Na trzy miesiące przed referendum w sprawie członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej wyraźnie widać, że mieszkańcy Wysp podejmą decyzję o przyszłości kraju bazując na emocjach. Nie tylko dlatego, że tak naprawdę nikt nie wie (choć większość rozpisuje długie i skomplikowane scenariusze, jakie będą konsekwencje ewentualnego Brexitu. Premier Cameron, który referendum uwolnił z pęt partyjnych i plemiennych zgadzając się, żeby nie tylko zwykli posłowie, ale również członkowie jego gabinetu, mogli prowadzić kampanię zgodnie z własnym sumieniem, a nie pod dyktando 10 Downing Street, skomplikował cały proces. Wykreowało to polityczny i informacyjny chaos, a także zaostrzyło spór wewnątrz obozu rządzącego. Ważniejsze jednak, że tradycyjni wyborcy Partii Konserwatywnej, betonowy elektorat, nie dostaje, jak zazwyczaj, jednego i spójnego przekazu. Konserwatyści muszą myśleć samodzielnie.
To wbrew pozorom spory problem. Bo co prawda ludzie lubią myśleć, że sami podejmują decyzje i sami dochodzą do konkretnych wniosków, ale w większości przypadków to nie prawda. Naturalne jest myślenie stadne. Podążanie za większością. Imitacja poglądów liderów opinii. Zwłaszcza w kwestiach, które są skomplikowane i wymagają dużych kompetencji. Tak jak decyzja o tym, czy być czy nie być członkiem Unii. Dlatego też, chociaż klasa polityczna traktowana jest często z pogardą, a na polityków bez przerwy się narzeka, to jednak pełnią oni niezwykle ważną, choć niedocenianą rolę. Zajmują się skomplikowanymi, trudnymi i wielkimi sprawami wagi państwowej. Po to żeby większość z nas nie musiała tego robić i mogła się skupić na banalnej codzienności. Uwolnienie kwestii członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii z partyjnego gorsetu przerzuca odpowiedzialność na społeczeństwo. A informacyjna kakofonia oraz sprzeczne interpretacje tych samych faktów komplikują osąd.
KOMU WIERZYĆ?
Whitehall ogarnął chaos. Liz Truss, minister środowiska, żywności i spraw wsi, uważa że Brexit będzie oznaczał katastrofę dla dziesięciu tysięcy hodowców owiec. „Koszt eksportu wzrośnie o 90 milionów funtów” – przekonuje. Jej partyjny kolega George Eustice twierdzi, że to „żarty”, bo „wystarczy kilka miesięcy i nowa umowa handlowa z Brukselą” żeby wszystko wróciło do normy.
W innych departamentach dwugłos jest również na porządku dziennym. Sajid Javid – minister biznesu, innowacyjności i kompetencji uważa, że zwłaszcza „w obecnym klimacie wyjście z Unii jest zbyt ryzykowne dla brytyjskiej gospodarki”. Jednak minister pracy Priti Patel ma zupełnie inną opinię. Według niej Brexit nie wpłynie niekorzystnie na rynek pracy. Wręcz przeciwnie. Na wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii zyskają kobiety.
Opozycyjna Partia Pracy także mówi na dwa głosy. Hilary Benn jest za Unią. Gisela Stuart przeciwko. A oboje są przecież racjonalnymi, progresywnymi politykami. Tak jak i Margaret Hodge oraz Kate Hoey.
Komu więc wierzyć? Kto ma słuszność, skoro wszyscy mają dostęp do tych samych faktów, tych samych danych i tych samych analiz, które jednak zupełnie inaczej interpretują? Skoro elity polityczne, publicyści i eksperci w ocenie skutków wyjścia Wielkiej Brytanii są podzieleni – odpowiedzialność spoczywająca na barkach społeczeństwa, które to w ostatecznym rachunku zdecyduje o miejscu Zjednoczonego Królestwa na politycznej mapie Europy, jest ogromna. Zwłaszcza, że będzie się musiało kierować w głównej mierze intuicją i przeczuciami. Bo wszelkie scenariusze, które rozpisują specjaliści, są w zasadzie jedną wielką niewiadomą. Dlatego też dyskredytowanie głosujących za Brexitem i określanie ich mianem ksenofobów, bigotów i nacjonalistów przez niektórych opowiadających się za pozostaniem UK w UE jest wielkim błędem. Chociaż jak na razie odbywa się to jedynie w mediach społecznościowych i nie przenika do głównego nurtu toczącej się debaty. Jednak obóz prowadzący kampanię na rzecz pozostania Wielkiej Brytanii w Unii jest na retorycznej krawędzi. Taktyka, którą obrali euroentuzjaści – straszenie konsekwencjami Brexitu – nie działa. Dlatego prawdopodobne jest, że zaostrzą swoją argumentację.
WYWOŁAĆ PANIKĘ
Pomysł, żeby Brytyjczyków straszyć, nie jest nowy. Skutecznie został zastosowany w batalii o Szkocję. Wtedy jednak zwolennicy pozostania Szkocji w Zjednoczonym Królestwie mieli za sobą cały medialny, polityczny i biznesowy aparat. Elity mówiły jednym głosem. Strach i zjednoczenie ponad podziałami zadziałały. Teraz sytuacja jest nieco inna. I nie pomaga, że taktyka siania paniki została wybrana przez oba obozy.
Jak pokazała retoryczna mapa obozu Brexitu, którą opublikował „Guardian”, eurosceptycy nie cofną się przed niczym żeby przestraszyć społeczeństwo. Aktywiści mają jasno przekazywać, że przez Unię i jej politykę otwartych drzwi do Wielkiej Brytanii przyjeżdżają najgorsi mordercy, gwałciciele i bandyci. Bez żadnego wspominania o tym, że akurat „wolny przepływ ludzi” flagowe hasło Europy w kwestii przestępców zostało nieco zmodyfikowane, a osoby skazane zostały objęte restrykcjami i nadzorem. Fakty są jednak bez znaczenia. Chęć wywołania emocji jest silniejsza.
Również po stronie „euroentuzjastów”. Stąd straszenie konsekwencjami opuszczenia Unii przez Wielką Brytanię. Żadnego pozytywnego przekazu. Żadnego entuzjazmu dla „projektu Europa”. Żadnych haseł pełnych nadziei. To w jakimś sensie naturalne i zrozumiałe. Oba obozy są zakładnikami brytyjskiego myślenia o Unii, ukształtowanego przez dziesięciolecia. Na kontynent patrzy się tutaj po prostu podejrzliwie. Dla prawicy Bruksela to zawsze będzie zagrożenie dla „suwerenności” albo „socjalistyczna utopijna ideologia”. Dla lewicy zaś „korporacyjny, kapitalistyczny, neoliberalny potwór”. Mało kto o tym pamięta i jeszcze mniej osób o tym mówi, ale w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku Tony Blair nawoływał do wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii.
Dla odmiany w latach 1970. Margaret Thatcher prowadziła euroentuzjastyczną (przynajmniej jak na brytyjskie standardy) kampanię. Dziś obie strony nie mają nic pozytywnego do powiedzenia. Obóz eurosceptyków straszy emigrantami, terrorystami, regulacjami i „napadami na kobiety jak w Kolonii”. Obóz euroentuzjastów straszy zaś katastrofą na rynku pracy, ruiną służby zdrowia i dekadą niepewności gospodarczej (Bank of England). A społeczeństwo nie ma możliwości żeby dokonać racjonalnego wyboru. Nawet gdyby chciało. Dlatego głosowanie odbędzie w sposób opisywany przez politycznego psychologa Jonathana Haidta, który twierdzi, że większość decyzji politycznych zapada pod wpływem „intuicji, a nie strategicznego myślenia”.
Prymitywizm debaty, który można zaobserwować na Wyspach, będzie się jedynie nasilał w ostatnich tygodniach kampanii. Zwłaszcza, że fakty nie mają większego znaczenia, skoro można je na różne sposoby interpretować. Aktywiści muszą więc podobnie jak w amerykańskiej czy w polskiej polityce odwoływać się do głębokich emocji. Jak na razie lepiej robią to eurosceptycy. Brexit z każdym kolejnym dniem kampanii staje się coraz bardziej realny.
Autorstwo: Radosław Zapałowski
Źródło: Cooltura.co.uk
3 komentarz