Świat pędzi i prze do przodu. A my za nim. Wiele rzeczy nam umyka. Pora na refleksję. To właśnie na dzisiaj, kochani Niewolnicy, proponuje Toyah.
Media dopiero co poinformowały, że zdymisjonowany szef Centralnego Ośrodka Sportu, zgodnie z podpisana wcześniej umową, na odejście otrzyma ponad pół miliona złotych premii. W odpowiedzi na to wydarzenie można było zaobserwować trzy rodzaje reakcji. Co ciekawe, wszystkie z nich bardzo dobrze się odnalazły w „Szkle Kontaktowym”, częściowo owej premii poświęconym. A więc po pierwsze – i chyba to wrażenie było najpowszechniejsze – ktoś przedstawił wyliczenie, że to jest mniej więcej tyle samo, co standardowa emerytura, wypłacana przez trzydzieści lat. Druga z kolei sugerowała, że wszystko jest na swoim miejscu, bo jeśli ktoś jest fachowcem, zasługuje na premię w wysokości choćby i całego miliona, a nie głupiej połówki. Trzecia – mimo że, podobnie jak poprzednia, nie miała nic przeciwko samym pieniądzom – zwracała uwagę na to, że sam odbiorca tej premii nie jest niczemu winien, a więc żeby się od niego, biedaczka, odczepić, natomiast ewentualne pretensje powinniśmy kierować do tego, kto mu tę premię wypłacił.
Oczywiście, jak czytelnicy tego tekstu się domyślają, osobiście skłonny jestem dzielić tu uczucia większości, a więc sprowadzające się do tego wręcz niewysłowionego bólu z powodu tak ciężkiej i bezczelnej niesprawiedliwości, jaka przy tej okazji została nam zademonstrowana. Dość niedawno, pewien nasz kolega opowiedział nam o przygodzie, która go spotkała w jednym z prowincjonalnych sklepów gdzieś w Polsce, kiedy został nagle skonfrontowany z dwoma małymi chłopcami, próbującymi za 2 złote i 40 groszy kupić dwa jajka i kilogram ziemniaków. Ja oczywiście znam wszystkie argumenty, jakie mogą to wspomnienie w tym momencie spotkać, a sprowadzające się do tego, że demagogia nie przejdzie. Ale trudno. Ja z jednej strony widzę te dwa jajka, ten kilogram ziemniaków, te dwie złotówki i dwie dwudziestki, a z drugiej strony tę premię. I nie ma takiej siły, żebym przestał myśleć o całej tej przestrzeni rozciągającej się między jednym a drugim.
Ale nie ma też przy okazji takiej siły, żebym przestał myśleć o wszystkich tych, którzy nie są się w stanie ani przejąć tymi setkami tysięcy złotych, ani, tym bardziej, tymi jajkami i tym kilogramem ziemniaków, i traktując ten typ wrażliwości z wyniosłą pogardą, zachowują tę niezwykłą pogodę ducha i szczere przekonanie, że świat kręci się we właściwym jak najbardziej kierunku. Im właśnie chciałbym zadedykować pewną już dość starą refleksję o niewolnictwie i wolności. Robię to, z jednej strony, w nadziei, że coś jednak do nich dotrze, a z drugiej, w bolesnym przekonaniu, że i tym razem nic z tego nie będzie. Ale sumienie nie pozwala mi milczeć. Niech więc, ci co mają uszy, słuchają.
Parę lat temu minęła czterdziesta rocznica, jak angielska telewizja wyemitowała pierwszy z siedemnastu odcinków serialu „The Prisoner”. W Polsce film ten jest kompletnie nieznany, podczas gdy w samej Wielkiej Brytanii i na świecie otoczony jest kultem, który trudno porównać z czymkolwiek podobnym.
Dlaczego nie znamy „Uwięzionego” tu w Polsce? Częściowo, dlatego, że, gdy serial władał umysłami miłośników filmu w krajach Zachodu, w Polsce wyświetlany być nie mógł, a później, gdy już można go było pokazać, to był zbyt archaiczny, a przez to pewnie, z punktu widzenia przeciętnego widza, nieinteresujący.
O czym jest „The Prisoner”? Utrzymany troszkę w konwencji ówczesnych seriali sensacyjnych, typu „Święty”, opowiada historię agenta specjalnego, który z jakiegoś powodu postanawia zakończyć swoją działalność. Natychmiast po złożeniu rezygnacji, zostaje porwany przez nieznaną organizację i przeniesiony do miejsca o nazwie The Village.
Całość akcji filmu toczy się właśnie w owej Wiosce. Były agent, grany przez Patricka McGoohana, zostaje skonfrontowany z sytuacją, której kompletnie nie jest w stanie zrozumieć. Znajduje się w miejscu, które z zewnątrz wygląda, jak pastelowa kraina z bajki, pełna cukierkowo kolorowych ścieżek, domków, pałacyków, fontann… no i tabliczek z napisami. Napisami, jak żyć, żeby było lepiej. Po Wiosce przechadzają się szczęśliwi na pozór ludzie, uśmiechnięci, życzliwi, spokojni, zamożni. Od czasu do czasu tylko z głośników dobiegają komunikaty o pogodzie, albo o jakichś bardziej ważnych dla lokalnej społeczności wydarzeniach. Komunikaty, z rzadka przerywane są wezwaniem do chwilowego pozostania w bezruchu, bo oto pojawia się tajemnicza ogromna mydlana bańka, która wchłania któregoś z obywateli.
Patrick McGoohan nie wie, gdzie się znalazł, dlaczego się tam znalazł, nie wie też do kogo się zwrócić o wyjaśnienia. Kupuje w sklepie mapę, ale piękna, kolorowa mapa pokazuje wyłącznie The Village, a wokół jedynie The Mountains, The Mountains, The Mountains i The Mountains.
W końcu zostaje skonfrontowany z kimś, kto wie więcej, niż zwykli mieszkańcy Wioski, i dowiaduje się, że z Wioski ucieczki nie ma. Jednak, jak mu mówią, martwić się nie musi, bo ma tu wszystko, czego może pragnąć: miłych ludzi, przesympatyczne sklepy, a nawet coś w rodzaju domu kultury, gdzie może miło spędzić czas. Co więcej, raz na jakiś czas odbywają się wybory do władz lokalnych, więc jest nawet i demokracja. No i ma numer. Wcale nie tak niski. Ale o tym za chwilę.
Jeśli idzie o cel jego pobytu w Wiosce, chodzi mianowicie o to, że on ma wielką wiedzę i powinien się tą wiedzą podzielić. Przede wszystkim powinien odpowiedzieć na pierwsze pytanie:, Dlaczego zrezygnował?
I teraz kwestia numeru. Otóż Patrick McGoohan dowiaduje się, że każdy obywatel Wioski ma przydzielony numer identyfikacyjny i powinien tego numeru stale używać. On ma też swój jedyny, niepowtarzalny numer. Człowiek, który wprowadza naszego agenta w życie Wioski, na pytanie, „Kim pan jest?” odpowiada "Jestem Numerem Dwa". McGoohan pyta więc: “A kim jest Numer Jeden?” I wówczas pada odpowiedź: "Pan jest Numerem Sześć".
W pewnym momencie, w świecie, gdzie wszyscy mają tylko numery – numery pozwalające się wzajemnie rozpoznawać pod względem zarówno samej tożsamości, jak i zajmowanej pozycji, Patrick McGoohan krzyczy: „Nie jestem numerem! Jestem wolnym człowiekiem!”
. . .
Oczywiście zdaję sobie sprawę z proporcji i koncentruję się tu jedynie na jednym, bardzo niewielkim, choć uniwersalnym, aspekcie problemu. Pragnę jednak Ci powiedzieć, że gdy obserwuję to, co się dzieje z nami i z innymi, mam smutne przekonanie, że niebezpiecznie znaczna liczba obywateli, po wszystkich stronach barykady, na wszelkich możliwych stanowiskach, bardzo dba o to, żeby nie utracić swojego numeru. Mam głębokie przekonanie, że satysfakcja u wielu naszych rodaków z posiadania mocnego numeru jest tak wielka, że nawet, jeśli od czasu do czasu upadnie obok nas wielka mydlana bania, to zdecydowanie bardziej wolimy zawołać “Sorry. Life is brutal”, niż “I am not a number! I am a free man!”
Trochę głupio, nie? Nie. Wiem.
Toyah
___________________________________________________________________________________