We wrześniu 1946 roku między Barutem a Dąbrówką wysadzono w powietrze stłoczonych w stodole partyzantów NSZ z oddziału „Bartka”. Potem funkcjonariusze UB i NKWD podpalili pozostałości po detonacji.
To była jedna z najbardziej podłych prowokacji Urzędu Bezpieczeństwa w powojennej historii. Do dzisiaj budzi strach wśród ludzi, którzy coś o niej wiedzą. Zginęły cztery grupy młodych partyzantów legendarnego „Bartka”, walczących najpierw z hitlerowcami, a potem z nową władzą komunistyczną. Wśród zabitych była też młodziutka łączniczka Anna.
Polana śmierci we wsi Barut na Opolszczyźnie
Wieś Barut na pograniczu województw śląskiego i opolskiego. W lesie stała stodoła, do której we wrześniu 1946 roku zwieziono partyzantów. Budynek został podpalony i obrzucony granatami.
Być może wcześniej był zaminowany. Kto próbował się wydostać, ginął od strzałów. Dziś w rogu polany stoi krzyż. Miejscowi długo nie mogli zbliżać się do miejsca, nazywanego odtąd polaną śmierci. Ale wiedzieli, co się stało. W lesie natrafiali na szczątki ludzkie, kiedyś na drzewie dostrzegli oderwaną rękę. Tego mordu nie udało się ubekom utrzymać w tajemnicy.
Sprawcy zdołali jednak tak ukryć cała zabitych, że wciąż nie można znaleźć miejsca ich pochówku.
Ja tam również miałem spłonąć…
Instytut Pamięci Narodowej prowadzi śledztwo w tej sprawie i na jego zlecenie trwają prace odkrywkowe w Barucie. Znaleziono guziki, amunicję i wojskowy obcas. Ale kości nie ma. Inżynier Stanisław Piecuch z Gliwic śledzi wykopaliska na polanie śmierci z taką uwagą, jakby szukano ciał jego braci.
– Ja też miałem spłonąć w tej stodole i zginąć, jak moi przyjaciele. Jeden z nich namawiał mnie, żebym pojechał z nimi tym przeklętym transportem za granicę. Wierzył, że Zachód chce nam zorganizować wyjazd, bo w naszym kraju sytuacja była beznadziejna. Niewiele brakowało, żebym się z nimi zabrał – opowiada. W 1946 roku Piecuch miał 20 lat i był żołnierzem Armii Krajowej. Ale nie ujawnił się. Pamięta kolegów z ruchu oporu. Odważni do szaleństwa, ale już wyczerpani życiem w podziemiu. Pełni zaufania do swoich dowódców i wiary w przyszłość. Po prostu byli młodzi.
– Do rozmowy z przyjacielem doszło w Gorlicach latem 1946 roku. Mówił z entuzjazmem, że jesienią szykuje się wyjątkowa okazja ewakuacji akowców na Zachód, tam dostaniemy samochody, wstąpimy do armii Andersa i dalej będziemy walczyć. Zapaliłem się do tego pomysłu. Byłem gotów do wyprawy, ale mój ojciec był przeciwny. Uznał, że kraje zachodnie nie będą mieszać się w politykę i na pewno nie pomogą nam wydostać się z kraju. Nie zrobią tego dla jakichś tam partyzantów. Przecież już we wrześniu ’39 roku Zachód pokazał, że nie będzie dla nas ryzykować. Uważał, że to albo propagandowe kłamstwo, albo podstęp komunistów – mówi Piecuch. Słowa ojca dały mu do myślenia. Choć niechętnie, to jednak zrezygnował z propozycji kolegi, który sam pojechał na miejsce zbiórki. I nigdy więcej już o nim nie usłyszał.
Często się zastanawiał, jak też powiodło mu się na świecie. On sam skończył Politechnikę Śląską, założył rodzinę, pracował. – Po dziesięciu latach cudem dowiedziałem się, co się stało z kolegą i co mogło być ze mną – mówi Stanisław Piecuch. – Los rzucił mnie do Błotnicy Strzeleckiej, gdzie budowałem wapiennik. Był tam rozgrzany piec, więc ostrzegałem pracowników, żeby uważali na ogień. A wtedy jeden z nich przyznał mi rację. Powiedział, że śmierć w ogniu musi być straszna i że taką mieli ci, którzy zginęli w Barucie.
Historię tej zbrodni inżynier poznał z trudem, bo ludzi paraliżował strach. Ale w końcu zrozumiał, że tam skończyła się droga jego przyjaciela na Zachód.
Urząd Bezpieczeństwa podstawił „Lawinę”
Do stodoły w lesie przywieziono tych, którzy uwierzyli w nadzieję walki na Zachodzie i w słowa swoich dowódców. Całą akcję z szatańską perfidią przygotował aparat bezpieczeństwa. W Barucie zginęli leśni partyzanci z oddziału, którymi dowodził Henryk Flame, ps. „Bartek”. Od maja 1945 roku stał na czele największego niepodległościowego ugrupowania na Śląsku Cieszyńskim. Jego oddział liczył około 300 dobrze uzbrojonych żołnierzy. Za swojego dowódcę oddaliby życie i tak się stało.
„Bartek” jeszcze przez rok, nim sam zginął, obwiniał się o to, że nie uchronił ich przed najgorszym. Dał się zwieść obietnicom zdrajcy, podstawionego konfidenta z UB, który karierę w organach bezpieczeństwa rozpoczął 25 września 1945 roku od stanowiska starszego referenta Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Olecku. To Henryk Wendrowski wcielił się w rolę swojego życia, czyli wysłannika dowódców Narodowych Sił Zbrojnych z Monachium. Wendrowski był bardzo aktywny i odnosił znaczne sukcesy w penetracji i niszczeniu organizacji antykomunistycznych i niepodległościowych, takich jak NSZ. Udawał, że przywiózł „Bartkowi” dobrą wiadomość: państwa zachodnie zorganizowały przerzut jego oddziału do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Wszystko było przygotowane. Ciężarówki miały dowieźć kilka grup spod Bielska do Jeleniej Góry, a stamtąd mieli się przeprawiać dalej.
Dlaczego „Bartek” mu uwierzył?
Bo ludzie czekali na jakieś rozwiązanie, bo w lasach mało kto rozumiał się na polityce – uważa Stanisław Piecuch. Poza tym „Bartek” od pół roku czekał na sygnał z dowództwa NSZ i UB dobrze o tym wiedziało. A przede wszystkim Wendrowski, czyli „Lawina”, był kiedyś żołnierzem AK i korzystał ze swoich znajomości. W powojennym chaosie mało kto wiedział, że „Lawina” przeszedł na drugą stronę, wydaje przyjaciół i organizuje prowokacje. „Bartek” spotkał się z „Lawiną” w Gliwicach, zabrał wtedy ze sobą łączniczkę Annę. Wendrowski grał bezbłędnie i Henryk Flame zgodził się na przerzut ludzi w kilku transportach, od 1 do 25 września 1946 roku. Zawiadomił swoich ludzi o szansie, która może uratować im życie. Wtedy właśnie kolega Piecucha chciał zabrać go ze sobą.
„Bartek” pojechał z jednym z oddziałów. Ale gdy dotarli na miejsce i odebrano im długą broń, pierwszy zrozumiał, że to wpadka.
W ostatniej chwili udało mu się zbiec, postanowił zostać w kraju. Swoim ludziom ani Annie nie mógł już pomóc.
Osiem lat niezwykle trudnego śledztwa
IPN od ośmiu prowadzi trudne śledztwo. – Wszystko wskazuje na to, że były cztery miejsca pochówku – mówi Piotr Nalepa, prokurator katowickiego oddziału IPN. – Koło zameczku Hubertus w Barucie, na terenie byłego lotniska w Starym Grodkowie, koło leśniczówki w Wierzbnie i w okolicy pałacyku Kopice. Poszukiwania szczątków wciąż trwają, ale być może służba bezpieczeństwa zdołała wcześniej pozbyć się ciał.
Piecuch słyszał od miejscowych, że kiedy w Barucie budowano stację transformatorową w pobliżu stodoły, cały teren ogrodzono i dobrze pilnowano. Trwały intensywne wykopki.
Zabijano ich tak, jak oficerów w Katyniu
Może właśnie wtedy zabrano szczątki partyzantów. W ziemi pozostały wojskowe guziki, menażki, odłamki. Wiadomo, że transporty żołnierzy dowożono ciężarówkami w odludne miejsca i lokowano w szopach, które później podpalano i wysadzano w powietrze.
– Niektórzy ginęli w egzekucjach, od strzału w tył głowy. Wcześniej musieli się rozebrać, żeby nie było śladów. Zabijano ich tak jak w Katyniu – dodaje prokurator Nalepa.
Po przetransportowaniu członków oddziału do wcześniej przygotowanego miejsca, byli oni też odurzani alkoholem i następnie rozstrzeliwani. W dalszej kolejności do dołów ze zwłokami zastrzelonych wrzucono tabliczki identyfikacyjne żołnierzy radzieckich i polskich w ilości odpowiadającej ilości ciał. Egzekucji mieli dokonywać Rosjanie, a będący na miejscu funkcjonariusze UB stanowili obstawę terenu. Grupa żołnierzy NSZ ze zgrupowania „Bartka” została zamordowana w ten sposób, że umieszczono ich w uprzednio zaminowanej stodole, którą wysadzono w powietrze. Partyzantom dla zmyłki pozwolono zachować krótką broń.
Zginęło 168 partyzantów ze Śląska Cieszyńskiego
„Bartek” widział zbrodnię, uciekł i ocalał. Przerwał transporty, może w ten sposób uratował prawie połowę oddziału. Według ustaleń śledztwa, zginęło 168 partyzantów. Wśród nich jedna kobieta, Anna.
Henryk Flame w końcu poddał się losowi i w marcu 1947 roku ujawnił się. Objęła go sejmowa amnestia, ale wyrok na niego był już wydany. Potrzebna była tylko okazja. 29-letni „Bartek” zginął wieczorem w knajpie w Zabrzegu koło Czechowic, wśród znajomych. Podobno mówił wtedy, że żyje już tylko dla matki. Kilka minut później zastrzelił go milicjant. Zabójca nie poniósł żadnej kary, podobnie jak Henryk Wendrowski. Przeciwnie, „Lawina” w późniejszych latach dochrapał się stopnia pułkownika i w nagrodę za zasługi został ambasadorem PRL w Kopenhadze (w latach 1968-1973). Zmarł w 1997 roku.
Czy zagadka śmierci i miejsca pochówku żołnierzy „Bartka” zostanie kiedyś wyjaśniona? Stanisław Piecuch apeluje:
– Tylko ci, którzy byli sprawcami tego mordu, mogą powiedzieć, jak było naprawdę. Błagam ich o to, żeby na starość, gdy sami są już w obliczu wieczności, pozbyli się ciężaru tej tajemnicy.
zródło – Dziennik Zachodni
Wakacyjny Szlak Pamięci – Sląsk Opolski
Moje działania dziennikarskie poświęcone są ludzkim sprawom w myśl zasady - "razem z Wami, wspólnie dla Was", oparte na dewizie - "jeśli uważasz, że zrobiłeś już wszystko, znaczy to - że masz wiele spraw do załatwienia". Mam tez wspaniałą Rodzinę, oraz sprawdzonych przyjaciół
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Pingback: Uroczystości w „Śląskim Katyniu” | Klub Gazety Polskiej w Opolu
Pingback: Kluby Gazety Polskiej | Uroczystości w „Śląskim Katyniu”