Spętanie w Afganistanie
07/06/2012
384 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Wyjście z twarzą z Afganistanu nie będzie łatwe. Może wyjdą, ale nie całkiem. Szczyt NATO w Chicago nie znalazł sposobu na zatuszowanie klęski.
Niedawny szczyt NATO w Chicago (20-21 maja 2012) został zdominowany przez jeden właściwie temat: wycofanie się chyłkiem z Afganistanu po dziesięciu latach brudnej i nieudanej wojny. Dodajmy szeptem: przy minimalnych stratach własnych. Wprawdzie Pakt Północno-Napastniczy miał jeszcze inne pilne sprawy w programie – jak to sprawa europejskich rakiet balistycznych, albo sposób na uprzejmą odmowę kandydatom spod rosyjskiej strefy wpływów, aby jeszcze bardziej nie drażnić niedźwiedzia, ale znów Afganistan przyćmił wszystko inne.
Jednakże zamiast wypracowania planu takiego wyjścia z twarzą, Chicago pokazało raczej jak diablo trudne będzie to zadanie. Każdą wojnę łatwiej rozpętać niż zakończyć, ale w tym przypadku trudność wydaje się niebotyczna. Szczególny problem powstał w listopadzie ubiegłego roku, kiedy kolejna pomyłka lotnictwa USA – zjawisko notoryczne w działaniach tej armii na wszystkich teatrach rozpętywanych przez nią awantur – kosztowała życie 24 żołnierzy pakistańskich. Pakistan zerwał wtedy, i nie dziwota, rozmowy nt. „południowej drogi zaopatrzenia” i wycofywania wojsk NATO, co jest właściwie jednym z głównych warunków każdego rozsądnego planu.
Na szczyt w Chicago dał się jednak w końcu zaprosić bardzo nielubiany prezydent Pakistanu Asif Ali Zardari, mąż zamordowanej prezydent Benazir Bhutto. Liczono na to, że uda się zrobić z nim jakiś ‘deal’ i wojskowe ciężarówki znów ruszą pod górę do Patanu, jak tradycyjnie określa się Afganistan w Indiach i Pakistanie. Zardari pojawił się, owszem, ale wciąż jeszcze obrażony i z trzema takimi warunkami, że Obama nawet nie chciał się z nim spotkać. Przede wszystkim Pakistan chce od Ameryki oficjalnych przeprosin za śmierć swoich żołnierzy, na co Obama się nie zgadza podobnie jak wobec nas za „polskie obozy śmierci”. Przy okazji można się dowiedzieć o mało zrozumiałej, przynajmniej dla mnie, gradacji oficjalnych formułek na taki temat. Obama może powiedzieć, że jest mu przykro z powodu śmierci tych żołnierzy, ale nie może powiedzieć „przepraszam, to nasza wina”, bo to rodzi skutki prawno-odszkodowawcze. Absurd kazuistycznej cywilizacji, w której świat coraz bardziej grzęźnie na własne życzenie polega na tym, że sam fakt zabicia tych ludzi nie rodzi skutków prawnych, ale banalna formułka wybełkotana potem przez figuranta na urzędzie – już tak. To dużo mówi o tym, jak daleko i jak bezpowrotnie rozeszły się drogi prawa i moralności.
Drugim warunkiem Zardariego było żądanie zaprzestania stosowania samolotów bezzałogowych, tzw. trutni (ang. drones) w walkach na górskim pograniczu Pakistanu z Afganistanem, gdzie panują prawa wojowniczych pusztuńskich plemion. Dla Ameryki to także warunek nie do przyjęcia, bo właśnie trutniom zawdzięcza ona swe największe ‘sukcesy’ wojskowe w zwalczaniu zza biurka wszystkiego, co się rusza na ziemi, nie wyłączając wiejskich wesel i pogrzebów, oraz atakowaniu przemieszczających się pieszych oddziałów uznanych za terrorystów. Bywa, że już na sam widok nadlatujących trutni dzielnego lotnictwa NATO, np. w pobliżu szkoły, miejscowi terroryści pierzchają w popłochu aż im się kredki z tornistrów wysypują. To dowód jak bardzo się tych trutni boją! Trutnie są najistotniejszym elementem przyjętej przez USA strategii „wojny z terroryzmem” nie tylko w Afganistanie.
I wreszcie trzeci warunek postawiony przez Zardariego: horrendalne myto w wysokości 5.000$ za każdą ciężarówkę przepuszczaną przez Pakistan do Afganistanu. NATO jest gotowe płacić po 500$, co i tak byłoby 2x więcej niż przed nieszczęsnym listopadem. Wydaje się jednak, że ten ostatni warunek Zardari postawił ze względu na swoją własną opozycję w kraju. Świadczy to o tym, jak trudną musi on mieć tam sytuację wobec nasilających się oskarżeń o współpracę z Zachodem, czyli kontynuowanie znienawidzonej polityki Muszarrafa, oraz jak silne są nastroje antyamerykańskie wśród zwykłych obywateli Pakistanu. Tak czy inaczej, droga lądowa nadal pozostaje zamknięta, co tworzy nie tyle problem z zaopatrzeniem wojsk już w Afganistanie obecnych, ile oddala w czasie plan wycofania stamtąd ciężkiego sprzętu i demontowanych urządzeń, przewidzianego do końca 2014 roku.
Ale Zardari i jego fochy, to tylko jeden, rzec by można, techniczny i naziemny problem, jaki ma NATO w Afganistanie. Politycznie ważniejsze jest to, jak się stamtąd wycofać tak, aby nie wyglądało to na sromotną klęskę, którą przecież jest w istocie. Przywódcy państw członkowskich agresywnego Paktu muszą tu zaspokoić przynajmniej trzech zewnętrznych adresatów. Po pierwsze muszą w jakiś sposób przekonać swych wyborców, że dziesięć lat znęcania się nad ludnością w dalekim nieznanym kraju, które pochłonęły także wiele ofiar wojskowych po własnej stronie i wyssało astronomiczne sumy z zachodnich budżetów, miało jakikolwiek sens. A ponieważ żadnego sensu nie miało i o tym od dawna wie każde dziecko, to przynajmniej trzeba przekonać wyborców, że to się wreszcie zbliża do końca i że nie będzie to ucieczka w panice. Po drugie, skoro chcą tej paniki uniknąć, muszą jakoś na miejscu przekonać afgańskich kolaborantów, skupionych wokół agenta zwanego prezydentem, że wojskowe odejście NATO z Afganistanu nie będzie dla rządzącej elity wyrokiem śmierci z rąk dotychczasowych poddanych, chociaż wiadomo że już następnego dnia urżną im wszystkim sprzedajne łby, a Karzaja w jego eleganckim jedwabnym czapanie (kaftanie) i karakułowej czapeczce powieszą na latarni jak Babraka Karmala w 1996 po odejściu innych okupantów. I po trzecie, bodaj najtrudniejsze, muszą wszystkim partyzantom, obecnym i przyszłym, także w innych rejonach świata, pozostawić odstraszające wrażenie niezwyciężonej armii USA i jej wasali. Zostawić sygnał swej determinacji i konsekwencji w prowadzeniu wojen, bo jeśli tam tego nie zrobią, Afganistan stanie się nadzieją nie tylko dla Bliskiego Wschodu, ale i dla reszty zniewalanego świata. Nie jest bowiem ważne, że powrócą talibowie: ważne, że odejdą obcy okupanci.
Aby więc nie przyznać się do fiaska szczytu i przynajmniej na razie zachować twarz, Obama i jego 27 potakiwaczy powtórzyli lekko tylko zmodyfikowaną wersję starego i też niewiele wartego planu z Lizbony 2010. Zgodnie z nim siły Karzaja mają przejąć kontrolę nad ¾ terytorium do końca br, a nad ostatnią, najtrudniejszą ćwiartką do połowy 2013. Taki plan właściwie nic w praktyce nie znaczy, i można będzie łatwo odtrąbić takie dwa papierowe triumfy, bo i tak pozostanie jeszcze 18 miesięcy w czasie których ludzi Karzaja mają wspierać nadal tam obecne wojska NATO, głownie USA i brytyjskie. Plan głosi dziarsko, że te 18 miesięcy jest przeznaczone na to, aby siły z Kabulu poćwiczyły sobie na twardo w terenie i dokonały korekt na podstawie popełnionych wtedy błędów. Aż strach się bać, ile trzeba będzie poprawiać!
Kiedy już biali w końcu dadzą dyla i zostawią Afganów samym sobie, Karzaj ma zgodnie z umową przez następne 10 lat otrzymywać od zachodnich sponsorów (od Polski chyba także) po 3,6 mld $ rocznie na swoje, nazwijmy to, siły porządkowe, czyli ANSF. On sam zobowiązał się dosypywać im po pół miliarda rocznie z tego, co wspólnie uda się im wycisnąć z opanowanych rejonów kraju. Mało kto sądzi, że tyle wystarczy, aby przetrwać. Ponadto NATO zobowiązało się utrzymywać tam przez ten czas ok. 2000 oficerów i doradców szkoleniowych. To też za mało. Dlatego w kwietniu br USA podpisały dodatkowo dwustronną umowę z Kabulem, że zostawią im jeszcze 20.000 swoich specjalistów od utrzymywania infrastruktury bojowej, której Afganowie nie mają. Chodzi o personel wsparcia lotniczego, wywiadu lotniczego, logistyki, łączności, ewakuacji medycznej, itp. Oj, chyba trudno będzie znaleźć chętnych na takie kontrakty.
Obama przyznał wprawdzie, że „Tatarzyn za łeb trzyma” i talibowie pozostają twardym przeciwnikiem, ale uważa, że ‘mapa drogowa’ (ach, jak Amerykanie polubili to wyrażenie!) jest realistyczna i innego scenariusza nie ma, bo być nie może. Jeszcze tylko wystarczy pokonać talibów w centrum kraju, a także na wschodzie, zachodzie, północy i południu, a reszta będzie już łatwiejsza. W samym Kabulu nikt jednak nie łudzi się, że uda się opanować choćby Helmand albo Kandahar, nie mówiąc już o zawsze niesfornych górach Pusztunistanu. Pozory spokoju mogą pojawić się w niektórych dzielnicach etnicznych jak tadżycka północ, czy dzielnica uzbecka, gdzie już i tak rządzą miejscowe kacyki oraz ich armie.
W Kabulu otwarcie mówią, że przydałby się jednak plan B. Po wycofaniu wojsk NATO zwinie się bowiem także program odbudowy prowincji i jego zachodnie zespoły, tzw. PRT, które pomagały instalować na prowincji kabulskich gubernatorów, ochraniać ich i wabić ludność cywilną do suto dotowanych przez zachód inwestycji na miejscu. Kiedy to się skończy, dla miejscowych kolaborantów zaczną się strome schody. Czy wszyscy zdążą wtedy na ostatni samolot?
Bogusław Jeznach
Dodatek muzy:
Proponuję obejrzeć fragment bardzo charakterystycznego afgańskiego filmu pt. „Dokhtar e-Baba”, na którym Nemat Hosainzade jako baba (ojciec) i Mina Amani jako dokhtar (córka) dogadują się w sprawie jej zamążpójścia. Śpiewają w języku perskim (dari), a film pochodzi z Heratu.