Bez kategorii
Like

Stanisław Michalkiewicz: Felieton dla ludzi normalnych

24/08/2011
402 Wyświetlenia
0 Komentarze
16 minut czytania
no-cover

Ponieważ trwa gorączkowa akcja zbierania podpisów pod listami kandydatów na naszych Umiłowanych Przywódców…

0


 … a przede wszystkim w końcowa fazę wchodzą zmagania o znalezienie się na listach i zajęcie na nich odpowiedniego miejsca – my, dla których to wszystko się odbywa, mamy chwilkę czasu na zastanowienie się czego właściwie powinniśmy chcieć. Potem na taką refleksję nie będzie już ani chwili, bo pochłoną nas debaty o różnicy między przodkiem a tyłkiem oraz o różnicy łajdactwa, jakim będą oddawali się nasi Najbardziej Umiłowani Przywódcy, zaś telewizja będzie transmitowała je z szybkością światła do najdalszych zakątków kraju, aby nawet jedno słowo nie zostało z tych bezcennych uwag uronione. Weźmy, dajmy na to, taką debatę na temat polityki zagranicznej, jaka szykuje się między ministrem Sikorskim, a byłą panią minister Anną Fotygą. Niejedno, a właściwie wszystko od samego początku nas tam zaskoczy, bo dyskutująca para będzie rozmawiała tak, jakby rzeczywiście prowadziła jakąś politykę zagraniczną. Tymczasem wiadomo przecież, że w imieniu naszego nieszczęśliwego kraju politykę zagraniczną formalnie prowadzi podobna do konia Angielka, to znaczy – pani baronessa Ashton, zaś tak naprawdę – Nasza Złota Pani Aniela do spółki z zimnym czekistą Putinem, a obecnie – również z premierem Beniaminem Netanjahu, który nawet nie fatyguje się do Warszawy, tylko pewnie pocztą elektroniczną przekazuje ministru Sikorskiemu instrukcje co robić i co mówić. Wreszcie, gdyby nawet tak nie było, to cóż takiego znowu zrobiła Platforma Obywatelska, czego nie zrobiłoby Prawo i Sprawiedliwość? Weźmy najważniejszy z punktu widzenia polityki państwa problem, a mianowicie niepodległość i suwerenność polityczna. Dokumentem determinującym obydwie te kwestie jest traktat lizboński, który – jak pamiętamy – został wynegocjowany przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego i panią minister Annę Fotygę, którzy podczas negocjacji nieustannie konsultowali się przez gorącą linię telefoniczną z prezesem Jarosławem Kaczyńskim – a następnie, 13 grudnia 2007 roku, podpisany w Lizbonie przez premiera Tuska i ministra Sikorskiego w obecności prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który też chciał go podpisać, ale nie pozwalały na to formalne względy konstytucyjne. O cóż zatem mogą się spierać – trudno zgadnąć, chyba, że przedmiotem debaty stanie się niewyjaśniona dotąd kwestia, co właściwie powiedział pani minister Fotydze na korytarzu jakiś europejski ważniak – bo podobno to właśnie były najważniejsze gwarancje naszej suwerenności państwowej. Pewnie dlatego, że nikt nie może sobie tego przypomnieć, pan prezes Kaczyński doszedł niedawno do wniosku, iż traktat lizboński stwarza zagrożenie dla naszej suwereności. Ano – lepiej późno, niż wcale, co, mówiąc między nami, potwierdza tylko trafność spostrzeżenia Stanisława Cata-Mackiewicza, że nieprzypadkowo tylko język polski wynalazł makabryczne określenie: „marzenia ściętej głowy”.

Więc zanim pochłoną nas bez reszty te otchłanne kwestie, zastanówmy się w duchu głębokiego współczucia nad naszym nieszczęśliwym krajem i nad nami samymi. Weźmy choćby taką sprawę – dlaczego właściwie w roku 1980 tak wielu ludzi wzięło udział w buncie przeciwko Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, skoro teraz najwyraźniej przeważająca większość gorzko tego żałuje? Takie w każdym razie można odnieść wrażenie podczas lektury internetowych forów, gdzie aż roi się od dyskutantów nieutulonych w żalu po bezpowrotnie utraconym raju w postaci Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Z perspektywy czasu coraz wyraźniej widać, że cały ten bunt był następstwem nieporozumienia, o którym już wtedy, z niesłychaną przenikliwością i odwagą cywilną pisał Stefan Kisielewski, że robotnicy wcale nie byli przeciwko socjalizmowi, tylko przeciwko władzy partii. Socjalizm tak – byle bez komuchów – tak można by w najkrótszych żołnierskich słowach streścić oczekiwania większości. Toteż sprytne komuchy wyszły naprzeciw tym oczekiwaniom i przy pomocy „lewicy laickiej” z dnia na dzień zniknęły, to znaczy – przemalowały się na socjaldemokratów tym skwapliwiej, że na socjalizm moskiewski już nikt, nawet sami Moskalikowie nie dawali pieniędzy, natomiast na socjalizm europejski – jak najbardziej. Zatem od 1989 roku cały naród pod przewodnictwem partii przystąpił do budowy nowej, europejskiej wersji ustroju socjalistycznego, maskując to z lekka propagandą wolnorynkową, na którą – jak się okazuje – dały się nabrać nawet najtęższe głowy. Teraz ich właściciele rozsiewają po internecie perły wiedzy, metodą opisaną przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego w wierszu poświęconym matronie krakowskiej: „Ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby!”

Oczywiście socjalizm europejski różni się od moskiewskiego – co widać chociażby na przykładzie niedoszłego wodza europejskich socjalistów, Dominika Strauss-Kahna, którego błyskotliwa kariera gwałtownie się załamała na skutek donosu nowojorskiej pokojówki. Wprawdzie pan Strauss-Kahn doszedł do majątku metodą fartuszkową, to znaczy – przez „bajecznie bogatą” żydowską żonę, ale tak czy owak – współcześni socjaliści są z reguły rentierami i pod względem przepychu raczej nawiązują do Heliogabala, pogardzając ascezą Cyncynata, którą zalecają tylko swoim wyznawcom. Ci wyznawcy najwyraźniej cierpią na swego rodzaju defekt psychiczny, który nie pozwala im zauważać prostych zależności. Przewidział to przed laty Janusz Szpotański, pisząc w „Towarzyszu Szmaciaku”, że „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta”. W rezultacie postępowanie wyznawców socjalizmu dokładnie odpowiada starożytnej definicji rażącego niedbalstwa: „nimia negligentia id est non intellegere quod omnes intellegunt” – co się wykłada, że rażące niedbalstwo to jest nierozumienie tego, co wszyscy rozumieją. Wszyscy, to znaczy – ludzie normalni.

Weźmy dla przykładu sektor ochrony zdrowia. Krytykowana powszechnie sytuacja w nim panująca jest następstwem wiekopomnej reformy charyzmatycznego premiera Buzka, której ideą przewodnią było, by pieniądze szły za pacjentem. No i podobno idą – ale w takiej odległości, że kontakt, nie tylko wzrokowy, ale również każdy inny, między tymi pieniędzmi a pacjentem został zerwany. Budzi to oczywiście ogromne rozgoryczenie i żałość, czemu starają się wyjść naprzeciw nasi Umiłowani Przywódcy, inicjując debatę, jakby tu sytuację tę uzdrowić. Jedni proponują tedy przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego, podczas gdy inni – zdecydowanie się temu sprzeciwiają, nie bez słuszności uważając, że takie spółki zostałyby natychmiast rozkradzione przez zaplecze polityczne partii aktualnie piastującej w naszym nieszczęśliwym kraju zewnętrzne znamiona władzy, a następstwie czego zaplecze polityczne partii pozostających w nieprzejednanej opozycji zostałoby, jak to się mówi, z fiutem w garści – co mogłoby zagrozić politycznej stabilizacji. Wszystko to się trzyma kupy, ale charakterystyczne jest co innego – że zarówno obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i płomienni obrońcy interesu narodowego w opozycji, ani slówkiem nie pisną o zmianie sposobu finansowania sektora ochrony zdrowia, to znaczy – o likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia. Jak pamiętamy, został on utworzony w miejsce Kas Chorych, kiedy okazało się, że nie da się inaczej powyrzucać urzędników powsadzanych tam przez koalicję AWS-UW, tylko poprzez likwidację tych Kas i utworzenie pod inną nazwą podobnej instytucji – ale już obsadzonej przez ludzi właściwych, to znaczy – należących do zaplecza politycznego koalicji SLD-PSL. Narodowy Fundusz to prawdziwa żyła złota dla zaplecza polityczengo Umiłowanych Przywódców. Kierujący tą instytucją spełniają w naszym nieszczęśliwym kraju rolę zbliżoną do doktora Mengele na rampie w Oświęcimiu, gdzie decydował on, kto przeżyje, a kto nie. Na przykład – już od września lekarze nie zapisują pacjentów na zabiegi, bo NFZ nie da na nie pieniędzy wcześniej, aż dopiero po Nowym Roku. W ten oto sposób nasi Umiłowani Przywódcy pod pretekstem przychylania nam nieba, wyślizgali nas wszystkich z bogactwa, jakie wytwarzamy własną pracą.

W tej sytuacji reforma sektora ochrony zdrowia powinna dokonać się w ten sposób, by pieniądze idące dotychczas w niewiadomej odległości „za pacjentem” – szły RAZEM z nim. Inaczej mówiąc – by nikt tych pieniędzy obywatelowi nie odbierał pod pretekstem, że będzie go kiedyś leczył. Mając w kieszeni pieniądze, to pacjent w porozumienu z lekarzem decydowałby, jakie procedury medyczne mają zostać wobec niego zastosowane – a nie anonimowy doktor Mengele z Narodowego Funduszu Zdrowia, który nigdy nie zapomni o wypłaceniu w pierwszej kolejności pensji SOBIE. Kiedy w 1995 roku Centrum Adama Smitha badało rozmiar konfiskaty dochodu rodziny pracowników najemnych spoza rolnictwa okazało się, że rząd konfiskuje takiej rodzinie aż 83 proc. dochodu. Potem część skonfiskowanych pieniędzy jej oddaje w postaci tzw. socjalistycznej konsumpcji zbiorowej, tzn. – państwowych usług medycznych, edukacyjnych, czy socjalnych. Ale – jak zbadał w USA prof. Walter Williams, a co podaje Jakub Goldszmidt w książce „Pułapka” – zaledwie 28 proc. środków przeznaczonych dla „biednych” w ramach programów socjalnych uruchomionych w roku 1965 przez prez. Johnsona, rzeczywiście trafiło do biednych – a 72 procent zostało przechwycone przez aparaty biurokratyczne, które tymi programami administrowały i cały czas się rozrastały – podobnie jak u nas NFZ, czy inne instytucje przychylające nam nieba. Ponieważ nasza biurokracja nie jest lepsza od amerykańskiej, to prawdopodobnie marnotrawi ona na swoje potrzeby więcej środków, niż 72 procent. Pewna część tych środków przeznaczana jest na korumpowanie mediów, które utrzymują biednych, naiwnych ludzi w przekonaniu, że gdyby państwo nie zabierało im 83 procent dochodu, to wszyscy, co do jednego, poumieraliby pod płotami. Z powodu naiwności, a pewnie i tępoty, ludzie ci nie potrafią zrozumieć, że obecnie finansują z własnych pieniędzy nie tylko wszystkie dobrodziejstwa, jakimi państwo ich obdarza, ale również – rozrastającą się armię swoich dobrodziejów, którzy przecież byle czego nie zjedzą. Że gdyby tych dobrodziejów nie było, to za te same dobrodziejstwa można by zapłacić znacznie taniej. Oto na przykład na jakąś usługę medyczną podatnik płaci 100 złotych. Z tych 100 złotych biurokracja przechwytuje 72 złote, podczas gdy bezpośredni wykonawcy tej usługi dostają 28 zł. Zatem, gdyby sprywatyzować sektor ochrony zdrowia, to znaczy – gdyby pieniadze szły Z PACJENTEM, a nie gdzieś w niewiadomej odległości ZA NIM, to nawet gdyby szpitale, lekarze i pielęgniarki, a więc bezpośredni wykonawcy usług medycznych kazali sobie płacić dwa razy więcej, to i tak byłoby to tylko 56 złotych, a nie 100! I dopiero na tym tle lepiej rozumiemy, dlaczego Umiłowani Przywódcy nawet się nie zająkną na temat zmiany finansowania sektora ochrony zdrowia, a z pianą na ustach będą się przekrzykiwać czy szpitale mają być spółkami prawa handlowego, czy też powinny zostać państwowe. Z ich punktu widzenia takie postępowanie jest całkowicie racjonalne, bo w przeciwnym razie trzeba by Umiłowanych Przywódców rekrutować z łapanki. Dlaczego jednak ci, którzy są przez nich w tak bezczelny sposób dymani i cwelowani, prędzej zginą, niż odstąpią od socjalizmu – tego doprawdy trudno pojąć, chyba, że zgodzimy się ze spostrzeżeniem, iż głupota ludzka jest nieskończona i można porównać ją tylko do cierpliwości Boskiej.

0

Persona non grata

Blog przeznaczony do publikacji materialów dziennikarzy obywatelskich przygotowanych na zlecenie Nowego Ekranu lub artykulów i listów nadeslanych do Redakcji

422 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758