Komasa w swoim debiucie okazuje się tu być nową jakością. „Nareszcie „ chciałoby się powiedzieć. Jednakże ta moja myśl „Facet wie jak robić kino” dla mnie, jak piszę wyżej, znacząca więcej, po kilku godzinach po seansie nie była już tak oczywista.
Gdy obejrzałem film, a właściwie jeszcze w trakcie oglądania (obraz zobaczyłem w kinie 15 maja) pomyślałem: „Facet wie jak robić kino”. Zaraz po skończonym seansie potwierdzała ją dokładnie taka sama. W myśli tej na własny użytek było też coś więcej niż wynikałoby ze ścisłego jej sensu. Było też w niej : „Nareszcie ktoś wie w Polsce jako robić kino. Czuje kino, które jest kinem samym w sobie”. Pierwsze zdanie należy tłumaczyć nie jako nawet stwierdzenie że nikt nie potrafił zrobić dobrego filmu w Polsce przez ostatnich dwadzieścia lat (bo ten zwykle okres ma się na myśli pisząc o kondycji kina w Polsce, gdzie przede wszystkim nie potrafimy zaproponować światu czegoś własnego, ciekawego świeżego). Nie, pojawiło się parę dobrych filmów. Niewiele, ale jednak pojawiły się. Jako przykład podam „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego. Jest to film nawet lepszy od „Sali samobójców”, ale nie należy do tej szczególnej kategorii, którą określamy nazwą „czyste kino”. Nasi reżyserzy do tej pory naśladowali owo czyste kino, bądź jego elementy z miernym, albo co najwyżej średnim efektem by wymienić z pierwszej polowy lat 90-tych niesławne „Psy” i „Psy II” przede wszystkim, potem na przykład „Superprodukcję” Juliusza Machulskiego.
Komasa w swoim debiucie okazuje się tu być nową jakością. „Nareszcie „ chciałoby się powiedzieć. Jednakże ta moja myśl „Facet wie jak robić kino” dla mnie, jak piszę wyżej, znacząca więcej, po kilku godzinach po seansie nie była już tak oczywista.
Co się stało? Przestraszyłem się. Tak dobrze już szło. Czyżby to miał by film jak amerykańskie średniaki przykuwający do fotela, tak że człowiek oglądając i zaraz po seansie ma wrażenie że dobrze wydał swoje pieniądze, ale po kilku godzinach film ulata?
Tak się zabawnie złożyło (i w sferach wrażeń i przypadków nierzadko tak mam) że dwa filmy, które obejrzałem w kinie ostatnio pod rząd to „Sucker Punch” http://cyprianpolak.nowyekran.pl/post/9543,sucker-punch-recenzja i „Sala samobójców”. W obu filmach znaczna część akcji dzieje się w scenerii wirtualnej. W obu, w scenerii wirtualnej bohaterowie mogą więcej, co wydaje się oczywiste, przede wszystkim jednak uwydatnia ograniczenia i dramaty ludzkiej egzystencji. Pojawia się tu duma z polskiego kina, że oto w tym samym czasie, (a nawet polski nieco wcześniej) pojawiają się film polski i hollywoodzki w których zastosowano podobny sposób opowieści.
Jak to jednak jest, że o filmie hollywoodzkim, który jest zabawą w kino, myślałem więcej niż o polskim filmie z założenia ambitniejszym? Więcej w nim znalazłem. Jakiś czas po obejrzeniu ujawniło się parę nowych tropów, a wcześniej zauważone stały się wyrazistsze. Tymczasem nasz opowiada w nowatorskiej formie o problemach zwyczajnych, o problemach okresu dojrzewania, ale i w kilka godzin później, w kilkanaście i w kilka dni nie znalazłem w nim nic więcej niż tylko to co dostrzegłem do momentu pojawienia się napisów. Czy tak miało być? Nie sądzę. Co zawiniło? Reżyseria. Nie, jest to reżyseria z polotem, bez kompleksów w kierunku światowego kina, reżyseria czująca to co robi. Scenariusz? To już bardziej. Scenariusz napisał reżyser. Wiadomo nie od dziś że reżyserzy dzielą się na tych, którzy piszą dobre scenariusze (tych jest mniejszość) i reżyserów piszących scenariusze średnie lub słabe – tych jest większość. Jednak scenariusz ten ma odpowiednie tempo i nie ma w nim pustych, niepotrzebnych miejsc. Obserwacje obyczajowe są trafne. Postacie są nakreślone grubą może trochę kreską, ale przecież nie tak grubą jak w „Sucker Punch”. Są one takie z koniecznego ograniczenia czasowego spowodowanego tym że część akcji toczy się w wirtualnym świecie. Jednak wydaje się ze psychologia nie szwankuje przynajmniej w przypadku głównego bohatera.
Skąd więc niedosyt, niedosyt powstający przede wszystkim jakiś czas po obejrzeniu, choćby pół godziny. To co sprawia że o filmie się zapomina, zaciera się.
Wiec może jakiś brak jednak w scenariuszu, czegoś za mało. Mylenia tropów, suspensu? Nie tego w tym filmie potrzeba choć i suspens pewien jest nie epatujący karkołomnym zaskoczeniem.
Więc może przede wszystkim obraz rodziny, który nie przeszkadza nam, ubrany w trafną formę gdy oglądamy, ale nuży pewnym uproszczeniem gdy o nim pomyśleć. Rozpieszczony, choć sympatyczny dzieciak (maturzysta) z bogatej rodziny. Nie rozmawiający z nim rodzice, zapracowani. Chłopak zanurza się w internet. Brzmi to strasznie, w sensie małej odkrywczości, choć przecież film nie musi być odkrywczy tematycznie aby być dobrym, czy nawet wybitnym. Weźmy filmy Erica Rohmera: ludzie się spotykają i rozmawiają, rozmawiają, wymieniają uwagi o sobie, o świecie o, życiu o literaturze i filozofii, a filmy są znakomite i jedyne w swoim rodzaju.
Więc jaki tu może być ostatecznie problem? Kłania się tu polska rzeczywistość. Jakiś brak z którego nie udało się autorowi wyjść. Nie udało się bo nie jest dość osobny.
Jest taki problem: polscy reżyserzy chcą opowiadać o polskiej rzeczywistości. Niby bardzo dobrze, o to chodzi. Należy tylko przyklasnąć. A jednak to jest problem. Nawet jak ich obserwacje obyczajowo – socjologiczne są trafne, to wydają się zbyt sztampowe, zbyt ich bohaterowie również są osobni, zbyt mało naturalni (nawet jeśli aktorzy grają bardzo dobrze i naturalnie przed kamerą).
Problem z polskim filmem po roku 89 próbowało ugryźć wielu krytyków filmowych. Mam na ten temat swoje przemyślenia, ale nie próbując tu zaserwować kilkunastostronicowego eseju, ograniczę się jeszcze do paru uwag.
Mamy kilka kinematografii krajów Europy Środkowo –wschodniej, które świetnie sobie radzą. Znani z dobrej formy przez całe XX-lecie są Czesi. Furorę robią firmy rumuńskie. Dlaczego nie polskie?
Mam na ten temat tezę przez nikogo z krytyków nie powielaną. Może tak nikt nie uważa, a może nie chcą na swoje głowy zsyłać gromów. Powiem że rzeczywistość polska jest najbardziej nienormalna spośród wszystkich krajów Europy Środkowo- Wschodniej. Sami to widzimy wyraźnie, ostro jak i brutalnie jak oko przecinane brzytwą w filmie Bunuela. Widzimy w taki sposób od 10 kwietnia 2010. Wcześniej zaś miał na to wpływ brak lustracji i coś co Waldemar Łysiak nazwał gangrenowaniem narodu, które gangrenowanie jest największe z tych wszystkich krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Nie zapominajmy, że co byśmy o sobie dobrego nie myśleli mamy też największy spośród tych wszystkich krajów uszczerbek elit. Nie mam na myśli nawet II wojny i mordowania Polaków po wojnie. Mam na myśli przede wszystkim wygnanie około miliona najaktywniejszych Polaków po stanie wojennym – oni nie wrócili (Żeby było jasne to jest największa wina hiperrenegata, niejakiego Jaruzelskiego. Ja ruski jak pisano przed 89 rokiem usunąwszy z nazwiska kilka liter. Swoją droga polskość tego ziemiaństwa jest dla mnie wątpliwa. Nie spotkałem się z tego typu nazwiskiem w Staropolsce, a Staropolska to moja specjalność. Jeśli jest etnicznie Polakiem, choć nazwisko i buśka – właśnie tak przez ś – na to nie wyglądają, to tym gorzej dla niego).
Węgrzy mieli podobną sytuację po roku 56. Tam wygnano koło 350 tysięcy osób a że Węgrzy są trzykrotnie mniej liczebni, więc wychodzi podobnie. Jednak do tej pory patriotyczne elity węgierskie zdążyły się odbudować. Nasze nie. A dlaczego? Dlatego że paradoksalnie za komuny była lepsza możliwość odbudowywania elit niż po roku 89. Konsolidacja społeczeństwa wbrew komunizmowi. Tak właśnie powstała przecież elita wygnana po stanie wojennym. Tymczasem po jej wygnaniu zostało tylko parę lat łagodnej komuny i po 89 roku czas bez kształtowania elit .
Więc jest ten smród , który nie pozwala robić kina dobrego, dotykającego codziennych realiów polskich, a nawet jeśli film jest artystycznie dobry to te realia wychodzą mało realistycznie, choćby ziały naturalizmem, biologią i wydawały się także trafione psychologicznie. Coś nieuchwytnego co jest pod skórą i co nie pozwala.
Czesi zrobili najpełniejszą lustrację i robili najlepsze filmy z całego bloku wschodniego. Nie dopracowali się też reżyserzy sposobu, jakiegoś ogólnie przyjętego luźnego wzorca, jak opowiadać o naszej rzeczywistości. Nie chodzi mi tu o aspekt społeczno – polityczny tylko pokazywanie ludzkich uczuć na tle codzienności z uwzględnieniem wyraźnie zarysowanych realiów polskich.
Czyli inaczej jeszcze, filmy opowiadające o naszej rzeczywistości nie są dobre, bo ta rzeczywistość jest, by użyć określenia używanego w stosunku do literatury emigracyjnej „źle obecna”. Używam jej tu w nieco innym znaczeniu. Rzeczywistość jest zła, skrzywiona jakoś szczególnie i dlatego że zakłamana, gdy chcemy opowiedzieć o tym co widzimy, nie wychodzi nic dobrego. Trzeba by użyć groteski lub ewentualnie egzystencjalnego absurdu, który pokazując codzienny realizm jest oderwany od kontekstu społeczno –politycznego w tym charakterystyki konkretnego społeczeństwa, choć bazuje na jego realiach.
W filmie Komasy jest jeden jednak wątek którego nie rozumiem .Ściślej nie wiem jaki jest jego cel. Aby spróbować to sobie ustawić trzeba też wiedzieć jaki jest reżyser w odniesieniu do spraw polskich i patriotyzmu. Gdy słuchałem, wypowiedzi Komasy o filmie o Powstaniu Warszawskim, który chciałby zrobić, (sprzed czterech lat jeszcze) widać było z tego że jest patriotą. Na ile, tego nie wiem. Może na tyle na ile środowisko pozwala. Myślę że w jego przypadku jest to taki „patriotyzm jutra” -trochę z tych nieszczęsnych bilboardów. Myślę że taki jest nie tylko ze względu na ewentualny ostracyzm środowiska, ale i dlatego że taki się ukształtował.
Teraz dopiero po zastanowieniu się jakie może by podejście do spraw kraju Komasy mogę przejść do sedna problemu, do niezrozumiałego wątku.
Film, toczy się we Wrocławiu. We Wrocławiu pokazywanym w filmie nie ma nic polskiego. Gdyby nie język bohaterów, nie wiadomo byłoby w jakim kraju to się dzieje. Nie ma żadnej tradycji charakterystycznej dla Polaków, nic polskiego. Czy jest to zabieg celowy, a jeśli tak, jaki ma sens. Ale to nie wszystko. Film zaczyna się od zbliżenia twarzy młodego śpiewaka o charakterystycznych rysach, które mogą uchodzić za germańskie. Młody człowiek natęża się i komuś kto nie wie o czym będzie film, wydaje się że to jakiś młody człowiek emocjonujący się i natężający przed jakąś ważną próbą junkierską? Intuicja częściowo nie myli, bo młody człowiek zaczyna śpiewać pieśń niemiecką i że ubrany jest w nieco archaiczny ubiór, nie jesteśmy pewni czy akcja nie toczy się w XIX wieku lub na początku XX- tego. Potem kamera wyłapuje nam bohaterów filmu. Rzecz dzieje się w operze. Watek kraju, wątek społeczny nie istnieje. Nie byłby ten wstęp może istotny, gdyby nie zakończenie, które do niego nawiązuje. W tej samej operze, po tragicznym wydarzeniu dziewczyna o zgoła polskim typie urody nie śpiewa już, ale tańczy. Fakt ten, pobytu dziewczyny na scenie (rozumiany także szerzej bo ma to symboliczny związek z sytuacją głównego bohatera) ojciec tegoż głównego bohatera przyjmuje z akceptacją. Co to ma oznaczać dokładnie w kontekście losów głównego bohatera i jak się to ma wiązać z pierwszą sceną, do tego w kontekście tej niemieckiej pieśni, wie pewnie tylko reżyser. Ale chyba nie powie. Czy w tym nawet nie kosmopolitycznym, ale akrajowym, filmowym Wrocławiu, z niemiecką pieśnią w operze, chciał przez to coś uzyskać, coś powiedzieć?
Rece wyciagniete po polski majatek narodowy musza zostac odciete!