George Friedman prezes popularnej „wywiadowni” Stratfor pracującej na użytek firm prywatnych i instytucji państwowych orzekł, że „interesy USA i Polski są tożsame”. W istocie może to być prawda, tylko że z tą sprawą jest jak z tym psem, który nie gryzie i wszyscy o tym wiedzą, tylko nie wiedzą czy ten pies o tym wie.
Zachowanie administracji amerykańskiej począwszy od Wilsona, a ze szczególnym natężeniem u Roosevelta świadczy o zupełnie czymś innym aniżeli wypowiada się Friedman.
W ciągu ostatniego wieku tylko dwóch prezydentów amerykańskich zdawało się doceniać znaczenia Polski dla układu europejskiego i stosunków Europy ze Stanami Zjednoczonymi, byli to Reagan i Bush senior, pozostali traktowali przeważnie Polskę ryczałtem jako jeden z kraików „Russias border country” według Carra, lub jako towar przetargowy.
Położenie Polski w Europie środkowej i siła oporu przeciwko zaborczym sąsiadom zagrażającym też amerykańskim interesom, czyniły z Polski naturalnego i wiarygodnego sojusznika Ameryki.
Nie skorzystali z tej okazji po I wojnie światowej wycofując się z Europy i zostawiając ją na pastwę żądnych rewanżu Niemców i agresywnych bolszewików.
Po drugiej wojnie światowej było jeszcze gorzej, na własne nieszczęście oddali całą środkową Europę Stalinowi, ażeby z niej mógł zrobić bazę wypadową przeciwko całemu zachodowi z Ameryką na czele.
Okazją do zmiany stanowiska był upadek Sowietów i powstanie nowego układu państw w Europie środkowej. W okresie zimnej wojny Amerykanie byli zmuszeni do ulokowania swoich baz w Niemczech i w związku z tym traktowania Niemiec na specjalnych warunkach.
Po 1991 roku sytuacja zmieniła się diametralnie, Niemcy straciły znaczenie jako kraj graniczący z sowieckim imperium i na obszarze środkowej Europy powstało coś w rodzaju „ziemi niczyjej”, wyraźnie grawitującej do zagospodarowania. Rosjanie pogrążeni w głębokim kryzysie nie mogli marzyć o stworzeniu jakiegoś następstwa po RWPG i pakcie warszawskim, ograniczyli się do obrony swoich wpływów na Ukrainie i Białorusi pozostawiając resztę do zagospodarowania przez kogoś chętnego i dostatecznie silnego.
Wydawało się, że w naturalnej konsekwencji amerykańskiego zwycięstwa w wyścigu z Sowietami to oni obejmą ten spadek, ale tak się nie stało.
Amerykanie opuścili zwycięski plac boju oddając go, może nie na swoją zgubę, ale z pewnością na szkodę, -Niemcom.
Przypomina to zwycięstwo amerykańskie w obydwu wojnach światowych i oddanie jego owoców w obce, a nawet wrogie ręce.
Podobnie było i tym razem, pamiętam moją rozmowę z ówczesnym ambasadorem amerykańskim w Warszawie Reyem /podobno potomkiem Reja z Nagłowic/, który na pytanie o stosunek Stanów Zjednoczonych do nowo powstałej sytuacji w Polsce i całej środkowej Europie, oświadczył że rozwiązanie przyjdzie przez rozszerzenie NATO i UE. Krótko mówiąc wykręcił się od odpowiedzi, jakie są bowiem skutki obu tych rozwiązań widać gołym okiem.
We wszystkich trzech wypadkach wielki wysiłek, a szczególnie zaangażowanie finansowe, zostało zmarnowane przez oddanie inicjatywy siłom zmierzającym do obalenia, lub chociażby osłabienia amerykańskich wpływów.
Po niewczasie Amerykanie podejmują wysiłki w kierunku odrobienia strat, ale zazwyczaj są one niedostateczne w zestawieniu z powstałą z ich własnej winy nową rzeczywistością.
Podobnie jest z obecnymi zabiegami amerykańskimi, wizyta Kerry’ego w Soczi szczególnie w zestawieniu z poprzedzającą ją wizytą Merkel w Moskwie, jest musztardą po obiedzie.
Pani Merkel ustawiła konkretny program działania, który cała Europa musi realizować wykorzystując osłabienie Rosji i jej kłopoty, a także podporządkowaną Niemcom Mitteleuropę.
Amerykanie, jeżeli chcą odrobić straty poniesione z własnej winy, muszą zaangażować się w tworzenie nowego ładu europejskiego wykorzystując coraz większe niezadowolenie z niemieckiej hegemonii.
Ale to wymaga znacznie większego wysiłku organizacyjno materialnego, a przede wszystkim zmiany ekipy rządzącej w USA na taką, której będzie stać na poszerzenie horyzontów działania i dostrzeżenia znaczenia układu europejskiego dla światowej polityki.
Sądząc po obecnej konkurencji politycznej w wyścigu do amerykańskiej prezydentury do tego jeszcze daleko, a czas nie stoi i Ameryce rośnie groźna konkurencja, która organizacyjnie jest znacznie lepiej przygotowana do walki o przewodnictwo w świecie.
Historia się powtarza, wewnętrzne zwady w świecie greckim pozwoliły na opanowanie go przez Rzym, podobnie może być ze światem naszej kultury rozdartym dywersją wewnętrzną, z tą tylko różnicą, że Rzym przejął kulturę grecką, czego nie ma najwyraźniej zamiaru następca po naszej kulturze.
Jeżeli w Stanach Zjednoczonych znajdzie się ktoś posiadające władzę i środki, kto zechce stworzyć realne i silne porozumienie z Europą to wówczas nie będzie mógł pominąć Polski jako ważnego partnera w realizacji tego programu.
Tylko, że koszty takiego przedsięwzięcia będą odpowiednio wysokie a będą dotyczyły zarówno dozbrojenia jak i stworzenia partnerskich stosunków gospodarczych.
Istotnym czynnikiem w tej sprawie jest czas, trzeba się śpieszyć z dwóch względów:
– postępującej erozji krajów europejskich oddanych we władanie dywersyjnej ideologii nihilizmu,
-rozwoju układu azjatyckiego szczególnie przez zacieśnienie współpracy chińsko indyjskiej.
Jeżeli zatem Amerykanie chcą realnie wpłynąć na zmianę sytuacji w Europie to już tu powinni być z całym potencjałem, dotychczasowe zabiegi, bowiem nie mogą być traktowane poważnie, a bełkot o „tożsamości interesów” to można potraktować na tej samej zasadzie jak w swoim czasie wypowiedzi Roosevelta o Polsce jako „natchnieniu narodów” z wiadomym skutkiem.
2 komentarz