Bez kategorii
Like

Uczelnie centralnie planowane

18/12/2011
429 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
no-cover

System parametrycznej oceny jednostek naukowych sprawił, że otrzymujemy dużo kiepskiej nauki uprawianej przez wykładowców z zacięciem dydaktycznym i mało dobrej nauki, którą mogliby uprawiać prawdziwi naukowcy, ale są odciągani do zajęć ze studentami

0


 

 

 

 

 

 Autor: Karol Pogorzelski


Od pewnego czasu środowisko naukowe namiętnie dyskutuje nad listem otwartym, jaki do minister nauki i szkolnictwa wyższego, Barbary Kudryckiej, wystosował prof. Mariusz Czabaj, dobrze znany jako autor powieści kryminalnych. List, podpisany przez ponad 500 koryfeuszy polskiej humanistyki, stanowi wyraz protestu przeciwko systemowi oceny parametrycznej jednostek naukowych, od niedawna premiującemu uczelnie, których autorzy publikują artykuły w anglojęzycznych czasopismach notowanych na tzw. liście filadelfijskiej. Sygnatariusze listu zwracają uwagę, że odbiorcami badań z dziedziny polskiej humanistyki, np. dotyczących twórczości Herberta albo specyfiki polskich obszarów wiejskich, są przede wszystkim Polacy. Jest dla nich niezrozumiałe, dlaczego w tej dziedzinie wyżej ceni się artykuły opublikowane w języku angielskim niż polskim.

Czytając ten list, w pierwszej chwili odnosi się wrażenie, że grono profesorskie w niewybredny sposób broni wygodnego dla siebie status quo, któremu zagraża zaostrzenie kryteriów oceny pracy naukowej. Nie da się bowiem ukryć, że profesor publikujący swoje badania w prestiżowym (często cytowanym) zagranicznym czasopiśmie jest prawdopodobnie lepszym naukowcem niż profesor, który tego nie potrafi. Wynika to z prostego faktu, że redaktorami i recenzentami zagranicznych czasopism są z reguły osoby spoza dość wąskiego środowiska polskiej nauki i — co za tym idzie — mają bardziej obiektywny stosunek do ocenianych przez siebie prac. Poza tym — czy tego chcemy, czy nie — język angielski jest łaciną współczesnej nauki. Humanistyka nie jest tu wyjątkiem[1]. Mimo to prof. Czabaj ma trochę racji. Krytykowany przez niego system oceny parametrycznej jednostek naukowych nie jest bowiem niczym innym, jak z góry skazaną na niepowodzenie próbą rozwiązania problemu kalkulacji ekonomicznej przez państwo.

Na czym ten problem polega? Otóż państwo chce, żeby utrzymywane przez nie uczelnie publiczne oraz placówki badawcze funkcjonowały jak najlepiej, czyli wytwarzały jak najwięcej wysokiej jakości teorii naukowych oraz solidnie kształciły studentów. Pytanie, jak odróżnić dobre uczelnie (takie, które efektywnie wydają otrzymywane środki) od złych. Gdyby te instytucje działały na wolnym rynku, tak jak w dużej mierze dzieje się to w Stanach Zjednoczonych, to problemu by nie było. Kryterium stanowiłyby zysk albo strata. Uczelnie, którym udałoby się przyciągnąć studentów i pozyskać sponsorów na badania, utrzymywałyby się na rynku, a pozostałe by bankrutowały. W Polsce uczelnie utrzymują się ze środków publicznych i nie muszą wykazywać zysku, więc jest potrzebny jakiś inny sposób ich oceny. Zdecydowano się zatem na wspomniany system oceny parametrycznej, czyli zbiór wskaźników, dzięki którym za pomocą odpowiedniej punktacji ocenia się uczelnie. Jednym z takich wskaźników jest liczba artykułów opublikowanych przez autorów afiliowanych przy danej uczelni w czasopismach naukowych o określonym prestiżu, podzielona przez liczbę pracowników tej uczelni. Wskaźnik ten byłby całkiem rozsądnym kryterium oceny, gdyby nie to, że oceniane na jego podstawie uczelnie (i ich pracownicy) wyspecjalizowały się w zdobywaniu dużej liczby punktów w systemie parametrycznej oceny jednostek naukowych.

Jak to wygląda w praktyce? Uczelnia A organizuje konferencję naukową pt. Współczesne problemy dyscypliny X. Aby konferencja ta mogła nosić zaszczytne miano międzynarodowej (więcej punktów niż za konferencję krajową), organizatorzy zapraszają uznanego specjalistę z zagranicy w dyscyplinie X. Zaproszenia otrzymują oczywiście również prelegenci z krajowych uczelni: B, C. Pokłosiem konferencji jest publikacja pokonferencyjna, najlepiej w postaci periodyku albo monografii (więcej punktów). Publikacja musi być koniecznie recenzowana (więcej punktów), do którego to zadania można zatrudnić specjalistów z uczelni B i C. Recenzje naturalnie nie mogą być zbyt surowe, ponieważ recenzenci znajdą się niedługo po drugiej stronie barykady. Dwa miesiące później uczelnia B zorganizuje bowiem międzynarodowe sympozjum pt. Najnowsze dylematy dyscypliny X, na którą zaprosi w charakterze prelegentów lub recenzentów specjalistów z uczelni A i C. Nie trzeba dodawać, że cztery miesiące później analogiczna konferencja odbędzie się na uczelni C. Koniec końców zorganizowane zostaną trzy konferencje oraz ukażą się trzy periodyki, a uczelnie A, B i C będą mogły się wykazać imponującą aktywnością naukową i zgłosić po wypłatę z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Problem w tym, że wyniki takiej aktywności naukowej mogą być — i bardzo często rzeczywiście są — zupełnie jałowe. Jest tajemnicą poliszynela, że konferencje i publikacje naukowe nie są dla nikogo interesujące, z ich uczestnikami i autorami włącznie.

Każdy, kto uczestniczył w życiu akademickim i zna ten proceder, doskonale rozumie potrzebę zaostrzenia kryteriów oceny pracy naukowej, np. dzięki przedkładaniu artykułów, periodyków i konferencji zagranicznych nad krajowe. Niemniej takie rozstrzygniecie nie rozwiązuje wyjściowego problemu, tylko przenosi go na inny obszar. Zamiast nadprodukcji artykułów naukowych po polsku będziemy mieć — już zresztą obserwowaną — nadprodukcję artykułów naukowych po angielsku. Prawdziwy problem polega na tym, że większość polskich uczelni nie prowadzi i tak naprawdę nie musi w ogóle prowadzić badań naukowych w pełnym tego słowa znaczeniu. Wyższe wykształcenie z reguły się opłaca, toteż po uwolnieniu rynku edukacyjnego w Polsce liczba studentów wzrosła pięciokrotnie — z 404 tys. w 1990 r. do 1,9 mln w 2010 r. Popyt znalazł swoją podaż i wiele uczelni, także publicznych, przekształciło się w jednostki czysto dydaktyczne, bez szczególnych naukowych aspiracji. Nie ma w tym nic złego, dopóki ludzie zapisują się na takie studia dobrowolnie, a najlepiej, gdy dodatkowo płacą za to z własnej kieszeni. Mimo to w Polsce wciąż wychodzi się z założenia, że uczelnie to miejsca uprawiania nauki i powinno się je oceniać przez ten pryzmat. W rezultacie znajdujemy się w schizofrenicznej sytuacji, w której osoby chcące prowadzić badania naukowe i mające do tego predyspozycje muszą się zatrudnić na jakiejś uczelni i w ramach etatu (inaczej zatrudnić się praktycznie nie można) prowadzić masę zajęć dydaktycznych, a te w pracy naukowej raczej przeszkadzają, niż pomagają. Z kolei ktoś, kto ma powołanie dydaktyczne, chce uczyć studentów i robi to dobrze, musi udawać, że jest naukowcem, i zbierać punkty za artykuły, konferencje i staże. System parametrycznej oceny jednostek naukowych sprawił, że otrzymujemy dużo kiepskiej nauki uprawianej przez wykładowców z zacięciem dydaktycznym oraz mało dobrej nauki, którą mogliby uprawiać naukowcy z prawdziwego zdarzenia, ale są odciągani do zajęć ze studentami.

Jeśli obecny system finansowania nauki i studiów wyższych jest zły, to jakie mamy alternatywy? Należy się wzorować na najlepszych, a w tej dziedzinie z pewnością są to Stany Zjednoczone. W tamtejszym systemie studiów wyższych istnieje wyraźny podział na uczelnie o profilu dydaktycznym (liberal arts colleges) oraz duże uniwersytety o profilu naukowym (research universities), z których najbardziej znane (np. Harvard, Princeton, Yale) to uczelnie prywatne. Kryteria doboru i oceny wykładowców akademickich są podobne do funkcjonujących w Polsce (publikacje w renomowanych czasopismach, udokumentowana renoma dydaktyka), z tym że znacznie mniej sformalizowane. Uczelniom, w zależności od profilu, zależy na tym, żeby przyciągnąć studentów oraz zachęcić sponsorów do finansowania badań. Dlatego przy zatrudnianiu pracowników stosują różne, dostosowane do własnych potrzeb kryteria oceny zamiast jednego centralnie planowanego systemu, jaki obowiązuje w Polsce.

 

 

[1] Warto przy tym podkreślić, że wbrew sugestii prof. Czabaja Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego docenia nie tylko artykuły w czasopismach wyróżnionych na liście filadelfijskiej, obejmującej głównie periodyki o tematyce ścisłej i technicznej, lecz także czasopisma humanistyczne znajdujące się na liście European Reference Index for the Humanities.

 

0

Instytut Misesa

106 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758