Mariusz Zaruski (ur. 31 stycznia 1867, zm. 8 kwietnia 1941). Aresztowany we Lwowie przez NKWD. Zapadł na cholerę i zmarł w więzieniu NKWD w Chersoniu.
Umieszczam ku pamięci Generała.
[ Znam Visby, to we wczesnym średniowieczu było największe chyba, a na pewno najbogatsze miasto nad Bałtykiem, stolica handlu (nie tylko) wikingów ze Wschodem i z Bizancjum. Obecnie ruiny kilkudziesięciu kościołów (piękny gotyk), nie dobitych przez „reformację”.
Znam, widzę ten port. My do portu wchodziliśmy (jacht Śniadecki) po zrzuceniu żagli, na motorze. Wejście bowiem jest wąskie, a port mały.
Poniższy wyczyn Generała i harcerzy zawsze budzi mój entuzjazm – i za gardło ściska. To była połowa lat 30-tych. MD]
Bronisław Miazgowski, „Ze wspomnień żeglarza”, str. 53, WP, 1958
Był piękny, pogodny, lipcowy dzień. Świeży westowy wiatr harcował po lekko sfalowanym morzu, mocował się ze stadami mew, polatującymi to tu, to tam w poszukiwaniu żeru, furkotał banderami statków, rozwiewał ich czarne pióropusze dymu, łopotał żaglami jachtów, które w ten niedzielny poranek licznie rozpierzchły się po morzu.
Plaże wyspy Gotland roiły się od ludzi, zażywających morza, wiatru i słońca. Prócz mieszkańców wyspy mnóstwo tu letników przybyłych z całej Szwecji, szczególnie ze Sztokholmu, nie brak Norwegów, Anglików, Duńczyków, są tu nawet Amerykanie, wszystkich pociąga sława Visby, miasta ruin i róż, ongi gniazda nieustraszonych korsarzy i rozbójników północnych mórz – Wikingów.
Małe, zwinne statki pasażerskie płynęły od strony stałego lądu ku temu uroczemu, wyspiarskiemu miasteczku, przywożąc nowe tłumy rozradowanych pogodną niedzielą pasażerów.
Wśród białych plam żagli jachtów bieliły się daleko na linii horyzontu płótniska jakiegoś sporego żaglowca. Sunął wolno wzdłuż linii brzegowej wyspy, w dość dużym od niej oddaleniu. Na trawersie portu zrobił zwrot. A więc zawinie tu, do Visby.
Duży żaglowiec w obecnych czasach parowców, motorowców i innych pływających stworów o napędzie mechanicznym, budzi zawsze pewne zainteresowanie i sensację. Coraz więc częściej patrzono w stronę białej plamy, która rosła w oczach. Wreszcie znad fal błysnął w słońcu – raz i drugi – biały kadłub żaglowca. Więc to nie jakiś handlowy szkuner, jakie zdarzają się jeszcze na Bałtyku, nie statek rybacki, lecz jacht lub statek szkolny – o czym świadczy biel jego burt.
Niejedne oczy, zwłaszcza te wzmocnione szkłami lornet, wnet rozpoznały przybysza, który nie po raz pierwszy przybywał w gościnę do Visby: to statek polskich harcerzy – "Zawisza Czarny".
Tak. To "Zawisza Czarny", którym dowodzi stary, siwowłosy marynarz polarnych mórz, poeta i pisarz, malarz i taternik – generał Zaruski. Znają tu dobrze malowniczą i romantyczną postać sławnego Generała, żeglującego po morzu z młodą, rozmiłowaną w morskim żywiole załogą.
Okoliczne plaże pustoszeją, mnóstwo ludzi podąża do portu na powitanie przybyszów zza morza, z południowego – dla Szwedów – wybrzeża.
Inna gromada ludzi, po skończonym w kościołach niedzielnym nabożeństwie, również udaj e się na przedobiedni spacer do portu. Wkrótce nabrzeża portu, stanowiącego jeden kamienny, pamiętający jeszcze czasy Wikingów basen, roją się barwnym mrowiem ludzi.
Przedwojenny żaglowiec harcerski Zawisza Czarny
Góra żagli rośnie. Dobrym baksztagiem pod wszystkimi żaglami "Zawisza" jak strzelił celuje na wejście portowe.
W kapitanacie portu czujne oczy nie odejmując szkieł wypatrują sygnału na maszcie żaglowca. W miarę jego zbliżania się rośnie konsternacja. Kurs statku nie budzi wątpliwości, lecz na fokmaszcie "Zawiszy", którego tu rozpoznano zresztą najwcześniej, nie pojawia się wciąż flaga Kodu, wzywająca pilota.
W pewnej chwili na statku zwinięto topsle, nie ulega więc wątpliwości, że statek szykuje się do wejścia do portu. Może chce bez pilota, pod własnym motorem wejść do basenu?
Wreszcie obserwator odetchnął: widzi, iż na statku hisują na fokmaszt flagę. Lecz cóż to?! Nie, to nie flaga pilotowa – to na szczyt masztu wyfrunęła błękitna z żółtym krzyżem bandera Szwecji, kurtuazyjnie, zgodnie z morskim obyczajem podnoszona bandera kraju, do którego statek przybywa.
Zgromadzone na nabrzeżu tłumy zaczynają wymachiwać rękoma, chusteczkami, kapeluszami. Statek jest już tak blisko, że widać wyraźnie ludzi na pokładzie – polskich żeglarzy – w czystych, białych drelichach, w białych roboczych czapeczkach. Nie widać natomiast żadnej gorączkowej krzątaniny. Niestety, nie widać znajdującego się na rufie kapitana. Przesłaniają go płótniska żagli.
W kapitanacie portu konsternacja dosięga szczytu: publiczność tego nie wie, ale tu rozumieją i wiedzą, że "Zawisza" minął już linię, gdzie była najwyższa pora zwinąć żagle i uruchomić motor.
Czyżby polski statek chciał w ostatniej chwili zrobić popis, przed nosem zgromadzonych tłumów zrobić efektowny zwrot i pójść dalej kursem wzdłuż brzegów Gotlandu? Niebezpieczna to zabawa: są tu płycizny i podwodne skały. A przy tym – po cóż wywieszono banderę szwedzką, jeśli nie myślą wejść do portu?
Na nabrzeżu trzaskają raz po raz aparaty fotograficzne. To taka rzadka okazja z tak bliska sfotografować żaglowiec pod pełnymi żaglami! – i to pędzący na wprost na fotografujących.
Piloci myślą: A może ten polski statek zrobi nagły zwrot, zrzuci żagle i stanie na redzie na kotwicy?
Kapitan "Zawiszy" miał inne plany. Waży się na czyn śmiały, niemal zuchwały. Generał Zaruski to stary, doświadczony żeglarz. Do różnych już wchodził portów, w zły i dobry czas, dniem i nocą, zimował na żaglowcu w lodach polarnych, kotwiczył na wodach Morza Żółtego, sztormował na Oceanie Spokojnym, Indyjskim i Atlantyckim. Bałtyk zna jak własną kieszeń. Zna też port Visby. Prawda, ma młodą, niezbyt doświadczoną, bo amatorską załogę. Ale kapitan "Zawiszy" wie, na jakim jest statku. "Zawisza" – to harcerski statek. Tu nikt nie zawiedzie.
Na pokładzie statku jest kompletny spokój i cisza. Żadnych zbędnych słów ni gestów. Trzy wachty zgrupowane przy trzech masztach – każda przy swoim. Przy sztakslach – ich obsługa. Na dziobie – pierwszy oficer i bosman z toporem. Na rufie sternik, a za nim – z tubą w jednej ręce, z gwizdkiem w drugiej, w białym kitlu, roboczo, kapitan "Zawiszy" generał Zaruski.
Wypatrzył, że za falochronem po lewej stronie od wejścia jest duża luka, maszty statków sterczą w sporej od siebie odległości. Jeśli nie ma tam żadnych "drobnoustrojów" – łodzi, szalup, czy jakiejś innej krypy – starczy w sam raz miejsca dla "Zawiszy". Potrzeba mu dokładnie 38 metrów. Tyle liczy statek od noku bukszprytu do steru za rufą.
Jest pewne ryzyko – a nuż tam coś niskiego stoi, co nie wystaje żadnym "patykiem" ponad falochron?
Ale bez ryzyka nie ma żeglugi. W rezerwie są kotwice.
Biała góra płótna rośnie, przytłacza już zgromadzonych na brzegu. Z obu stron nabrzeża przy wejściu – tłum najgęstszy. Głowa przy głowie. Teraz już nie trzeba być żeglarzem, by zrozumieć, że statek, zuchwały polski statek pod pełnymi żaglami zamierza wejść do portu.
W ludziach dech zaparło. Tego jeszcze nie widzieli nigdy. Tej sztuki nieodzownej w dawnych czasach, gdy nie było motorów, holowników, dziś już nikt nie uprawia. To brawura, która się musi skończyć katastrofą.
Czy musi?
Funkcjonariusze kapitanatu portu – starzy, doświadczeni. marynarze – opuszczają swe stanowiska. Nic tu po nich. Nie będą już wypatrywać sygnałów, nie wyślą już holownika z pilotem. Za późno. "Zawiszę" od wejścia do portu dzielą już tylko dziesiątki metrów i sekundy.
Nakładając w pośpiechu czapki, biegną na nabrzeże, by być świadkami katastrofy. Przepychają się przez tłum, który oblepił cztery kamienne boki portowego basenu.
Basen jest mały, pełno w nim statków wszelakiego rodzaju. Środek basenu jest co prawda wolny, żaden statek nie manewruje, wszystkie stoją na cumach przy nabrzeżach. Ale kapitan "Zawiszy" tego nie wie, na harcerskim statku nie ma krótkofalówki. Jest tylko intuicja i doświadczenie kapitana.
W porcie robi się cisza. Ludzie nie śmią niemal oddychać. Przecież w tym pędzie statek nieuniknienie runie na nabrzeże, zdruzgoce się w drzazgi.
Na pokładzie "Zawiszy" też jest cisza. Żadnych nawoływań, rozkazów, krzyków.
Żeglarze zrzuciwszy z kołków buchty fałów, przełożywszy je tylko raz przez kołki, trzymają fały i niderholery w ręku. Oczy bystro wpatrzone, w twarzach widać opanowanie, skupienie, napięcie.
Z nabrzeża zdjęć już nikt nie robi. Obiektyw nie obejmie już statku. Jest zbyt bliski.
Statek – pod wszystkimi żaglami – mija kamienne wejście do portu. Można niemal dotknąć ręką jego śnieżnobiałych burt z obu stron. Wejście bowiem jest wąskie.
Cisza. Cisza, że aż w uszach dzwoni. Tylko woda pruta dziobem żaglowca – szeleści.
Mijając wejście, wolnym, spokojnym gestem Generał podniósł do ust gwizdek. Takimż spokojnym gestem bosman na dziobie podniósł topór.
Jeszcze chwila, jeszcze sekunda. Jednym spojrzeniem Generał ogarnął basen, wszystkie stojące w nim statki, tłumy na nabrzeżach, swój statek, żagle i załogę. Swoją młodą, harcerską załogę.
Zaświergotał kapitański gwizdek. Oznaczał on rozkaz: Wszystkie żagle precz!
Jeszcze świst jego nie przebrzmiał, gdy zapiszczały bloki olinowania "Zawiszy". Wszystkie żagle – fok, grot, bezan, sztaksle dziobowe, sztafok i latacz jak jedną pociągnięte ręką zjechały błyskawicznie na dół. Równocześnie opadł uniesiony topór bosmana, wybijając klin, który przytrzymywał łańcuch lewoburtowej kotwicy. Z pluskiem runęła w wodę.
Wtedy padł pierwszy słowny, spokojnym głosem rzucony sternikowi, rozkaz kapitana:
– Ster lewo na burt!
Statek, który szedł wprost na kamienne nabrzeże, skazany zdawało się na nieuniknione zdruzgotanie, przytrzymany u dziobu przez kotwicę, sterem skierowany w lewo, począł zataczać łuk. Dziób statku stał niemal w miejscu, więc całą prawą burtą statek naparł na wodę. Spieniła się woda wzdłuż burty, zagotowało się w basenie, zakolebały wszystkie zacumowane w nim statki. W ten sposób "Zawisza" wytracał posiadany pęd.
Na pokładzie zakotłowało się. To żeglarze rzucili się do porządkowania zrzuconych żagli.
"Zawisza" zataczał łuk – 270 stopni. Raczej obrót – bo nie dziobem, lecz całą burtą.
W odpowiednim momencie na braszpilu popuszczono łańcucha. Statek wolno, wolniuteńko, w swym obrocie wokół przytrzymanego kotwicą dziobu, wytraciwszy całą inercję, dochodził prawą burtą do nabrzeża, jedynego wolnego w tym miejscu, na lewo od wejścia.
Kilku żeglarzy przewiesiło przez burtę obijacze. "Zawisza" dotknął obijaczami obudowy belkowej nabrzeża. Znieruchomiał. Przed nim i za nim było jeszcze tylko po dwa metry luzu. Pasowało – jak ulał.
Podano cumy na ląd.
I dopiero wtedy rozległ się entuzjastyczny krzyk zgromadzonych tłumów. Leciały w górę czapki, kapelusze, rozlegał się łoskot oklasków, grzmiały wiwaty w różnych językach. Wyrażały one serdeczną radość z udanego, śmiałego manewru, podziw i uznanie. Wymachiwali czapkami nawet funkcjonariusze kapitanatu portu, piloci, marynarze statków znajdujących się w porcie, słowem wszyscy, wszyscy bez wyjątku, kto tylko był i widział. Tak witali nas chłodni, opanowani Skandynawowie, o bynajmniej nie wybuchowym, włoskim temperamencie.
A załoga "Zawiszy", a jego kapitan?
Załoga miała pełne ręce roboty. Nie było jeszcze czasu na uśmiechy, na ukłony i podziękowania za serdeczne powitanie i okrzyki uznania. Na statku trzeba było zrobić "klar portowy".
Tylko kapitan już nie miał roboty. Jego sprawa była skończona. Stał na rufie i lekko się uśmiechał. Na pewno było mu przyjemnie. Mógł być dumny ze swego statku, ze swej sprawnej załogi i – z siebie. Z siebie?
W tym uśmiechu Generała było więcej może zadumy i wspomnień, niż radości z dokonanego dopiero co wyczynu. Generał wykonywał trudniejsze manewry. Tam, daleko, na Północy. W lodach arktycznych. Gdy kra ściskała burty statku, gdy góry lodowe piętrzyły się wokół, grożąc zgnieceniem statku i śmiercią. W czas sztormów i gorszej od sztormu ciszy, gdy mgła oślepiała oczy i nieprzeniknionym kokonem na polach lodowych – otaczała statek. Gdy pomykał w czas szalejącego huraganu na Kedowskich rozsypach. Gdy tajfun na wodach chińskich groził zagładą. Gdy skały i rafy szczerzyły zęby wśród spienionych fal.
Tam nikt go nie podziwiał, nikt nie wykrzykiwał, nikt nie nagradzał oklaskami. Tam nagrodą dla garstki marynarzy było ocalone życie.
Któż wie, co myślał Generał, do jakich uśmiechał się wspomnień….
W Szwecji nie ma wielu formalności portowych. Statek sportowy nie ma ich prawie wcale. Zwolniony jest też od wszelkich opłat. Rychło więc załoga, prócz wachty portowej, była wolna. Bractwo sypnęło się gromadnie do miasta. Nie w drelichach, rzecz jasna. W żeglarskich mundurach, z harcerskimi krzyżami na piersi.
Nie powiem, żeby chodzili samotni. Szturmem zdobyli serca pięknych wyspiarek i innych przedstawicielek płci pięknej stałego lądu Szwecji i nie tylko Szwecji.
Jak się z nimi porozumiewali? Och, na pewno nie przy pomocy Międzynarodowego Kodu Sygnałowego. Jest inny kod, również międzynarodowy: kod radosnej młodości, kod zakochanych. Tym razem nawet nieufne mamy i stateczni ojcowie patrzyli na to z pobłażaniem.
Wieczorem, gdy rozbłysły światła, wszędzie w ogródkach, w kawiarenkach, a nawet w domach prywatnych pełno było "zawiszaków". Stateczni Szwedzi objaśniali jedni drugim, jakby ktoś jeszcze o tym nie wiedział: To załoga "Zawiszy". Tego polskiego statku, co to dziś przed południem pod żaglami wszedł do naszego portu.
A Generał? Generał siedział w małej, przytulnej kawiarence i popijał kawę. Bo dewiza Generała. jest taka: Każdy port jest dobry, w którym jest dobra kawa.
Nazajutrz cała prasa szwedzka pełna była entuzjastycznych artykułów i fotografii "Zawiszy", jego kapitana i załogi. Bo wśród widzów wczorajszego naszego wejścia do portu byli i dziennikarze. Gdzie ich nie ma? A aparat fotograficzny mają z sobą zawsze, sądzę, że nawet wtedy, gdy nurkują w pobliżu plaży. Kto wie, co w morzu można wyłowić?
Jak refren powtarzały się słowa, kończące opis wczorajszego manewru:
"Tak to sławny polski generał na czele młodej, harcerskiej załogi wchodził do starego portu Wikingów".
Ale oddajmy sprawiedliwość i Szwedom. Nie tylko dlatego, że tak ciepło, że z takim uznaniem pisali o polskim statku i jego załodze.
Cisza, ta wspaniała, samorzutna cisza, która towarzyszyła wejściu statku do portu, była wynikiem nie tylko zdumienia i podziwu, który ogarnął zgromadzonych w porcie. Była ona również niewątpliwie wynikiem dyscypliny, z r o z u m i e n i a, że tak, a nie inaczej należy się w tym krytycznym, niebezpiecznym momencie zachować. Była dowodem kultury morskiej. Wśród gwaru, okrzyków, hałasów, jakiś rozkaz kapitana mógłby być przez załogę nie dosłyszany, źle zrozumiany, nie wykonany lub źle wykonany. A wtedy? Jeden błąd, zbyt późno opuszczony żagiel, nie w porę rzucona kotwica, ster nienależycie ustawiony i – awaria gotowa.
Zadziwiliśmy wtedy Szwedów – to pewne. Ale i uczyć się od Szwedów należy. To stary, doświadczony naród żeglarzy.
To potomkowie legendarnych Wikingów.
tekst za:
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=7861&Itemid=80
ilustracje:
http://sport.pya.org.pl/polscy_zeglarze/kadra_olimpijska/gen__mariusz_zaruski
http://hermandaddelacosta.pl/wagner/02/ap2-foto.html
http://www.sea-seek.com/pilot_guide/?geo=1490
Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.