W maju br. podczas spotkania KGP w Piotrkowie Jarosław Kaczyński odpowiadał m. in. na zadane z sali pytanie o słabość struktur PiS na Śląsku.
Przyznał, że nie jest to wyłącznie problem Śląska i że dostrzega zamykanie się lokalnych struktur partyjnych na nowych członków. Wskazał, że jedną z przyczyn tego niekorzystnego dla partii zjawiska jest stopniowe wyczerpywanie się partyjnej formuły polityki.
Prezes PiS zapowiedział zarazem walkę kierownictwa partii z tym zjawiskiem i dążenie do znacznego poszerzenia bazy członkowskiej ugrupowania. Jednocześnie stwierdził jednak, że jest to zadanie trudne do skutecznej realizacji i prosił o wyrozumiałość i cierpliwość. Zaznaczył przy tym, że wbrew medialnym stereotypom, PiS nie jest partią wodzowską, ręcznie sterowaną przez prezesa. Przyznał też, że choć w Statucie przewidziano możliwość przyjmowania członków "odgórnie", poprzez Komitet Polityczny, to tryb taki stanowi raczej "kroplówkę" niż skuteczny mechanizm poszerzania struktur.
Prezes przypomniał ponadto, że zjawisko "zamykania" się struktur znane jest od dawna i stanowi problem nie tylko dla Prawa i Sprawiedliwości, ale dla wszystkich współczesnych partii politycznych. W kilku zdaniach zarysował historię ustrojów, w których partie polityczne, w czasach przed upowszechnieniem się massmediów, stanowiły jedyne powszechnie dostępne struktury masowego propagowania idei i programów politycznych. Dlatego rozrastały się wówczas do potężnych rozmiarów i otaczały licznymi "przybudówkami", niekiedy organizując całym rzeszom ludzkim życie od kolebki aż po grób. Jednak w dzisiejszych realiach partie przeżywają okres uwiądu i wyczerpuje się ich historyczna formuła działania. Wiele z ich funkcji społecznych przejęły massmedia, a organizacje partyjne ograniczyły swoje ambicje do realizacji bezpośrednich celów politycznych, czyli do obsadzania dostępnych mandatów w wybieralnych organach państwa.
Tyle prezes Kaczyński, choć słuchając jego wypowiedzi czuło się, że gdyby nie brak czasu, miałby chęć znacznie rozwinąć temat. Może więc przydałoby się, by dziennikarze "poszli za ciosem" i poprosili go o znacznie obszerniejszą wypowiedź na ten temat? Ale to na marginesie.
Mimo że w swojej wypowiedzi Jarosław Kaczyński dotknął istoty omawianego problemu, wskazując na kryzys idei partii politycznej, to nie zdążył zagłębić się w nim dostatecznie, by udzielić pełniejszej odpowiedzi i wysnuć solidniejsze wnioski. Mam tu na myśli zwłaszcza kwestię przebiegu relacji między systemem partyjnym a ideą republikańską.
Tak jak idea republikańska stała się formą realizacji ustroju demokratycznego, tak partyjny system polityczny został praktycznym narzędziem sprawowania rządów w imieniu suwerena, jakim w nowożytnych demokracjach parlamentarnych jest naród. Można by zaryzykować tezę, że im prężniejsze republikańskie ugrupowania partyjne rywalizują o władzę w demokracji, tym pełniejsza może być realizacja idei republikańskiej. Oczywiście, teza taka napotka natychmiast na słuszną krytykę i przykłady ją podważające, z postreaganowskimi Stanami Zjednoczonymi na czele, w których mimo silnych partii idee republikańskie zdają się ustępować przed oligarchicznym etatyzmem. Dlatego proponuję odwrócenie tej tezy — im słabsze partie polityczne o zabarwieniu republikańskim, tym trudniej wdrażać w życie państwa idee republikańskie. Lepiej pasuje, prawda?
Takie postawienie sprawy zgadza się z prostą intuicją — jeśli w danym państwie przewagę zyskują partie reprezentujące np. oligarchiczny obóz władzy, niechby i republikańskie z nazwy, ich działania legislacyjne i wszelkie inne będą zmierzać do realizacji interesów oligarchii (lub któregoś z jej odłamów). I w razie ugruntowania sukcesu — do zmiecenia republikanizmu ze sceny politycznej. Przy czym ustrój formalnie pozostanie jak najbardziej demokratyczny — odbywać się będą wybory do władz wszystkich szczebli, będzie funkcjonował parlament, w mediach słowo "demokracja" odmieniane będzie przez wszystkie przypadki itd. Historia pełna jest takich przykładów, już od starożytności — starczy zajrzeć do Gibbona.
Czy można więc zaryzykować tezę, że urzeczywistnienie idei republikańskiej jest kluczowym gwarantem przetrwania ducha demokracji i suwerenności narodu? Że władza ludu istnieje, póki państwo przez ten lud tworzone pozostaje republiką z ducha? Być może tak, bo choć znamy przykłady ustrojów monarchicznych zorganizowanych wokół idei narodowych, to wszystkie one z czasem albo przechodziły na pozycje rozwoju imperialnego, albo ewoluowały w kierunku demokracji parlamentarnej, ze zoligarchozowaną władzą przyozdobioną ubezwłasnowolnionym monarchą.
Skoro więc wiemy to wszystko, dlaczego pozwalamy, by tak łatwo republika staczała się ku tyranii jak za Augustów, albo zapiekała we współczesnym oligarchicznym klinczu klerków? Aby zyskać odpowiedź na to pytanie, należy sobie uświadomić rzecz zupełnie podstawową dla zrozumienia idei republikanizmu. Otóż idea ta pozostaje ideą i niczym więcej, o ile nie zyskuje dostatecznie szerokiej reprezentacji w tej części społeczeństwa, która ma realny wpływ na politykę. A że jest przy tym stosunkowo wymagająca intelektualnie, to we współczesnych demokracjach, w których wybory wygrywa się milionami głosów, łatwo przegrywa z elegancko opakowanym populizmem, jaki serwują wyborcom ugrupowania kierowane przez niecnych, pełnych fałszu i cynizmu urzędników.
Jako idea wymagająca intelektualnie, republikanizm wpada w paradoks masowej demokracji, w którym demokracja sama sobie podstawia nogę w wyniku równania do najgłupszych, ale najliczniejszych przedstawicieli mas obdarzonych prawem wybierania. Z racji tej siły (i nie tylko tej, co pokazują każdorazowo zamieszki, w których niesterowalny tłum pali samochody, rabuje sklepy, czy zadeptuje się wzajemnie na świeckich i religijnych imprezach masowych) republikanie zdają się być bez szans w rywalizacji o rząd dusz z przedstawicielami niecnej oligarchii urzędniczej, jeśli nie mogą oprzeć się na ambitnej intelektualnie klasie średniej — inteligencji i burżuazji, z której czerpie oligarchia w odtwarzaniu swych kadr.
Klerkom, by pozyskać przycylność mas, wystarczy bowiem zręcznie wywijać marchewką obietnic i kijem zagrożeń, dbać o zachowanie we względnej tajemnicy rzeczywistych celów swego działania i zręcznie manipulować stereotypami wdrukowanymi w mózgi pożeraczy telewizji. Po aplikacji takiego znieczulenia może narzucić społeczeństwu wyrzeczenia konieczne przynajmniej dla podtrzymywania status quo, sama nic z siebie nie ofiarowując. Republikanie zaś, by odnieść sukces, musieliby zyskać rozumną akceptację dla narzucenia sobie przez ów tłum daleko większych wyrzeczeń, koniecznych dla zapewnienia pomyślnej przyszłości. Stąd zanik klasy średniej jest zwiastunem upadku republiki.
Idee republikańskie, o ile brakuje im oparcia w klasie średniej, trafiają na podatny grunt wyłącznie w okresach kryzysu i przełomu. Wówczas znieczulenie sączone tłumowi przez oligarchiczny reżim klerków przestaje wystarczać, bowiem skruszeniu ulegają fundamenty względnego dobrobytu w jakim żyje społeczeństwo. Oczywiście — trafiają pod warunkiem, że ów grunt istnieje, że masy wciąż dysponują dostatecznym potencjałem intelektualnym, by je przyjąć i móc w ogóle rozważać. Nienowym przecież wynalazkiem złych ludzi jest sprawianie, by grunt ten był jak najlichszy. W dawniejszych czasach, gdy społeczeństwa były znacznie silniej zhierarchizowane i mniej infiltrowane przez państwo, nie było to tak łatwe jak obecnie i zła władza musiała sięgać po miecze, sznury i knuty, tudzież rozwijać przemysł turystyczny na słabo zbadanych i mało przyjaznych człowiekowi połaciach planety. Dzięki spłaszczeniu struktury społecznej, a z drugiej strony — spopularyzowaniu telewizji i centralizacji edukacji, zaczyna się to obecnie sprowadzać li tylko do zręcznego przekazu propagandowego i zmyślnego sterowania programami szkolnymi. Reszta dzieje się automatycznie. Ba! Można nawet pozwalniać fagasów od mokrej roboty — u nas, jak zauważył Michalkiewicz, został już tylko jeden, specjalista od masowych samobójstw przez powieszenie. To się nazywa tanie państwo!
Zreasumujmy więc — marnie wyedukowane społeczeństwo, nie posiadające wystarczającego podłoża intelektualnego, przestaje być bazą dla wolnościowych idei republikanizmu i nie zdoła odróżnić narracji fałszywej od prawdziwej. To zamyka drogę do propagowania idei republikańskich, opierających się na pojęciu wolności i podmiotowości jednostki, która może uczestniczyć w budowie demokracji wyłącznie na zasadzie świadomego i krytycznego udziału. Otwiera zaś drogę pseudodemokracji, w której grupa wybrańców zarządza resztą społeczeństwa, traktując je nie jako suwerena, lecz jak inwentarz.
Powie ktoś — a cóż w tym, w gruncie rzeczy, złego? Już starożytne demokracje opierały się na podziale na ludzi wolnych, mających wpływ na rządy, i niewolników, wpływu tego pozbawionych. W czasach nowożytnych niewolników zastąpili poddani, a system, uzupełniony o mechanizmy awansu społecznego, potrafił wcale skutecznie działać i rozwijać się — znakomitym przykładem jest tu Imperium Brytyjskie.
Pomijając już to, że Imperium to dość szybko upadło, a miliony jego poddanych oddało przy okazji życie, wypada zauważyć, że nasz naród egzystuje jednak w całkiem innym otoczeniu. Naszemu oligarchicznemu systemowi rządów, ze skorumpowaną i bezideową, zurzędniczałą klasą rządzącą i ogłupionym społeczeństwem pozbawionym instrumentów niezbędnych do przywrócenia samowładztwa, nader łatwo jest narzucić obcą dominację i kontrolę. Wystarczy przecież tylko spacyfikować, przekupić, zastraszyć czy wyeliminować ową oligarchię — a nawet tylko sam jej zgniły czubek. Najlepiej metodą stopniowej dyfuzji, do powolnych zmian łatwiej się bowiem przyzwyczaić. Przy odrobinie zręczności ze strony najeźdźcy ogłupiały naród może nawet nic nie zauważyć — ciepła woda w kranach i brak konieczności posługiwania się w urzędach i szkołach językiem innym niż polski, znajome seriale w telewizji i coniedzielna msza to dosyć, by dzisiejszy Kowalski nie spostrzegł, że stał się poddanym jakiejś innej niż dotąd grupy. Trzeba jeszcze tylko zadbać, by przy nazwiskach telewizyjnych prominentów pojawiły się swojsko brzmiące końcówki -ski i -cki, ale i to bez przesady.
Oczywiście, na początku należy "z chirurgiczną precyzją" usunąć tych paru najtrudniejszych do przekonania uparciuchów — ale w końcu wypadki chodzą po ludziach, prawda? Mgła, zaniedbania urzędników i błąd pilota — i oto droga do władzy stoi otworem. Droga do przejęcia władzy nad narodem i państwem bez mobilizacji armii, nalotów i tych wszystkich niehigienicznych i trudnych do uporządkowania skutków wojny.
Takie oto będą czy też — wersja dla optymistów i ludzi zbytnio podatnych na depresję — mogą być skutki obcnie zachodzących zmian. Zmian, którym mogłyby przeciwstawić się jeszcze partie o rycie republikańskim. Takie, jak — wciąż w to wierzę — Prawo i Sprawiedliwość. O ile oczywiście zdołają przełamać impas opisany przez Jarosława Kaczyńskiego w Piotrkowie Trybunalskim i poszerzyć swą bazę o bezkompromisowych patriotów i republikanów, których wciąż jeszcze pośród nas żyje niemało. Jeśli poszerzą swe zadania o edukację i wychowanie młodzieży. Jeśli roztoczą parasol ochronny nad rolnikami i drobnymi przedsiębiorcami, którzy żywią ten naród.
Jak to zrobić? Aaa, to już zupełnie inna historia…