrzałymi pomysłami i sugestiami ignorantów. Elastyczne formy zatrudniania są oczywiście potrzebne, pracodawcy potrzebują tej elastyczności, a i też niektóre rodzaje pracy mogą być realizowane tylko poprzez takie formy (prace dodatkowe, sezonowe, prace badawcze, opracowywanie raportów itd.). Ale powinny one stanowić swoiste obrzeże, a nie rdzeń rynku pracy – wtedy nie byłyby „umowami śmieciowymi” lecz normalnym, potrzebnym uzupełnieniem form zatrudniania. To tak jak ze specjalnym, elastycznym, pochłaniającym energię kitem nałożonym na urządzenia narażone na zderzenia (był kiedyś taki – kto o nim pamięta? – polski wynalazek, jeszcze na długo przed genialnym wynalazkiem inżyniera Łągiewki – nawiasem mówiąc, ciekawe, czy ukradzionym, czy za łapówkę odostępnionym jakiemuś podrzędnemu uczonemu brytyjskiemu, który go tam opatentował) – on miał pochłaniać energię stanowiąc swoistą okleinę zbudowanych z twardej stali elementów – ale przecież z tego kitu nie można by zbudować całego urządzenia, szybko by się rozleciało. I tak będzie z naszą gospodarką, jeśli nie oprzemy jej na stabilnych formach zatrudniania lecz na kicie umów śmieciowych.
(Jest to poprawiona i rozszerzona wersja felietonu, jaki został zamieszczony na stronie Klubu Dyskusyjnego Myśli Politycznej w Ursusie)