Ślady na śniegu.
18/02/2011
438 Wyświetlenia
0 Komentarze
22 minut czytania
Było zimno. Wieczór przyszedł już dobrą godzinę temu i pozapalał gwiazdy na niebie. Szedłem z opuszczoną głową prosto przed siebie. Powoli stawiałem krok za krokiem nie rozglądając się zbytnio dookoła. Śnieg skrzypiał mi pod nogami; w głowie miałem pustkę, ale czułem, że za chwilę zapełni ją Smutny Żal za tym, co właśnie znowu straciłem. Za Szczęściem… Nie miałem na to wpływu – to stało się tak nagle, szybko, znienacka, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych. A może ich po prostu nie widziałem? Dotknąłem zmarzniętymi rękami swoich oczu : ciągle były na swoim miejscu… Schowałem ręce szybko do kieszeni; dawno nie było takiej mroźnej zimy. Dochodziłem niewyraźną ścieżką do jakiejś łąki; trochę dalej majaczyły się małe kępy drzew, ale z pewnością nie […]
Było zimno. Wieczór przyszedł już dobrą godzinę temu i pozapalał gwiazdy na niebie. Szedłem z opuszczoną głową prosto przed siebie. Powoli stawiałem krok za krokiem nie rozglądając się zbytnio dookoła. Śnieg skrzypiał mi pod nogami; w głowie miałem pustkę, ale czułem, że za chwilę zapełni ją Smutny Żal za tym, co właśnie znowu straciłem.
Za Szczęściem…
Nie miałem na to wpływu – to stało się tak nagle, szybko, znienacka, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych. A może ich po prostu nie widziałem? Dotknąłem zmarzniętymi rękami swoich oczu : ciągle były na swoim miejscu…
Schowałem ręce szybko do kieszeni; dawno nie było takiej mroźnej zimy. Dochodziłem niewyraźną ścieżką do jakiejś łąki; trochę dalej majaczyły się małe kępy drzew, ale z pewnością nie była to forpoczta lasu. Byłem przecież w mieście; aż dziwne, w jaki sposób ten olbrzymi teren do tej pory ocalał przed zaborczością fabryk i osiedli. Zatrzymałem się. Cisza delikatnie rozpełzała się po zaśnieżonych, nie skoszonych trawach. Znowu zaczął prószyć śnieg; odwróciłem się. Powoli, ale systematycznie zasypywał ślady, które zrobiłem jeszcze parę sekund temu.
– Przecież się nie zgubię – pomyślałem. – Nie można się zgubić drugi raz będąc już zgubionym…
Ruszyłem do przodu. Mróz coraz dobitniej pokazywał mi, że ta zapomniana łąka to jego królestwo i w zasadzie nie życzy sobie na niej w dzisiejszy wieczór żadnych intruzów. Ale ja nie miałem nic innego do roboty – nie chciałem jeszcze wracać do domu, bo tam byłoby mi chyba jeszcze zimniej…
Skostniałymi już całkiem rękami usiłowałem zapalić papierosa; zapalniczka najpierw nie chciała się w ogóle zapalić; a gdy już błysnął tak oczekiwany płomień, papieros wypadł mi z ręki i spadł w śnieg tuż przede mną. Cicho zakląłem. Pochyliłem się, aby go podnieść i zobaczyłem małe, świeże ślady jakiegoś zwierzęcia. Nie były zbyt duże, ale ciągle bardzo wyraźne mimo padającego śniegu; coś musiało tędy przejść dosłownie kilka chwil wcześniej. Wyprostowałem się i zacząłem bacznie lustrować śnieżną przestrzeń dookoła. Pusto.
– Gdzie to jest? Przecież to „coś ” nie jest białe i powinno wyraźnie odróżniać się od śniegu… – szepnąłem. – Po śladach, idioto, idź po śladach – uśmiechnąłem się sam do siebie i starając się uniknąć skrzypienia śniegu, najciszej jak tylko mogłem ruszyłem do przodu, tropiąc nieznane mi stworzenie. Białe płatki zaczęły jakby szybciej wirować; poczułem na policzkach mocniejszy podmuch zimnego powietrza. Przyspieszyłem kroku bojąc się, że na chwilę te małe ślady zupełnie znikną pod coraz mocniej sypiącym z nieba śniegiem.
– Zając? Nie, widziałem już przecież ślady zająca. Kot? Mały pies? Chyba raczej kot, tylko jakieś dziwne te ślady – myśli leniwie próbowały dopasować ślady do realnie istniejących możliwości. Spojrzałem trochę dalej przed siebie; ślady skręcały w stronę kilku oszronionych krzaków rosnących kilkanaście metrów przede mną. Poczułem, jak do butów wsypuje mi się lodowaty śnieg.
– No to ładnie. Zachciało ci się bawić w myśliwego. I tak się nie dowiesz, co to było – właśnie mruczałem przez zaciśnięte zęby, gdy bardziej poczułem niż zauważyłem, jak coś poruszyło się w krzakach. Wytężyłem oczy; po chwili zobaczyłem niewyraźny kształt jakiegoś małego zwierzęcia. Zwolniłem; nie chciałem tego „czegoś” przestraszyć; byłem tylko ciekawy, co to bratnia dusza wylazła w taki mróz na spacer. Ale to „ coś” nie miało zamiaru uciekać, chociaż na pewno widziało już, że się zbliżam. Zatrzymałem się może ze dwa metry od krzaków: to był jednak kot. Był bardziej czarny niż biały; patrzył w moją stronę przycupnięty nieruchomo na śniegu. Gdyby był kameleonem, pewnie zmieniłby teraz kolor na zupełnie biały…
Przykucnąłem; nie chciałem biedaka wystraszyć, tym bardziej, że wyglądał tak jakoś…dziwnie. Poruszył się; już wiedziałem o co chodzi. Tylnia lewa łapa zwisała mu nieco bezwładnie; kocisko było chyba ranne…
– Zamarznie tutaj…- zmarszczyłem brwi. – Co tu robić?
Przysunąłem się o krok; zrobił ruch, jakby chciał uciec, ale nie ruszył się z miejsca. Patrzył tylko na mnie czujnie; może bał się, że ja też będę chciał mu zrobić krzywdę?
Nabrałem powietrza i wyciągnąłem w jego kierunku rękę; cicho zacząłem szeptać: kicikicikici…
Płatki śniegu zawirowały jeszcze mocniej i nagły podmuch przenikliwego wiatru poderwał z zamrożonej łąki tumany przeźroczystych śnieżnych igiełek.
– Miauu – kot odmruczał głucho i jakby skulił się w sobie; nie patrzył już na mnie i miałem wrażenie, że jest mu dokładnie wszystko jedno, co się za chwilę stanie…
Przysunąłem się znowu o krok; teraz już był ode mnie dosłownie na wyciągnięcie ręki.
– A niech tam, najwyżej mnie drapnie albo ucieknie; jak jeszcze chwilę tu pobędę, to i ja zaraz zamarznę – zdecydowanym ruchem pochyliłem się do przodu i chwyciłem go delikatnie, starając się nie zaciskać za mocno rąk. Nie wyrywał się; zamruczał jeszcze raz głucho i po prostu się nie ruszał. Podniosłem się z kolan i przytuliłem go do kurtki; czułem, jak trzęsie z zimna, lub może raczej ze strachu…
Pogłaskałem go zgrabiałą ręką po głowie i szybko ruszyłem w stronę domu. Spojrzał na mnie swoimi oczami, a mi nagle zrobiło się jeszcze bardziej zimno – on chyba umierał…
Prawie biegiem wpadłem do domu; z łazienki chwyciłem suchy ręcznik i rozłożyłem go jedną ręką na kanapie, drugą ciągle przytrzymując kota. Położyłem go powoli na ręczniku i spojrzałem na tylnią łapę; wyglądała na złamaną, bo od połowy cała była w zakrzepniętej krwi. Kot leżał spokojnie, tylko od czasu do czasu zerkał na mnie niespokojnie.
– Sam nic nie zrobię – w głowie zapaliły się wszystkie możliwe lampki i zacząłem szybko analizować sytuację. – Chyba jest bardzo osłabiony. Dam mu może odrobinę mleka, żeby trochę odżył. Lecznica…Która to godzina? 19.24…No tak, trzeba chyba szukać działającej 24 h. Internet, szybko! – zrzucając po drodze buty wpadłem do sypialni i włączyłem swojego laptopa. – Jesooo, jak on wolno chodzi – zakląłem w myślach i wróciłem do kanapy. Kot leżał w bezruchu; mleka chyba nawet nie dotknął…
Komputer się w końcu odpalił; szybko namierzyłem dwie lecznice w okolicy i zacząłem dzwonić; po chwili z powrotem wciągałem buty i szybko rozglądałem się, w czym by go tu zawieźć. Wybór padł na wiklinowy koszyk, w którym kiedyś dostałem prezent od swoich dzieci. Nie zastanawiając się zbyt długo wrzuciłem do niego pierwszy z brzegu sweter i delikatnie przeniosłem kota do koszyka, przykrywając go ręcznikiem. Zszedłem do garażu i odpaliłem samochód; już po chwili pędziliśmy w stronę lecznicy. Na szczęście ruch nie był zbyt duży; najwyraźniej mroźny wieczór zrobił swoje, nikomu nie chciało się bez potrzeby wychodzić z domu…
Spojrzałem na koszyk; kot leżał bez ruchu, ale miał otwarte oczy.
– Wytrzymaj, jeszcze chwilę wytrzymaj…- szepnąłem do siebie przelatując na kolejnym żółtym świetle. Po chwili wykonałem dwa szybkie skręty i zahamowałem przed lecznicą. Chwyciłem koszyk i wpadłem do środka.
– A, to pan z tym kotem; już za chwilę się nim zajmiemy; proszę go pokazać – lekarka nachyliła się i badawczo obejrzała tylnią łapę. Założyła gumowe rękawiczki i podniosła ją do góry; kot miauknął i próbował się wyrwać, ale przytrzymała go drugą ręka.
– Złamana; ale trzeba go dokładniej obejrzeć, bo nie wiadomo, czy nie ma też połamanych żeber. To nie będzie zbyt przyjemne; niech pan tu zostanie – rzuciła w moim kierunku i zniknęła z koszykiem w gabinecie.
Usiadłem na krześle i rozejrzałem się uważnie dookoła. Jeszcze do niedawna często bywałem w takich miejscach; ale jakiś czas temu nasze psy przestały być moje, więc…
– Przestań – skarciłem się w myślach. – Nie masz o czym myśleć?
Roztarłem ręce; dopiero teraz poczułem, jak bardzo były zmarznięte. Lecznica wyglądała na w miarę przyzwoitą; było czysto i schludnie, na ścianach wisiały reklamy jakichś nowych karm dla psów i kotów. Zza drzwi, w których zniknęła lekarka, nie dobiegał żaden dźwięk. Po chwili uchyliły się; tym razem wyjrzał jakiś starszy facet.
– To pan od tego kota? Ma złamaną nogę; żebra i reszta w porządku. Daliśmy mu znieczulenie i za chwilę wstawimy mu tą nogę w specjalne usztywnienie. Chyba go pan przywiózł w ostatniej chwili; wygląda na to, że był już bardzo osłabiony – spojrzał na mnie przenikliwie. – To chyba nie pan go przejechał, co? Bo wygląda na to, że wpadł pod samochód.
– Nie…- spokojnie wytrzymałem jego wzrok. – Znalazłem go po prostu na łące. Nawet nie uciekał.
– Nie dziwię się; na takim mrozie jeszcze pewnie z godzina i byłoby po nim…- rzucił w moją stronę i zniknął znowu za drzwiami.
Pogrzebałem po kieszeniach i wyciągnąłem papierosy. Wyszedłem przed lecznicę i zapaliłem. Spojrzałem na zegarek – dochodziła już prawie 21. Dym prawie zastygał w powietrzu; po chodnikach przemykali nieliczni przechodnie, za którymi wlokły się obłoczki wydychanego ciepłego powietrza.
– Co za zima. A święta miały być bez śniegu… – westchnąłem zaciągając się dymem. Zgasiłem papierosa i wróciłem do środka. Drzwi do gabinetu były otwarte; zajrzałem. Na stole w koszyku leżał kot z obandażowaną nogą, ale oczy miał zamknięte. Lekarka coś pisała w zeszycie.
– A, to pan. Więc tak. Kotek będzie musiał trochę z tą nogą się przemęczyć. Dostał też antybiotyk, bo mogło się wdać jakieś zakażenie. Niestety, musi pan przez następnych kilka dni przyjeżdżać na zastrzyki. Po tygodniu zrobimy mu znowu zdjęcie; jeśli kość zrośnie się prawidłowo, to zdejmiemy mu usztywnienie. Mam nadzieję, że będzie normalnie chodził – uśmiechnęła się do mnie i wstała. – Słyszałam, że to nie jest pana kot?
– Nie, po prostu znalazłem go na spacerze…
– To dobrze, że poszedł pan na spacer w taki mroźny wieczór. Uratował go pan. Ale skoro nie jest pana, to może zostawi pan informację na tablicy, że go pan znalazł?
– No tak, racja…
– Mogę też podać informację do schroniska, jeśli pan chce. Może ktoś go będzie szukał?
– Dobrze… – popatrzyłem na kota. – Może znajdzie się twój właściciel…
Zapłaciłem i podniosłem koszyk. Kot poderwał na chwilę głowę do góry, ale od razu opadła mu z powrotem na sweter.
– Niech pan się nie martwi; jeszcze działa znieczulenie. Po dwóch, trzech godzinach dojdzie do siebie. Gdyby coś się działo, proszę dzwonić – podała mi rękę i znowu się uśmiechnęła. – W sumie chyba sprawił pan sobie prezent na święta. Trochę nietypowy, ale za to miękki w dotyku…
Spojrzałem na nią uważniej; była całkiem ładna, i miała piękne, chociaż nieco zmęczone oczy.
– A komu powinien podziękować za naprawienie nogi? Bo nawet nie będę wiedział, co mu powiedzieć, jak mnie spyta… – słowa same popłynęły mi niespodziewanie z ust.
Odwróciła się i podeszła do biurka.
– Proszę, to jest moja wizytówka. Jeśli spyta, proszę podać mu telefon, niech do mnie zadzwoni – spojrzała mi prosto w oczy.
– Dziękuję… – tym razem ja uśmiechnąłem się do niej. – Bardzo dziękuję za pomoc. Zadzwoni na pewno – popatrzyłem na kota i dodałem:
– Może nawet zaprosi Panią na jakąś kolację. O ile umie gotować, bo tego jeszcze nie wiem…
– Zawsze może mu Pan pomóc – w jej zmęczonych oczach zobaczyłem małe, ale wyraźne ogniki.
Drzwi się otworzyły i do środka weszło jakieś małżeństwo, dźwigając na rękach dużego psa.
– Nie przeszkadzam; widzę, że ma Pani dzisiaj dużo pracy. Dobranoc…- podniosłem koszyk i wyszedłem na zewnątrz. Spojrzałem w niebo. Gwiazdy jak zwykle w takich sytuacjach udawały, że uśmiechają się do mnie; popatrzyłem na nie i też uśmiechnąłem się sam do siebie…
Nagle przypomniałem sobie o kocie.
– Człowieku, jest prawie minus 20, a Ty się tu rozmarzasz i kota zamrażasz…do auta, natychmiast!
Samochód toczył się powoli po pustych ulicach. Śnieg prawie przestał padać; za to ten, który spadł, iskrzył się teraz pryzmatycznym światłem odbitym z ulicznych latarni. Patrzyłem na rozświetlone dekoracje na domach; nagle ogarnął mnie znowu smutek i poczułem, jak łza delikatnie zakręciła mi się w oku.
– Daj spokój, niczego już nie zmienisz…- zacisnąłem ręce mocniej na kierownicy. Wjechałem do garażu; po chwili byliśmy już w ciepłym mieszkaniu. Postawiłem koszyk ostrożnie na podłodze; obok postawiłem miskę z mlekiem. Kocisko oddychało powoli; dopiero teraz mogłem się mu tak naprawdę przyjrzeć. Nie był już młody; ale trudno było powiedzieć, ile ma lat. Nie wyglądał raczej na podwórkowego włóczęgę; sierść miał lśniącą i zadbaną. Usiadłem na fotelu. Włączyłem cicho muzykę i zamknąłem oczy. Poczułem się nagle bardzo zmęczony; myśli powoli zaczęły zwalniać i rozglądać się za jakimś przytulnym ciemnym kątem do spania.
– Prezent na święta…miał być trochę inny; wszystko miało być inaczej…A tu proszę – kot. Chociaż chyba lepszy jeden ranny kot niż stado chorych, niepotrzebnych złudzeń… – spojrzałem jeszcze raz kocura. Akurat otworzył na chwilę oczy i dałbym głowę, że się do mnie uśmiechnął.
– No, no, tylko bez takich. Koty się nie śmieją. Masz już omamy… – zamrugałem i spojrzałem na zegar wiszący nad kuchenką. Dochodziła 12 w nocy; za oknem jak na zawołanie rozszalała się już prawdziwa śnieżyca.
Za trzy dni wigilia…