Tupolana cz.4
10/02/2011
541 Wyświetlenia
0 Komentarze
26 minut czytania
W pewnym momencie, korzystając z tego, że siły zaczęły mi wracać, spróbowałem jakoś (któryż to już raz dzisiejszego dnia) ogarnąć i zebrać w całość wszystko to, co wydarzyło się w lesie. W głowie wirowały mi domysły, które mnie przerastały jeden po drugim. Co to za siła rzuciła mnie na kolana? Jakieś nawiedzone miejsce? Święta kapliczka? Może jakieś megalityczne kamienne kręgi z wyczuwalnym silnym polem magnetycznym? Może. Naczytało się o tym w życiu nie mało. W dodatku moje postępujące w zastraszającym tempie przeziębienie, plus herbata z mocnym prądem, może to wszystko, podlane ostrym sosem moich oczekiwań, w tej niecodziennej nocnej scenerii, może to wszystko dało taki właśnie koktajl emocji? Złożyło się na swoiste doświadczenie graniczne, które mnie skonfrontowało z moim dotychczasowym […]
W pewnym momencie, korzystając z tego, że siły zaczęły mi wracać, spróbowałem jakoś (któryż to już raz dzisiejszego dnia) ogarnąć i zebrać w całość wszystko to, co wydarzyło się w lesie. W głowie wirowały mi domysły, które mnie przerastały jeden po drugim. Co to za siła rzuciła mnie na kolana? Jakieś nawiedzone miejsce? Święta kapliczka? Może jakieś megalityczne kamienne kręgi z wyczuwalnym silnym polem magnetycznym? Może. Naczytało się o tym w życiu nie mało. W dodatku moje postępujące w zastraszającym tempie przeziębienie, plus herbata z mocnym prądem, może to wszystko, podlane ostrym sosem moich oczekiwań, w tej niecodziennej nocnej scenerii, może to wszystko dało taki właśnie koktajl emocji? Złożyło się na swoiste doświadczenie graniczne, które mnie skonfrontowało z moim dotychczasowym życiem i pozwoliło na „przebicie się”?
Czytałem i rozmawiałem niejednokrotnie o tym. W pewnym stopniu ocierałem się nawet sam o te klimaty. W końcu miałem za sobą kilka lat praktyki jogi i wyraźne, nie dające się pomylić z niczym innym doświadczenie budzącej się energii kundalini. A może to właśnie jest ta noc ciemna zmysłów, o której pisał Św. Jan od Krzyża, gdy ogołoceni z wszelkich wyobrażeń o świecie i sobie samych, wyzbyci swojego ego, stajemy nadzy i bezbronni przed najgłębszą tajemnicą Boga? „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. Znałem te słowa pierwszego błogosławieństwa, z kazania na Górze. Powtarzałem je wielokrotnie, szukając tej ubogości, tego ogołocenia, tej całkowitej prostoty, całkowitego poniżenia, zredukowanie siebie. Może właśnie dziś odnalazłem ślad tej ścieżki?
Gdy poczułem, że rzeczywiście wracają mi siły i że mogę już jako tako skupić myśli, skierowałem je od razu na tą ludzką lawę, której obecność z taką mocą wyczuwałem za linią drzew. Czy to było złudzenie, jakaś fatamorgana, czy tam naprawdę ktoś był? I w zasadzie kto?
Trzysta metrów dalej nagle pojawiła się odpowiedź. Staśko głośno zaklął i przyhamował gwałtownie. W świetle reflektorów na moich oczach przesuwała się kolumna zmęczonych, ale zarazem dość zacięcie maszerujących, w strugach deszczu, ludzi. Szli z prawej strony na lewą, szybkim krokiem, ukosem przecinając dukt, jakby próbowali dogonić i włączyć się ludzką rzekę, którą zastawiliśmy kilka chwil temu za sobą.
Uderzyło mnie to, że prawie nie zwrócili uwagi na nasz samochód. Może jedna czy dwie głowy w ogóle obróciły się w naszą stronę, ale momentalnie powróciły na swoje miejsce. Nie widziałem ich twarzy, w większości zakapturzeni, w wojskowych, a może harcerskich pelerynach, z jakimiś tobołkami, plecakami.
Staśko odkręcił szybę i ostrym, choć zarazem zdradzającym sympatię głosem, wypalił – Zrobić szanownym panom z dupy garaż, co?
Od kolumny oderwała się jakaś szczupła postać i podeszła do szoferki, po stronie kierowcy. Podali sobie dłonie. Od razu dało się odczuć, że znają się bardzo dobrze.
– I jak tam wasze nocne marszobiegi i azymuty – w głosie Staśko wyczułem od razu tą samą drwinę, jaką uraczył mnie przy naszym powitaniu. – A mówiłem, że dam wam moje mapy nadleśnictwa, nie błądzilibyście tak po nocy – cisnął dalej. Widać każdy musiał zaliczyć u niego swoją porcję złośliwostek, gdy rzecz szła o tutejsze lasy, staśkowe królestwo i alma mater.
– Ile mamy jeszcze do nich? Człowiek, z którym przywitał się Staśko najwyraźniej zignorował tą porcję powitalnych złośliwości i przeszedł od razu do konkretów.
– Jak się pospieszycie, to za pól godziny do nich dołączycie. Coś wam potrzeba Andrzejku?- Staśko błyskawicznie dostroił się i odpowiedział na tym samym poziomie rzeczowości.
– Wszystko, co potrzeba, mamy. Przekaż Jerzemu, żeby czekał na resztę. I z Panem Bogiem.
– Z Panem Bogiem Amorku. I do lepszych czasów.
Pożegnali się równie szybko jak powitali. I znów gdzieś, spod zwyczajnych w końcu słów i gestów, przebijała olbrzymia zażyłość, jaka ich łączyła. Powiedziałbym, że nawet braterska czułość. Delikatność dobrze zamaskowana męską szorstkością. Może tego nawet nie dało by się normalnie dostrzec z zewnątrz, ale moje setki godzin spędzonych na obserwacji ludzkich twarzy, zachowań, teraz owocowały podwyższoną wrażliwością na takie właśnie szczegóły. Urzekła mnie także zwięzłość tego dialogu. Minimum słów, a zarazem maksimum tego, co potrzeba, by się rozumieć i wspierać. Sprawna organizacja zdeterminowanych ludzi. Od razu, gdy to sobie uświadomiłem poczułem echo rzeki. Na szczęście tym razem dalekie echo. A może już się uodparniałem? W każdym razie obyło się bez robienia ze mnie galarety.
Staśko przykręcił lekko szybę i sięgnął po paczkę fajek z kieszeni na drzwiach łazika. Charakterystyczny grzechot pudełka i po chwili trzask zapałki. W jej świetle przez moment zobaczyłem jego drobne dłonie przypalające papierosa. Po chwili znów zniknął. Staliśmy czekając aż kolumna przejdzie. Mi też się nie spieszyło.
Teraz dopiero mogłem przyjrzeć się im dokładniej. Kolejny klocek w mojej układance wskoczył na swoje miejsce. Domyśliłem się, że to spotykani już przeze mnie kiedyś parokrotnie ludzie z tzw. grup rekonstrukcji historycznych.
Po okresie komuny, gdy kultywowanie tradycji sprowadzało się do uczestnictwa w do-wyrzygania-nudnych szkolnych akademiach „ku czci”, od kilku lat mamy w Polsce prawdziwy wysyp bractw rycerskich, wikingowych osad, ułańskich pułków i – ci byli mi mentalnie najbliżsi – powstańców warszawskich.
Nawet, przyznam, zastanawiałem się kiedyś, czy by się w takie cos nie pobawić, cel był w końcu szczytny. Ogrom pracy, jaki członkowie takich grup rekonstruujących epizody z historii polskiego oręża, wkładają w swoje hobby, jest imponujący. To, co dla widzów jest kilkunastominutową strzelaniną w realiach okupacji, dla nich jest wielomiesięczną żmudną pracą nad każdym detalem scenariusza, każdym elementem wyposażenia, munduru. Nagrodą za te miesiące spędzone po piwnicach, garażach i harcówkach, są oklaski i podziw publiczności, gdy staną już w pełnym słońcu, w rynsztunku, w szyku.
Z drugiej strony coś mnie od nich odrzucało. I chyba nawet wiem, co – ta cała teatralność i trochę jakieś takie harcerzykowanie. Stare chłopy w krótkich spodenkach, z wypiekami na twarzach biegają po krzakach i strzelają z kapiszonowców. No sami powiedzcie.
A po całej takiej zabawie lądują w knajpie, ku uciesze przechodniów. Widziałem to kiedyś w kultowej mokotowskiej Regeneracji, po pokazie powstańczych walk wokół pałacyku Szustra. Wspólne piwo, gdzie przy jednym stoliku siedzą AKowcy w oficerkach i długich płaszczach, a razem z nimi ubrani w mundury koloru feldgrau „Niemcy”. Jedni i drudzy leniwie i niby od niechcenia opierający się o swoje steny i schmeissery, przekładający je wciąż z prawa na lewo, bawiący się nimi. Tak. Była w tym również bez wątpienia taka lekka lanserka.
To zresztą nieważne. Teatralne rekonstrukcje to raczej nie dla mnie, nie pociągały mnie aż tak bardzo. Ale dziś mnie ujęli. To już nie było strzelanie z kapiszonowców…
Te grupy, a przynajmniej ich cześć, organizują też różne „rajdy śladami”, nocne marsze na orientacje, kursy terenoznawstwa, zajęcia z podstaw taktyki partyzanckiej, a to już zupełnie co innego. Dwadzieścia kilometrów nocą, po lesie, w strugach deszczu, to już nie jest teatrzyk. To już nie pif paf i piwko w Regenerce, tu nie ma się przed kim lansować. Tu w butach chlupoce błoto, a twarz smagają gałęzie.
– Że też im się tak chce – rzuciłem, myśląc właśnie o takich nocnych marszobiegach.
– Zawsze im się chciało. Taka dusza, taki sznyt. Ale oni nie robią tego dla siebie. Już nie. Kiedyś na początku, każdy zapewne widział w tym jakąś męską przygodę. Ale po tylu latach oni to robią dla innych, dla młodszych, nawet – będzie się pan może śmiał – dla tych nienarodzonych jeszcze. Dla pokoleń, które będą, gdy pana nie będzie.
Fakt, miał rację. Przypomniałem sobie te sceny pod pałacykiem Szustra. I reakcje publiczności. Kilku i kilkunastoletni chłopcy połykali te widoki powstańczych walk na kilogramy. A ich ojcowie cierpliwie tłumaczyli im na ucho, kto, z kim i dlaczego. Oczy tych maluchów płonęły – widok niezapomniany.
I wtedy zrozumiałem, ze to faktycznie musi mieć sens. W końcu to właśnie oni sami byli na to najlepszym, żywym dowodem. Gdy dziś, przed swoimi pobłyskującymi setką satelitarnych kanałów plazmami HD siedzą cale zastępy ich rówieśników i kibicują swoim ulubionym bohaterom tańca na lodzie, wodzie, czy innego popkulturowego badziewia, oni, w strugach deszczu, po kolana w błocie idą na jakiś zlot, by przez moment chociaż pobyć razem i oddać hołd tym, którzy zginęli za Polskę.
Gdy tak sobie właśnie o nich rozmyślałem, ostanie postacie długiej, kilkusetosobowej kolumny, przecięły drogę i zniknęły w ciemności lasu. Staśko skiepował. Ruszyliśmy.
Reszty drogi nie pamiętam. Orbitowałem po dalekich i całkiem bliskich trajektoriach. Z zamyślenia wyrwał mnie mój nocny przewodnik.
– No to dojechaliśmy. Ojciec, jeszcze widzę, krząta się po kuchni – usłyszałem jego mocny głos. Siła i spokój tego głosu pomogły mi powrócić ostatecznie do rzeczywistości.
Spojrzałem przez szybę. Ciemne kontury zabudowań i odcinający się na ich tle jasno żółty prostokąt okna. Szczek psa. Jakiś taki za głośny. Drażniący. Wszystko w strugach deszczu. Nie miałem chęci opuszczać przytulnej kabiny UAZa. Czułem zresztą niedosyt rozmów z młodym Staśko. Żałowałem, że ostatnie kilkadziesiąt minut jazdy milczałem pogrążony w introspekcjach i niemalże astralnych wizjach.
– Proszę się zbierać. Muszę jeszcze pojechać tej nocy w kilka miejsc – Staśko kontynuował nie pozostawiając mi złudzeń, że coś się jeszcze tej nocy wydarzy. – Proszę iść, najeść się i wyspać, dobrze?
– Tak, dobrze – powtórzyłem prawie bezwiednie z wyraźnym żalem. Poczułem się wewnętrznie rozdarty, niedomknięty.
Jakby wyczuwając mój nastrój Staśko dał mi znak, że wciąż wszystko, co się dzieje wokół, jest pod jego kontrolą i że ja także mam w jego planach jasno określone miejsce.
– Jutro się pan pożegna, spakuje, wróci do siebie do Warszawy. Pozałatwia wszystko, co potrzeba i wróci tu za 5-6 dni. Jego słowa brzmiały spokojnie, a zarazem niczym rozkaz. – Proszę powtórzyć.
Poczułem ulgę i znów przypływ siły. Powtórzyłem, a on skinął głową na znak, że uznaje moją odpowiedź za wystarczająco składną i poprawną. Uścisnęliśmy sobie dłonie, wygramoliłem się z szoferki i na miękkich nogach, omijając największe kałuże, poczłapałem do leśniczówki. Pies nie przestawał ujadać. Gdzieś w oddali niknął już odgłos UAZa. Nacisnąłem klamkę.
Wnętrze leśniczówki było iście biegunowym przeciwieństwem tego, co na dworze – było ciepłe, pachnące domem, jasne i przytulne i, co chyba najważniejsze, suche.
Wspierając się o ścianę pokonałem 3 stopnie schodów korytarza, wtaszczyłem swoje półżywe ciało do kuchni. Władysław Staśko kręcił się przy blacie, najwyraźniej szykując coś do jedzenia na jutrzejszy dzień. Usłyszawszy kroki, odwrócił się i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, bez jakiegoś wyraźnego zaskoczenia. Musiałem wyglądać tragicznie, bo od razu odstawił na blat właśnie niesioną misę i z miejsca zaproponował gorący posiłek.
– Tak się spodziewałem, że pan jednak wybierze nocleg tutaj. Miał pan szczęście, że się po drodze nie zakopał, w taką ulewę różnie to bywa na tej drodze. Zaraz przyniosę panu koc, a tymczasem proszę usiąść – tu wskazał jedyne wolne krzesło pod ścianą – zaraz odgrzeję rosół i zaparzę kawy.
Usiadłem, a raczej osunąłem się na krzesło, a w głowie znów mi zaszumiało i poczułem, że wspomnienie tego, co w lesie, przez moment zawirowało w moich żyłach. To cały czas wracało i odchodziło, jakby coś w mnie pulsowało nieregularnie. Jakby jeszcze się nie ułożyło.
– Proszę, niech pan ściąga ubranie i się tym okryje – leśniczy wrócił z grubym, wełnianym, kraciastym kocem, podobnym do tego, jaki kiedyś ktoś mi przywiózł z Bułgarii. Nie miałem siły, by okręcić nim ciało. Nie miałem siły zdjąć koszuli. Siedziałem tak patrząc na leśniczego szykującego mi kawę w wielkim blaszanym kubku. Ciepło kuchni i tak cudownie starczało mi za wszystko.
Przypomniałem sobie fragment rozmowy z Arturem Staśko. Przez moment szukałem w pamięci właściwej nazwy. W końcu, odnalazłszy jej ślad, spytałem:
– Co jest w … w… w Brdowie? W Brdowie, dobrze mówię?
Leśniczy rzucił mi zaciekawione spojrzenie, postawił pod moim nosem kubek z kawą i podreptał w kierunku kuchenki.
– A czemu panu Brdów przyszedł akurat do głowy?
– Pana syn właśnie mi coś zaczął opowiadać po drodze tutaj, ale nie skończył. Pan na pewno wie, o co chodzi. Gdzie to w ogóle jest?
Leśniczy zanurzył w stojącym na kuchni garze olbrzymią chochlę, pociągnął łyk rosołu, coś tam wymamrotał pod nosem i nie odwracając się już do mnie powiedział:
– Zwykła dziura, trzy ulice na krzyż. Jeśli czegoś pan tam szuka, to zapewne tamtejszego kościoła. Tam od XV w. znajduje się obraz Matki Boskiej Zwycięskiej, pod którym modliło się polskie rycerstwo idące na Grunwald. Dojedzie pan w godzinę, to jakieś 60 km stąd.
Poczułem znów, że porywa mnie ta rzeka idących w ciszy i skupieniu, mocnych ludzi. Znów mi zawirowało w głowie i rozpoznałem melodię. Rzucało mną nielicho, ale tym razem poczułem już siłę i zapanowałem nad sobą. Z zewnątrz wciąż jednak musiałem wyglądać słabowicie, bo leśniczy nachylił się nade mną, spojrzał wnikliwie w oczy i zapytał z wyraźną troską:
– Dobrze się pan czuje? Kto panu o tym wspominał? Czemu w środku nocy o to akurat pan pyta?
Chyba nadszedł czas by przestać się ukrywać za półprawdami, w końcu jego syn, Artur Staśko, już mi zaufał.
-Pana syn, przed paroma kwadransami, gdy po mnie wyjechał na drogę. Podwożąc mnie powiedział, żebym tu zanocował i za kilka dni wrócił. Że schodzą się zewsząd ludzie, że coś szykujecie. Że powinienem tu być. I, wie pan, będę.
– To ja tu panu rosół podgrzewam, a widzę, że już gorączka pana chwyciła i nie rosołu, a gorzałki tu potrzeba, miły panie. To mówiąc wyprostował się i skierował do wiszącej narożnej szafki, która, jak się okazało, robiła za całkiem zacnie wyposażony barek. Mimo wyczerpania dostrzegłem trwające o ułamek sekundy za długo zawahanie, zdradzające walkę, którą w sobie stoczył. Wziął do ręki jednak tylko jedną szklankę i nalawszy do niej grubo ponad setkę wódki, wrócił i postawił przede mną.
– Pan się napije duszkiem i kładzie od razu spać. Jutro pogadamy, teraz spać. Może jeszcze się uda i to choróbsko do cna pana nie rozbierze, ale gorączkę już pan ma okrutną. I majaki. Artur pana podwoził? Tu w lesie? Teraz? Drogi panie, on ma wrócić dopiero po niedzieli. W interesach wyjechał aż pod Wrocław. Dobre dwa dni temu…
******************************
Przysięga żołnierzy AK
Składający przysięgę mówił:
W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia – przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary życia. Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy dochowam niezłomnie cokolwiek by mnie spotkało.
Odbierający przysięgę mówił:
Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Armii Krajowej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twoim obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku.
Zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada karana jest śmiercią.
Witold Pilecki ps. Witold, Druh…; nazwiska konspiracyjne Roman Jezierski, Tomasz Serafiński, Leon Bryjak, Jan Uznański, Witold Smoliński; kryptonim T-IV, ur. 13 maja 1901 w Aunus (ros. Ołoniec), zamordowany. 25 maja 1948 w Warszawie.
Andrzej Romocki ps. Morro, Amorek ur. 16 kwietnia 1923 w Warszawie, poległy. 15 września 1944 tamże − instruktor harcerski, harcmistrz, żołnierz Szarych Szeregów, porucznik Armii Krajowej, dowódca kompanii „Rudy” batalionu Zośka.
Jerzy Eugeniusz Zborowski ps. "Jeremi", "Jurek", "Jurek Kowalski", "Kajman Okularnik", "Jurek Żoliborski" ur. 26 lipca 1922 w Warszawie, poległy po 22 września 1944 w Warszawie – harcmistrz, porucznik, dowódca batalionu Parasol