Samochody. Podwójny gaz.
04/05/2012
483 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
Głupota, niestety, nie boli.
Historia ta jest ściśle związana z historią zamieszczoną w poprzedniej notce: jest również nieprawdziwa oraz jest tak jakby jej kontynuacją.
Sytuacja była taka: miałem samochód, volkswagena combi. I ledwo nim się poruszałem. O prawie jazdy nawet nie było mowy. Zaledwie parę dni wcześniej odkryłem który manipulator służy do dodawania gazu, a który do hamowania. Pomimo skończonej trzydziestki.
Odkryłem również, że po alkoholu jeździ mi się jakby lepiej. Wiem, że to sprawa naganna, ale tak było, a poza tym to zmyślona historia.
Więc jeździłem na tym podwójnym gazie. Bo na trzeźwo to się bałem nawet podejść do samochodu. Czasami to mi się nawet wydawało, że jestem mistrzem kierownicy. Niestety, tylko wydawało.
Byłem w Berlinie. Po zaledwie paru dniach takiej jazdy. Najbardziej to się bałem, że na granicy pomylę hamulec z gazem i rozjadę któregoś z mundurowych. Polskiego lub Niemieckiego. Lub nawet obu naraz. Eskapada na szczęście zakończyła się pomyślnie. Nikogo nie rozjechałem. Ucierpiał tylko drób w jakiejś Niemieckiej wiosce.
Kiedyś ruszyłem z piskiem opon spod hotelu, a siedząca obok mnie osoba cały czas mi mówiła jak to wspaniale jeżdżę. Nie miało dla mnie znaczenia, że ta osoba była równie trzeźwa jak ja. Do tego musiało to być jakoś powiązane z moją nogą: im bardziej mnie chwalono, tym szybciej jechałem. Odbywało się to automatycznie.
A samochód potrafił naprawdę szybko jechać. Silnik miał więcej cylindrów niż standardowo, benzyna z turbodoładowaniem do tego jeszcze podrasowany. Bo to był samochód przeznaczony do przemytu papierosów i do ewentualnej ucieczki przed policją. Wyciągał na pewno grubo ponad 200km/h.
Jechałem więc z tym pijanym znajomym nad jezioro. By się zrelaksować. Droga była nieco pod górę. Pedał gazu był wciśnięty do końca. Nie zdawałem sobie kompletnie sprawy z zagrożenia. Pełny luzik.
No więc droga się wznosiła, a samochód jechał naprawdę szybko. Pochłaniał drogę w zawrotnym tempie. Błyskawicznie się wspiąłem na wzniesienie tej drogi. I tu czekała mnie niemiła niespodzianka.
Zaraz za wzniesieniem stał niesprawny samochód. Koło niego krzątał się kierowca próbując go naprawić. Drugi pas jezdni był również zajęty. Poruszał się po nim niespiesznie jakiś samochód. Na podjęcie decyzji miałem ułamek sekundy. Kogo zabić? O tym, że kolizja jest nieunikniona byłem święcie przekonany.
Wybrałem samochód jadący z naprzeciwka. Do dzisiaj pamiętam przerażoną twarz tego kierowcy. Jechałem na zderzenie czołowe.
W ostatniej chwili skręciłem i zacząłem hamować. Zdawało mi się nawet, że ocieram się o maskę samochodu jadącego z naprzeciwka. Opony się wtopiły w asfalt drogi. Tracąc impet wjechałem do rowu. Zdzierałem trawę, a samochód się niebezpiecznie przechylił. Dłuższy czas balansował w miejscu. Byłem pewien, że wywróci się na dach. Na szczęście w końcu opadł na koła.
Ja i pasażer byliśmy co najmniej w lekkim szoku. Wyszliśmy z samochodu na glinianych nogach. Staraliśmy się wyprowadzić go z powrotem na drogę. Dołączył do nas po chwili cudem uratowany kierowca. Przejechał jeszcze z kilka kilometrów zanim zanim był w stanie zawrócić.
Wszyscy się głośno śmialiśmy, lecz nie był to śmiech radości. Raczej pewnego rodzaju histeria. Nawet prawie poszkodowany kierowca nie miał do mnie pretensji. Jeszcze nie był do końca przekonany czy aby na pewno żyje.
Przyjazd do hotelu nie poprawił mi humoru. Jedna ze starszych, dotąd dla mnie miłych, pracownic tegoż hotelu, powiedziała co o mnie myśli. Nie przebierając w słowach. Przestałem się temu dziwić gdy się dowiedziałem, że pijany kierowca zabił jej czwórkę dzieci. I to przy niej.
Szła chodnikiem. Dzieci trzymała za ręce. Kierowca na ten chodnik wjechał z dużą prędkością.
Żeby trochę dojść do siebie wyjechałem z tego miasta i pojechałem do innego w którym mieszkałem przez dwadzieścia lat swojego życia i w którym to miałem mnóstwo znajomych. Jednego z nich odwiedziłem, żeby się mu wyżalić. Pojechaliśmy daleko za miasto. Wspominaliśmy dawne czasy. Przypomniałem sobie, że mam w bagażniku karton piwa przywiezionego z Niemiec. Nie pomyślałem, że trzeba przecież jakoś wrócić. Piwo wypiliśmy.
No i sytuacja się powtórzyła: ja prowadziłem, a kolega mnie chwalił jak to wspaniale prowadzę. Tak było do pierwszego ostrego zakrętu. Na moście.
Było po północy. Z rykiem silnika wjechałem do jakiejś miejscowości. Jej mieszkańcy słysząc w nocy pędzący samochód, wybiegli z domów. Kto nie spał. Inni się pośpiesznie ubierali. Już wiedzieli, że tego zakrętu nie pokonam. Ja jeszcze nie wiedziałem.
Zobaczyłem przed sobą w świetle reflektorów samochodowych barierki mostu. Nawet nie próbowałem hamować.
Samego uderzenia w barierki zbytnio nie poczułem. Ale przestał działać silnik i działało tylko światło awaryjne.
Spadaliśmy z mostu. Po drodze, już w powietrzu, minęliśmy w absolutnej ciszy kapliczkę z Matką Boską. Oświetloną naszym bladym światłem. Zdążyłem tylko powiedzieć:
Adam, chyba nie żyjemy.
Po czym p…stuknęliśmy w wodę. Wstrząs był spory. Samochód przełamał się w pół. Spojrzałem na kolegę. Żyje!
I znowu usłyszałem swój śmiech. Bo choć sytuacja była nad wyraz poważna to i zarazem nieco dla mnie śmieszna. Zresztą sami oceńcie.
Kumpel nie był przypięty pasami. Wyrżnął więc mocno w dekę rozdzielczą. Kichawa napuchła mu błyskawicznie. Ale nie to mnie rozśmieszyło.
Miał na nosie okulary. Podczas wypadku mu one nie spadły. Za to wyleciały z nich szkła. Zostały tylko na tym opchniętym nosie same oprawki. To mnie rozśmieszyło.
Kiedyś opowiadałem tą historię w towarzystwie. Jedna dziewczyna słuchała tego w napięciu, a na koniec zapytała:
-Przeżyłeś?
Mówiąc szczerze byłem tym pytaniem nieco zaskoczony. Zbieg okoliczności, że dziewczyna była blondynką.
Dokończę następnym razem.
P.S Wyprzedzając komentarze: wiem, byłem głupi.