Z dziejów upadłego miasta XX wieku…
Popołudniowy ścisk… przystanek trzynastki, jednej z najbardziej zatłoczonych linii obsługujących trasę z Czechowa na dworzec główny i zbierająca studentów wracających z zajęć w obrębie miasteczka uniwersyteckiego podupadłego miasta na wschód od Wisły, na zachód od Bugu… Upał, tłok, szarość… szarość, której nie rozjaśnia nawet intensywnie burzliwa zieleń rozciągającego się po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia Parku Saskiego. Szarość niczym monotonia płyt chodnikowych i odcień runsztoków po obu stronach ulicy… W sumie to nie wiedział dlaczego to robił… ktoś musiał, a raczej ktoś powinien… jeżeli nie on, to kto… przecież nikomu to się nie będzie opłacało… i można wiele stracić… i można nic nie zyskać… nic poza poczuciem spełnionego obowiązku… obowiązku, którego przecież nikt na niego nie nakładał… Ktoś powinien w upadłym mieście XX wieku… Oczywiście byli tam… trzech, może czterech… jeszcze nie był pewny ilu tym razem… podjechał zatłoczony trolejbus z którego wysypało się kilkoro zgniecionych jak zmięty papier starej gazety pasażerów… dosiadło się do środka kilkanaście studentek z KUL-u, i oczywiście oni… już wcześnej wytypowali ofiarę… docisnęli się do niej ze wszystkich stron wsiadając prawie w ostatniej przed odjazdem chwili i błyskawicznie rozpieli plecak… wysocy, wysportowani, dobrze wypasieni… Podszedł szybkim krokiem…
-Przepraszam! To nie Pana torebka… Po co Pan wyciąga z niej portfel…?!?
Zapadła przytłaczająca swym brakiem harmonii cisza… żaden z pasażerów nie zareagował… żaden niczego nie widział… nikt nie słyszał pytania… ono nie mogło paść… wszyscy jak zahipnotyzowani czekali na odjazd trolejbusu z przystanku… czas to pieniądz… Uśmiechnął się… tego się nie spodziewali…
-Zapamiętałem cię… wysyczał szefuńcio, choć ten uśmiech wyraźnie zbił go z tropu… trolejbus zamknął senne powieki drzwi i leniwie potoczył się po sznurkach przeznaczenia… nikt niczego nie zauważył… oni wtopili się niezauważalnie w tłum, a przystanek oddychał miarowo wypluwając i połykając kolejną porcję zmiętych niemiłosiernie i przepoconych pasażerów… Wydrapał w pamięci kolejną kreskę na plus i ruszył wolnym krokiem w stronę Bramy Krakowskiej… taki rytuał… dzień po dniu… rok po roku… w przerwach w czasie szukania pracy… komu dziś potrzebni są humaniści… komu potrzebne są prace magisterskie na temat własnych poglądów czy twórcze propozycje obronione na bardzo dobry… dziś potrzebni są tylko sprytni sprzedawcy i wciskacze kitu… akwizytatorzy wszechobecnego, niepotrzebnego tak naprawdę nikomu, gówna… wszechogarniającego nas we wszystkich dziedzinach życia gówna… papki popkulturowego przemiału… jest obrót, jest interes… nie ważne czym, nie ważne po co… byle się sprzedawało…
***
Ulica Królewska, prawie pusty przystanek na przeciwko katedry w senny leniwy poranek… jakiś zaspany student w szarym swetrze z ogromnym notatnikiem pod pachą… kilka kobiecin i młode sępy… uczą się dopiero… z daleka śmierdzą lepkimi na cudze palcami… Stanął tyłem, aby ich nie spłoszyć… podjechał autobus a oni błyskawicznie przykleili się do torebki starszej kobiety…
-Zostaw ten portfel!
chłopcy niespełna dwudziestoletni zapalczywie przyuczający sie do nowego zajęcia nie zauważyli nawet kto im zwraca uwagę… nie zauważyli też po co to robi…
-Co jest kurwa?!
-Nic nie ma, kurwa… to nie wasze… zostawcie ten portfel na swoim miejscu!
Kobieta nie zauważywszy zamieszania wsiadła do autobusu nie zdając sobie sprawy z tego, że jej portfel zdążył zmienić juz właściciela i spowrotem wrócić przypadkiem na swoje miejsce… wtedy dostał w plecy potężnego kopniaka zamachniętą wysoko nogą… nie upadł jednak… wiedział, że jak upadnie to w najlepszym razie skończy się na połamanych żebrach i obitym ryju… młodzi niestety nie byli sami… przyuczających sie do profesji szczawi pilnował stary wyjadacz w szarym swetrze udający studenta odsypiającego koło przystanku nieprzespaną noc w damskim akademiku… to był opiekun czuwający nad szkolącym się narybkiem…
-Teraz będziesz wiedział… kurwa… że nie należy się nie wtrącać w cudzą robotę!
cofnął się pół kroku aby mieć wszystkich w polu widzenia… wiedział, że nie może pozwolić się przewrócić na chodnik… szarpnął zatrzask z rzepami na trzymanym w tylnej kieszeni spodni drobiazgu na szczęście… uciekli… było ich chyba z pięciu razem z opiekunem, choć ze dwóch chyba nieletnich… uciekli myśląc, że to kabura lub futerał na broń czy też inne gówno… miał szczęście… znowu… rozmyli się po okolicznych bramach niczym cienie o poranku…
-Dzięki… wyszeptał w duchu do swego archanioła stróża… mało brakowało… dobrze, że byłem już po treningu … nie upadłem za pierwszym razem…
-Dzięki…
***
Spacerował z matką po deptaku koło domów towarowych centrum… mnóstwo ludzi, ciepłe leniwe popołudnie… wtedy dostrzegł go szefuńcio… zabrał ze sobą dwóch drągali i zaszli mu drogę…
-Pamiętasz mnie?!
-Co Pan chce od mojego syna?!
-Mamo cofnij się... powiedział cicho zasłaniając sobą staruszkę…
-Pani syn wtrąca się w nie swoje sprawy i nie pozwala mi pracować! Niech Pani z nim porozmawia, bo skończy z połamanymi rękami i nogami w najlepszym razie…
-Niech Pan go zostawi w spokoju to dobry człowiek!!!
uśmiechnął się…
-Ty już do końca życia nie będziesz miał spokoju… jesteś złym człowiekiem i krzywdzisz ludzi!
nie odszedł… patrzył mu w oczy… patrzył tak długo, aż tamci odeszli… wracał na Krakowskie Przedmieście codziennie, krążąc pomiędzy katedrą a parkiem naprzeciwko uniwerstytetu… nie dotrzymali słowa… nigdy ich już nie spotkał… być może to jego Anioł Stróż rozdzielał ich ścieżki, ale mogło być też tak, że przestali kraść… i dziś po dwudziestu latach od tamtych spacerów w poszukiwaniu sensu codziennych zajęć pragnie wyszeptać:
panowie urzędnicy… premierzy, prezydenci, prokuratorzy i panowie ze służb… skurwiałych i tych całkiem potocznych… jeżeli krzywdzicie uczciwych ludzi dla swego u koryta się utrzymywania… to nie ważcie się na uczciwych ludzi podnieść ręki, gdy zwrócą wam uwagę… bo naród wam tę skurwiałą rękę zegnie w pół w geście Kozakiewicza i wyrzuci… z koryta do chlewu… miejsce świń jest w gnojówce… nawet jeżeli ta gnojówka jest dokładnie wygnojona wedle unijnych dyrektyw… I pamiętajcie:
-Patrzcie nam w oczy, gdy nas okłamujecie raz kolejny… Patrzcie nam w oczy, gdy nas okradacie!
a zwykłych, uczciwych, prostych ludzi jest w tym kraju kilkanaście milionów… i każdy z nich może któregoś dnia dać świadectwo i zareagować… kiedyś będzie ten pierwszy raz… w sumie, co pokolenie w tym kraju ktoś podnosi dumnie głowę i reaguje… pamiętajcie o tym, bo my nie zapomnimy…
Polak, Wegier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki (weg. Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát). Boze chron Wegry i Rzeczpospolita.