Za każdym razem kiedy ktoś rozpoczyna dyskusję o podatkach pojawia się magiczne hasło o ich funkcji redystrybucyjnej, tak pożądanej przez wszelkiej maści miłośników społecznej sprawiedliwości i równego podziału dóbr, którym nader blisko do znanego skądinąd hasła: „od każdego według możliwości, każdemu według potrzeb”. Hasło pozornie szczytne, nawołujące do likwidacji społecznych różnic, bardzo zbliżone do innego, też znanego i lubianego przez niektóre środowiska, których przedstawicielom serca gorące biją po lewej stronie klatki piersiowej: „wszyscy mamy równe żołądki”…
Cały kłopot w tym, że największe potrzeby i najpojemniejsze żołądki mają lenie śmierdzące, a największe możliwości by te potrzeby zaspokoić i owe żołądki napełnić ludzie pracowici. Jako że człowiek bardzo niechętnie pozbywa się efektów swojej ciężkiej harówy, a krwawicą dzieli się z tymi, których sam wybierze, skrzętnie przy tym omijając darmozjadów, leni i obiboków, sprawiedliwość społeczną trzeba było wspomóc nakazem administracyjnym, a do zasypywania społecznych różnic wynająć buldożery. By pozyskać materiał wykombinowano podatek dochodowy, który – dla dodania mu pozorów sprawiedliwości (kto ma więcej, więcej płaci) – uzbrojono w progresywne progi. Do tego dołożono zabezpieczenia socjalne i mnóstwo innych, na pozór drobnych obciążeń, które po zsumowaniu stają się gigantyczną tamą stojącą na drodze rozwoju nie tylko przedsiębiorczych jednostek, ale całych społeczeństw. I tak oto szlachetne pobudki oraz szczytne idee przekształciły się w usankcjonowane prawnie złodziejstwo, a rzekomy „wyzysk ludu pracującego przez bogaczy i kapitalistów” przekształcono w wyzysk faktyczny, którego wektor ma ten sam kierunek, ale przeciwny zwrot. W dodatku obrywają ci, którzy mieli być „wyciągani ze społecznych nizin” bo „klasa wyzyskiwaczy” dociśnięta podatkami, składkami i innymi daninami oszczędza tam, gdzie jest to najłatwiejsze – na pracownikach.
Po pierwsze, że pracodawcy mają środki, dzięki którym mogą sobie pozwolić na – przynajmniej czasowe – ograniczenie działalności zarobkowej. Tej możliwości nie ma większość (piszę o polskiej rzeczywistości) pracobiorców, którzy żyją praktycznie od przysłowiowego pierwszego do pierwszego, a każdy ubytek przychodów może zapowiadać widmo biedy podpierane przez wizję ubóstwa. Ograniczenie działalności gospodarczej i zwolnienie pracowników jest więc dla pracodawcy często tylko kłopotem, dla pracowników zazwyczaj życiowym dramatem. Gdy robotnicy idą na bruk państwo daje im socjal zabierając na ten cel jeszcze więcej funduszy pracodawcom, co powoduje kolejne ograniczenia i kolejne zwolnienia. I tak aż do zwinięcia działalności, przeniesienia jej do innego, mniej durnego państwa albo do bankructwa, które powoduje, że nie ma już komu zabrać, więc ogranicza się „pomoc” albo zabiera środki emerytom, którzy całe życie odkładali po to, żeby na starość dla nikogo nie być ciężarem…
Po drugie dojenie „kapitalistów” faktycznie skutkuje niwelowaniem różnic społecznych, ale nie takim, jakie byśmy mogli uznać za pożądane. Wiele przykładów z naszego polskiego podwórka można by przytoczyć by pokazać, że człowiek, któremu się udało, który wziął sprawy w swoje ręce i pracuje na własny rachunek dając przy tym pracę innym jest wrogiem publicznym, którego należy czym prędzej zniszczyć i wdeptać w ziemię. Nie będę tych przykładów wymieniał, kto ma rozum i oczy sam sobie znajdzie. Grunt, że wielu spośród tych ludzi, którzy jeszcze całkiem niedawno nieźle prosperowali dając przy tym pracę i utrzymanie innym wylądowało na bruku. Wraz z tymi innymi. Polityka „dziel i rządź” bazująca na budowaniu opartej na zawiści niechęci do zamożniejszych współobywateli doskonale służy socjotechnice i przy okazji ułatwia kontrolę społeczeństwa oraz zorganizowaną państwową grabież. Mniej zamożni, przekonani, że dzieje się to dla ich dobra i w ich interesie popierają tego rodzaju politykę umożliwiając tym samym utrzymanie armii tysięcy darmozjadów zwanych urzędnikami a w istocie rzeczy działając własną niekorzyść.
Po trzecie wreszcie cała ta redystrybucja i wyrównywanie różnic polega na tym, że jednym się zabiera dając drugim, przy czym ci drudzy to nie biedacy ze społecznych nizin, ale urzędnicy, próżniacza klasa darmozjadów potrzebnych tylko do tego, żeby było co zrobić ze skradzionymi pieniędzmi zarabianymi w pocie czoła przez ludzi uczciwych.
Cały kłopot z redystrybucją polega nie na samej idei wyrównywania różnic i wspomaganiu tych, którzy słabiej sobie radzą, ale na tym, że jest ona przymusowa. Człowiek to zwierzę wolne, które w kajdanach męczy się niczym pies w zbyt ciasnym kojcu, przymusu nie lubi i protestuje przeciwko niemu ze wszystkich sił. Zwłaszcza, jeżeli widzi, że większość z tych wyciśniętych z niego pieniędzy jest marnotrawiona i, mówiąc wprost i bez ceregieli, rozkradana. Każdy, albo przynajmniej ogromna większość z tych ludzi mających przy duszy trochę więcej grosza niźli tylko na przeżycie, chętnie wspomogłaby potrzebujących. Jednak skoro tę rolę wzięło na siebie państwo to oni, uczciwie płacący podatki, umywają ręce uznając, że swoje już zrobili. I znowu, dzięki społecznej sprawiedliwości, najbiedniejsi i najbardziej potrzebujący obrywają po zadkach. Zgodnie z prawem i socjalistycznymi ideałami.
Podam mały przykład. Wyobraźmy sobie właściciela sklepu, który zarabia dość dobrze, wystarczająco by odłożyć na rodzinny wyjazd wakacyjny, ale nie na tyle, by móc zatrudnić pracownika. W sklepie pomaga mu żona i, dajmy na to, córka. Kiedy wreszcie dochodzi do wyjazdu sklep musi zamknąć. Traci on, tracą klienci zmuszeni szukać innego sklepu. Gdyby zmniejszyć koszty pracy i podatki bezpośrednie mógłby kogoś zatrudnić, dzięki czemu nie musiałby zamykać sklepu a osoba, której dał pracę wypadłaby spod kurateli opieki społecznej. Korzyść wielostronna. Niestety, do zaczadzonych socjalizmem tępych łbów argument ten nie dociera, oni wolą zabrać sklepikarzowi sto złotych, trzydzieści dać za pośrednictwem OPS-u biedakowi, a resztę roztrwonić na pensje dla nikomu niepotrzebnych urzędników pośredniczących w operacji redystrybucyjnej. Zero sensu, logiki jeszcze mniej. Ale za to zgodnie z ideałami i lewicową wrażliwością.
Wreszcie kto powiedział że trzeba w ogóle wyrównywać nierówności społeczne? Są one zjawiskiem naturalnym, zróżnicowanie społeczne wynika z wielu, nie tylko ekonomicznych, czynników i odgrywa rolę pozytywną. Co lepiej mobilizuje ludzi do wysiłku niż możliwość awansu? Co skuteczniej zapewnia ruchliwość społeczną niż możliwość poprawienia swojej pozycji? Z drugiej strony – jak lepiej integrować społeczeństwo niż przez poczucie wzajemnej odpowiedzialności i solidarności? Postawy moralnej nie zbuduje się nakazami… Rzecz w tym, że rządzący właśnie tejże solidarności i poczucia moralności się boją, bo okazałoby się, że większość ich działań i pracowicie przez nich budowanych instytucji jest potrzebna jak piąte koło u wozu, bo ludzie znacznie lepiej radzą sobie sami.
Na koniec mam takie małe pytanko do wszystkich zaczadzeńców, widzących w redystrybucji panaceum na zło wszelakie i bolączki tego świata: co byście powiedzieli, gdyby do waszego domu czy mieszkania państwo dokwaterowało bezdomnego twierdząc, że macie zbyt duży metraż i trzeba dokonać redystrybucji części waszej powierzchni mieszkaniowej? Oczywiście, żeby przykład oddawał rzeczywistość trzeba zaznaczyć, że wraz z bezdomnym wprowadzi się urzędnik razem ze swoim biurkiem, którego jedynym zadaniem będzie pilnowanie, czy pilnowanie czy wszystko idzie zgodnie z polityką społeczną i celami redystrybucji…
Monika Nowak & Alexander Degrejt