Bez kategorii
Like

Świetlik: Niekochany buldog republiki. Dlaczego godzimy się na utratę wolności słowa? cz.1

20/02/2012
377 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
no-cover

Amerykanie w XIX wieku często porównywali wolność słowa do „watchdoga” – psa strażnika, buldoga strzegącego domu, czyli państwa, prawa, demokracji, federacji, uczciwości elit.

0


 Na tle krajów anglosaskich Polska w ostatnim dwudziestoleciu dorobiła się co najwyżej jamnika, który – ponieważ w gruncie rzeczy dla wszystkich był irytujący – dziś jest zbiorowo głodzony. Konsekwencje już widać, a będzie ich więcej. Ucieszeni, że pies już nie ujada, mieszkańcy domu będą regularnie okradani i napadani. Cieszyć z tego może się tylko głupiec lub złodziej.

 
Może to zawodowe zboczenie, rodzaj fanatyzmu osoby zaangażowanej w pewną walkę, ale mam wrażenie, żeze wszelkich podstawowych zasad systemu przedstawicielskiego zasadę wolności słowa w Polsce przyswojono sobie najsłabiej. Oczywiście nie w warstwie deklaratywnej – w niej jest doskonale. Przecież mamy tradycję wolnościowej na tle swojego otoczenia Pierwszej Rzeczpospolitej, tolerancji religijnej i politycznej. A także pamięć walki o możliwość wolnego, publicznego wypowiadania się, zaczynającej się długo przed rozbiorami i z kilkuletnią przerwą trwającą do 1990 roku. Wolność słowa była trzecim z najważniejszych postulatów „Solidarności” w 1980 roku, zaraz po legalizacji związków i prawie do strajków, a likwidacja cenzury momentem równie mocno nasyconym symboliczną siłą, jak wyprowadzenie ostatnich jednostek rosyjskich z granic Rzeczpospolitej.
 
Zbyt droga wolność
Tyle że podobnie jak z gospodarką rynkową, wolność słowa miała, ma i będzie miała swoją bardzo wysoką cenę. Jest to waga, którą w swoim wielkim dziele Alexis de Tocqueville zarysował następująco: „przyznaję, że nie żywię dla wolności prasy tego pełnego i spontanicznego zachwytu, jaki odczuwamy dla rzeczy, które są dobre z samej swej natury i niezależne od okoliczności. Znacznie bardziej podziwiam ją dla zła, któremu zapobiega, niż dla dobra, które czyni”.Prasa amerykańska za czasów podróży de Tocqueville’a i wcześniej nie była wcale subtelniejsza niż dziś. Przeciwników politycznych – w tym prezydentów – mieszano z błotem bez litości, tropiono ich romanse z niewolnicami, dochodzono ojcostwa dzieci, wyzywano od najgorszych. De Tocqueville wspomina pierwsze amerykańskie pismo „Vincenne’s Gazette”, które przypadkowo wpadło mu za Oceanem w ręce. Na temat urzędującego prezydenta Andrew Jacksona pisano w nim: „Jego zbrodnią jest ambicja i ta zbrodnia nie ujdzie kary. Intryga jest jego powołaniem i ona sama pomiesza mu szyki i pozbawi go władzy. Na arenie politycznej okazał się bezwstydnym i pozbawionym hamulców graczem”.
Gorzej niż u nas, a mimo tego cztery dekady przed napisaniem powyższych słów, żaden z 12 milionów obywateli USA nie przeciwstawił się pierwszej poprawce do konstytucji. Wolność słowa była w tym kraju konieczna – uznano. Właśnie ze względu na zło, któremu zapobiegała, a więc odwracając augustiańską zasadę, że zło zaczyna się tam, gdzie kończy dobro, właśnie dobro czyniła.
Niewątpliwie obywatel III RP, do niedawna PRL, był kimś innym niż potomek osadników, którzy zbrojnie wywalczyli sobie niepodległość, ale nie można tu nie wspomnieć o pewnej kluczowej różnicy.Obywatel III RP w przeciwieństwie do tych 12, a dziś 300 milionów Amerykanów, nigdy tak naprawdę nie żył w realiach pełnej wolności słowa. Rozkład rynku medialnego był efektem okresu przejściowego, kiedy media tworzone już pod nowy system, skorzystały z ustrojowych pozostałości poprzedniego systemu – koncesji, początkowo tylko państwowego systemu dystrybucji, państwowego (bo na pewno nie publicznego) kapitału w mediach.
Patologia, jaką to stworzyło, oczywista dysproporcja, rozdawnictwo zarówno formalnych koncesji biznesowych, jak i nieformalnych ideologicznych (sankcjonowanych przede wszystkim groźbą ostracyzmu i wykluczenia), sprawiły, że wolność słowa zaczęła być często postrzegana poprzez pryzmat toczących ją ograniczeń, podobnie jak na wizerunku wolności gospodarczej zaciążyły przekręty czy biurokracja. Wyborca, czytelnik, obywatel winą za odstępstwa od wolnościowego modelu kapitalistycznego obarczył sam ten model.
A niestetyz wolnością słowa jest tak, że nawet jej częściowa reglamentacja może zaowocować faktycznym całkowitym ograniczeniem. Dobrą ilustracją jest rynek prasy lokalnej – pozornie pozbawiony legalnych barier. Wystarczyło jednak pozostawić drobną furtkę dla faktycznej reglamentacji. Dopuścić, by władze samorządowe mogły wydawać swoje „biuletyny informacyjne”. Efekt? Lokalny, prywatny wydawca, który musi utrzymać swoją gazetę z reklam i sprzedaży, otrzymuje konkurenta. Tyle że ten konkurent rozdawany jest za darmo, bo wydawany za publiczne pieniądze. Treścią, wiadomo, z reguły są bohaterskie dokonania burmistrza, sołtysa, wójta i pomstowania na lokalną opozycję. Lokalny prywatny wydawca plajtuje albo blatuje się z władzą (wówczas ta podzieli się częścią ogłoszeń z sektora publicznego).
Odbiorca sięga bądź po urzędową darmówkę, bądź po uzależnione od urzędu pismo, czyta, i czasem gładko łyka propagandę, a czasem na bazie lektury wyrabia sobie opinię o dziennikarzach w ogóle. Oto prosty empiryczny dowód na twierdzenie magnata medialnego Ruperta Murdocha, że „wolne są tylko te media, które na siebie zarabiają”.
 
Tupiące sędzie
Dziś do prawdziwej wolności, czyli pogodzenia się z jej kosztem, jest tak naprawdę zdolnych bardzo niewiele środowisk, choć w warstwie deklaratywnej – wszyscy. Mentalnym problemem z wolnością słowa obarczani są najczęściej politycy, urzędnicy, ludzie służb i wymiaru sądownictwa. Słusznie.
Problem z sądownictwem to nie tylko archaiczny paragraf 212 pozwalający skazywać za zniesławienie z przepisów prawa karnego. To nie tylko interpretacja pozostałych złych przepisów jak tego o naruszeniu miru domowego czy ujawnieniu tajemnicy ze śledztwa.To także tupiące na media sędzie, sądy i prokuratury odmawiające przysługującej mediom informacji. Dziennikarze i adwokaci broniący tabloidów, gazet czytanych przez setki tysięcy Polaków, ale niepopularnych w środowisku sędziowskim, mówią, że czasami już wchodząc na salę, znają werdykt. Tym bardziej jeśli po drugiej stronie stoi znany celebryta.
Jeszcze gorzej, gdy po drugiej stronie jest „autorytet”. Sąd pracy niedawno nie uznał roszczeń Marka Króla, byłego właściciela a potem felietonisty „Wprost”, który ze względu na ostry felieton został dyscyplinarnie zwolniony z pracy.Sąd uznał, że tekst Króla prowokował niepokoje społeczne i naruszał dobre imię powszechnie uznanych autorytetów – Andrzeja Wajdy i Adama Michnika.Sędzia wydający ten wyrok raczej nigdy nie pojmie już zasady wolności słowa. Dla niego będzie ona się kończyła zawsze w tym miejscu, gdzie kończą się jego, albo ogólnie przyjęte w jego środowisku sympatie.
Problem z politykami i administracją to nie tylko kolejne zmiany, najpierw w ustawie o informacji niejawnej, a teraz w ustawie o informacji publicznej pozwalające na coraz szersze i bardziej uznaniowe kryteria utajniania informacji, takie jak interes ekonomiczny kraju albo dobro publiczne. To także liczne procesy z paragrafów prawa karnego, próby zastraszania i rujnowania małych redakcji domaganiem się gigantycznych przeprosin o horrendalnej wysokości. To, w przypadku służb, inwigilacja i podsłuchy, których zasady zakładania są także dość płynne (np. podsłuchy pięciodniowe, na które nie potrzeba zgody sądu).
Zarówno na poziomie krajowym, jak i lokalnym, a tam nawet bardziej, wszystkie te siły skutecznie się przenikają, często tłumiąc wszelką krytykę i działając w poczuciu bezkarności. To czy prokurator generalny Andrzej Seremet rezygnując ze zmian mających na celu ograniczenie ścigania dziennikarzy ujawniających tajemnicę procesową (a więc czwartej władzy kontrolującej trzecią), działał pod wpływem Donalda Tuska, czy Donald Tusk zaakceptował taki stan rzeczy pod wpływem prokuratury, jest dyskusją czysto akademicką. Interes wielu ludzi władzy wykonawczej i sądowniczej jest w tej sytuacji tożsamy i sprzeczny z szerokim interesem państwa.
 
Wiktor Świetlik (ur. 1978), dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, publicysta „Uważam Rze”, prowadzi tygodnik publicystyczny „To robić!” wydawany przez „Super Express”. Pracę zaczynał w nieistniejącym już tygodniku „Nowe Państwo”, potem publikował m.in. we „Wprost”, „Polsce the Times”, „Fakcie” i „Rzeczpospolitej”. Autor jedynej na polskim rynku biografii obecnego prezydenta „Bronisław Komorowski. Pierwsza biografia niezależna”.
0

Rzeczy Wsp

"Rzeczy Wspólne" powstaly po to, aby powaznie mówic o polityce na przekór niepowaznym czasom. Drugim celem kwartalnika jest aktualizacja polskiego republikanizmu, który uwazamy za nasza najlepsza tradycje polityczna."

78 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758