…a co na to sanhedryn?
Zainstalowanie braci Pińskich w Nowym Ekranie spowodowało, że portal stał się głosicielem rozkładowych, kosmopolitycznych idei swawoli wolnorynkowej. Wraz z nimi pojawiła się tu wyjątkowo zdyscyplinowana psiarnia gotowa zagryźć wszystko, co by na konstruktywną, nadwiślańską ideę wyglądało. Jednak siła rażenia tego medium była „taka sobie” i nie udało się skutecznie zapobiec „socjalizmowi” i „etatyzmowi” pleniącemu się w PiS i u narodowców Winnickiego. Sanhedryn zadecydował więc, że mieszać Polakom w głowach trzeba znacznie skuteczniej. "Uważam Rze" – to inna amunicja i daje nadzieje, że Polaków będzie można skutecznie przestraszyć widmem wolnego rynku. Można tylko zadać sobie pytanie: dlaczego tym razem sanhedryn nie posłużył się Januszem Korwinem-Mikke? Czyżby nie dawał gwarancji, że zapędzi Polaków do okopów walki pozycyjnej? Najlepiej przecież zarabia się na dostawach dla armii! Nie muszą do siebie strzelać. Wysztarczy że zaczną pluć. Sięgnięto po młodość. Do wszelkiej rozwałki gówniarze nadają się najlepiej.
A z tym odejściem Pńskiego to po co taki raban? Środowiska dziennikarskie już skutecznie udowodniły, że nadają się jedynie na orkiestrę przygrywająca układowi do kotleta. Kontredans jest ich ulubioną muzyka a siła kiełkowania idei zerowa. Z tego, że JKM stąd się wyniesie możemy się tylko cieszyć.
Czy czasem nie jest to szansa dla Nowego Ekranu? Przypomnę zatem kilka klejnotów polskiej społecznej gospodarki rynkowej, niektórym blogerom znanych. Dalej możemy odzyskiwać Polskę po swojemu.
Maszoperia
Ze Społeczną Gospodarką Rynkową mamy do czynienia wtedy, gdy państwo łaskawie nie przeszkadza w tworzeniu się samokoordynujących się społeczności gospodarczych. Niestety, tak się układało, że dla SGR nigdy nie było we współczesnych czasach dobrej pogody: albo protestował Żyd, albo okupant. Polak „zintegrowany” zawsze był Polakiem niebezpiecznym. Trochę więcej szczęścia mieli rodacy w zaborze pruskim i austriackim. W Kongresówce wszelkie działania integracyjne były tępione z bezwzględną surowością jako siedliska myśli powstańczej. Chcemy to zmienić. Synergię społeczną tkwiąca w gospodarce dobrosąsiedzkiej mają odblokować:
Prawo dla „stowarzyszeń do poszczególnych czynności handlowych na wspólny rachunek” adresowane głównie na obszary wiejskie.
Prawo spółek właścicielsko – pracowniczych, które ma zapoczątkować proces deproletaryzacji.
Te priorytety postępują za nauka, ze „żadna szlachetna cecha człowieka nie może ukształtować się poza sferą pracy i w oderwaniu od doświadczenia zespołu”(Pleśniarski). Żadne kazania, żadne uroczyste inwokacje do dobrej woli. Prawo i mądra promocja.
No cóż, nie jestem tak majętny jak Stanisław Staszic aby zafundować sobie społeczny eksperyment w postaci Włościańskiego Towarzystwa Ratowania się w Nieszczęściach w swych dobrach pod Hrubieszowem. Indywidualny wysiłek bez powielenia – a szkoda. Gdyby nie import holenderskich standardów uprawiania przedsiębiorczości w maszoperiach, można by Staszica uznać za prekursora SGR. Pierwszy nasz postulat jest na dobrej drodze do laski marszałkowskiej. Jednak czy państwo będzie chciało go promować będzie zależało jedynie od tego, czy nasi władcy zrezygnują z jurgieltu jaki obfitym strumieniem płynie do ich kies od pośredników handlowych w podzięce za to, ze nic się nie zmienia. Mogę jednak pozwolić sobie na uciszanie wolnorynkowej swołoczy od Korwina Mikke, dzielnie pracujących aby wmówić rodakom, że ich szczęście leży w sumie egoizmów.
Nie będę wymyślał tego, co dzieje się ze społeczeństwem, gdy nie zamyka się mu dróg dla gospodarki lokalnej i regionalnej. Skopiuję z Wikipedii.
Maszoperia (niderl. maatschappij – towarzystwo) to zespół rybaków razem prowadzących połowy na morzu,forma spółki występująca wśródKaszubównaPomorzuod czasówśredniowieczaaż po dziś dzień.
Trudne zajęcie i niebezpieczeństwa związane z żeglugą spowodowały wytworzenie w społeczności Kaszubów pewnych zasad oraz norm ułatwiających wspólną pracę. Maszopi, członkowie maszoperii, związani byli między innymi zasadami równości i solidarności.
Zasada równości przejawiała się przede wszystkim w równym wkładzie dowyposażenia łodzi wyprawiającej się w morze – każdy członek oddawał swoje sieci – oraz w równym podziale połowu i zysku otrzymanego z nadwyżek.
Choć połowem trudnili się tylko mężczyźni, zasada równości wymagała udziału w pracy także dzieci i kobiet. Ich rolą było wyciąganie sieci,naprawa ich, zajmowanie się rybami.
Podziałem zysku zajmował sięszyper. Czynność ta odbywała się w dzień luźniejszy (np. w czasie sztormu) lub świąteczny (niedziela). Sam podział zysku był rodzajem spotkania towarzyskiego kończonego wspólnym posiłkiem i wypitkiem. Rola szypra była dziedziczna i z powodu jej wypełniania nie przysługiwały żadne dodatkowe zyski, wręcz przeciwnie, szyper musiał własnym sumptem przyszykować poczęstunek.
Oczywiście istniał szereg reguł określających odstępstwa od zasady równości, np. właściciel łodzi otrzymywał większy zysk (ale o reperację łodzi musi dbać już sam), maszop żonaty otrzymywał zysk o 25% większy, itp.
Solidarność przejawiała się z kolei w innych normach, np. wdowa, dopóki nie sprzedała sieci, łodzi, itd. zmarłego męża i udostępniała je maszoperii, w której mąż miał swój udział, otrzymywała pewien zysk. Jeśli ktoś był ciężko chory, przez rok brał udział w podziale zysku, tak jakby był całkowicie sprawnym członkiem maszoperii; później, po roku, jego udział w zysku zmniejszony zostawał do połowy; jeśli zaś choroba wynikała z pijaństwa, jego udział przeznaczano dla biednych.
Inne reguły nakazywały maszoperii oddanie pewnej stałej części zysku na cele społeczne (np. przytułki, szpitale). Kaszubi utrzymywali w ten sposób także księży (zwyczaj wywodzi się z XII w. – dziesięcina rybna). O tym ile należy sięduchowieństwu decydowała uchwała maszoperii.
Współcześnie nazwy maszoperia używają czasem także mniej lub bardziej formalne kluby żeglarskie. Członkowie takiej żeglarskiej maszoperii składają się na wyposażenie i przygotowanie do żeglugi jachtu, na którym następnie pływają.
WHolandii iBelgii po dziś dzień niektórefirmy – nawet spoza branży rybackiej i całkowicie niezwiązane z morzem –używają nazwy maatschappij do określenia formy działalności gospodarczej, którą prowadzą, np.KLM (Koninklijke Luchtvaart Maatschappij – Królewskie Holenderskie Linie Lotnicze), Vlaamse Televisie Maatschappij (Telewizja Flamandzka) i wiele innych.
I co? – i jest tu miejsce na upychanie socjalizmu?
Towarzystwo Rolnicze Hrubieszowskie
Jaka mogła być Polska w roku 1816? No, zawężmy może rozważania do Kongresówki. Nadziei nie mogło być żadnej, choć car Aleksander I Romanow traktował Polaków jak rozbawione dzieci i wiele im naobiecywał. Chcecie konstytucję to ja macie, lepszą nawet niż wasza 3-majowa, chcecie Sejm no to go macie. Możecie się kłócić do woli jeśli takie jest wasze upodobanie. Jednak „żadnych marzeń panowie” egzekwowane było z bezwzględną skutecznością.
Kraj, który jeszcze 50 lat wcześniej żałował grosza na żołnierza, bardzo hojnie finansował wszystkie zachcianki korsykańskiego rzeźnika. Dla Napoleona było wszystko i złoto i krew posesjonatów na pstryknięcie palca. Jeśli by mówić o finansowej rozpaczy, to nigdy nie była ona większa jak po napoleońskim rajdzie na Moskwę. Dla cara ciężar finansowania tego zwasalizowanego państwa był tak dotkliwy, że nawet zgodził się obsadzić stanowisko ministra skarbu przez polaka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego w zamian za obietnicę zaprzestania żebrania o kasę w Petersburgu.
Co robią wtedy „patrioci”. Jedni jadą do Paryża zabierając resztki złota jakie w kraju zostały, inni zaczynają szukać polskości „pod strzechami wieśniaczymi i warsztatach przy ulicach”.
Można się zastanawiać nad tym, co skłoniło Stanisława Staszica aby sfinansować ten – wyjątkowo ciekawy – eksperyment socjologiczny jakim było Towarzystwo Rolnicze Hrubieszowskie. W literaturze często określa się go jako twórcę „organizacji przed spółdzielczej” i jest to kardynalny błąd. Staszic swój prototyp klastra gospodarczego oparł na koncepcji personalistycznej i w tym tkwi jego geniusz. Żadnego wspólnego kapitału a jedynie promocja narzędzi integracyjnych. W budynku „zarządcówki” głównie dbano o to, co jest potrzebne dla społeczności lokalnej i jak to osiągnąć najtańszym kosztem, aby sił niepotrzebnie nie tracić.
Znowu sięgnijmy do Wikipedii aby dowiedzieć się jaka była siła gospodarcza społeczności lokalnej nawet w czasach nie łatwych.
"…Towarzystwo Rolnicze Hrubieszowskie (inaczej Rolnicze Towarzystwo Wspólnego Ratowania się w Nieszczęściach) – fundacja o charakterze spółdzielczym założona w 1816 roku przez Stanisława Staszica na ziemiach powiatu hrubieszowskiego.Obejmowało ono swym zasięgiem 9 wsi – Białoskóry, Brodzicę, Busieniec, Czerniczyn, Drohiczany, Dziekanów (stolica), Jarosławiec, Putnowice Górne i Szpikołosy, a także przedmieścia Hrubieszowa – Pobereżany, Podzamcze i Wójtostwo. Tereny te miały powierzchnię 6 000 hektarów (ok. 12 000 morgów), a zamieszkiwało je 4 000 mieszkańców (kontrakt o założeniu Towarzystwa podpisało 329 gospodarzy).
Na czele TRH stał dziedziczny prezes (pełniący jednocześnie funkcję wójta), jego zastępcą był burmistrz Hrubieszowa oraz obieralna Rada Gospodarcza (licząca 6 członków wybieranych przez delegatów z każdej wsi). Do prowadzenia gospodarstw osadził Staszic administratorów. Na mocy ustawy Towarzystwa, zamieszkali na jego terenie chłopi zwolnieni zostali z pańszczyzny i otrzymali prawo dziedzicznej własności osad i ziemi, z tym, że wielkość gospodarstw nie mogła przekroczyć 100 morgów. Wszyscy członkowie wspólnoty byli nadto zobowiązani do niesienia pomocy dotkniętym przez klęski żywiołowe współtowarzyszom, w wysokości stosownej do powierzchni użytkowej gospodarstwa.
W 1822 akt Towarzystwa podpisał car Aleksander I Romanow, a rząd rosyjski zatwierdził ponownie w roku 1882. Od początku istnienia fundacji, aż do 1885 r. stanowiska prezesów piastowała dziedzicznie rodzina Grotthusów (kolejno Józef, Krzysztof, Edward i Gustaw), jednak intrygi wewnątrz Rady Towarzystwa położyły temu kres, a na czele Towarzystwa postawiono komisarza rządowego, równocześnie zmieniając jego statut. W 1828 r. Towarzystwo miało aż 500 zakładów tkackich, a w 1856 r. Hrubieszów był większy od Zamościa.
Własnością TRH były 3 młyny – w Dziekanowie, Busieńcu i Pobereżanach (parowy), 2 stawy – w Dziekanowie i Busieńcu, tartak, cegielnia, kuźnia, folusze, browar, wytwórnia wódek i innych trunków w Hrubieszowie oraz karczmy w siedmiu wsiach. Przedsiębiorstwa te były wydzierżawiane nadrodze licytacji. Z zysków dzierżawczych mieszkańcy zostali zobowiązani do prowadzenia szkół, kształcenia zdolniejszej młodzieży na poziomie wyższym niż podstawowy, prowadzenia szpitala, opieki nad sierotami i starcami. Zorganizowano też własną instytucję ubezpieczenia mienia i budynków, a także opracowano odrębne przepisy budowlane. Towarzystwo miało również swój bank pożyczkowy, udzielająckredytów m.in. na budowę murowanych domów.
Pomimo nasilenia rusyfikacji, wcielenia unitów do Kościoła prawosławnego oraz wykorzystywania Towarzystwa przez rosyjskich urzędników przetrwało ono okres zaborów. W dawnym kształcie odbudowano je w okresie międzywojennym, nadając charakter spółdzielni rolniczej. Pierwsza w Europie w pełni dojrzała organizacja przedspółdzielcza przestała istnieć w 1945 roku, a ostatecznie zlikwidował ją w roku 1951 dekret Bolesława Bieruta…"
Możemy jedynie zazdrościć Staszicowi, że nie było wtedy tyle ceregieli fiskalnych skutecznie studzące integracyjne zapały. Jednak to da się zmienić poprzez prawną instytucjonalizację kapitalizmu sojuszników
Gazolina S.A.
A działo się to w czasach, o których Martin Pollack w książce „Po Galicji” (Borussia, 2002) pisze – „…robotnicy byli traktowani jak siła niewolnicza. Do 1900 r. werbowano ich codziennie i po szychcie wypłacano dniówkę; książeczki pracy były nieznane, co pozwalało przedsiębiorcom z łatwością tuszować wypadki śmiertelne. Po prostu kazali wrzucać zwłoki nieszczęśników do któregoś z licznych nieczynnych, ale stojących otworem szybów...” Autor jednak nie wygląda na kogoś dobrze zorientowanych w doktrynach ekonomicznych, bo przy bliższej analizie możemy stwierdzić, że był to opiewany w felietonach Janusza Korwina Mikke i Stanisława Michalkiewicza „wolny rynek”. Podczas werbunku w pełni była stosowana paremia prawnicza, którą JKM sobie gębę na co dzień wyciera, że „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Temu szczęśliwemu do szaleństwa z „wolności wyboru” nieszczęśnikowi nie działa się krzywda ani wtedy, gdy godził się na dniówkę, ani – tym bardziej – wtedy, gdy „odpoczywał sobie” na dnie nieczynnego szybu.
Nasz bohater Marian Wieleżyński mógł dopasować się do ogólnej mody panującej w dzielnicach przemysłowych zagłębia drohobycko-borysławskiego scharakteryzowanej przez Brunona Schulza w „Sklepach cynamonowych” „…Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości, przez istną lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich efemerycznych środowiskach…”( eeee… tam, efemerycznych – wolnorynkowych!). Mógł, ale wznosi się ponad to wszystko. Postanawia, że w jego przedsiębiorstwie pracownicy będą współwłaścicielami. Zakłada słynną „Gazolinę SA”. Przypomnijmy, że działo się to w roku 1912!
Sprawozdanie z działalności spółki „Gazolina S.A.” za 1936 rok podaje następujące dane: "…firma zatrudniała 677 stałych pracowników-współwłaścicieli posiadających ogółem 16 573 akcji wartości 1 657 300 złotych. Stanowiło to 46% kapitału akcyjnego i pozwalało pracownikom dysponować 61,4% głosów. Ogólny kapitał firmy wynosił 3 600 000 złotych. Przeciętne zarobki robotnika tzw. „szyftowego” „Gazoliny” wynosiły ok. 450 zł miesięcznie, znacznie przekraczając średnią zarobków robotniczych w przemyśle naftowym wynoszącą 300 zł. Pracownicy „Gazoliny” poza pensją miesięczną otrzymywali dywidendy z posiadanych akcji, otrzymywali „trzynastą pensję”, doroczny bonus z udziału zysków, zasiłek urlopowy i dwudziestoprocentowy dodatek na mieszkanie, światło i opał. Pracownikom przysługiwało także prawo trzymiesięcznego wypowiedzenia i odprawa w wysokości jednomiesięcznej pensji za każdy przepracowany rok. Przedsiębiorstwo przeznaczało też poważne środki finansowe na cele kulturalne i sportowe dla swoich pracowników, dbając równocześnie o ich warunki mieszkalne i zdrowotne,.." w:K.S. Ludwiniak: Własność pracownicza w USA, dz. cyt., s. 111-112.
Na tle współczesnego świata i Europy ten wyjątkowo udany eksperyment akcjonariatu pracowniczego nie mógł być nie zauważony. Najpierw przez nuncjusza apostolskiego w Polsce, kardynała Achille’a Rattiego. Wydarzyła się rzecz bez precedensu. Otóż kardynał, już jako papież Pius XI, zaprasza Wieleżyńskiego (zadeklarowanego socjalistę i między innymi dzięki tej deklaracji ratuje głowę po wkroczeniu do Lwowa sowietów) do Watykanu, by konsultować kwestie akcjonariatu, co znalazło wyraz w ogłoszonej w 1931r. encyklice „Quadragesimo anno”.
Mieliśmy pecha. Wojna przerwała dobrą współpracę prezydenta Ignacego Mościckiego (do 1926 – przewodniczącego rady nadzorczej spółki Gazolina S.A.) i kardynała Hlonda. Była to bodajże ostatnia historyczna szansa, aby uporać się w naszym kraju z mentalnością brudnojudejską – polskimi siłami. Szansa współczesna ciągle przed nami.
O tym, że diabeł będzie tkwił w szczegółach napisałem tu: Czy „Unia Kapitału i Pracy” jest uczciwa intelektualnie?
…a co na to sanhedryn?