Sadzawka Siloah (7)
15/02/2011
387 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
Osobliwe love story w stanie wojennym. Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe. – Wczoraj pokazaliśmy sobie, że raczej wiara niż ateizm. Utwierdził nas w tym przekonaniu również fakt mnogości i rozmaitości religii występujących w świecie. Dziś będziemy próbowali odpowiedzieć na pytanie, które wobec powiedzianego wyżej narzuca się samo: dlaczego chrześcijaństwo? Przeważającą część kontaktów naszego kościoła z innymi religiami chciałoby się od razu zapomnieć. Nie wolno tego czynić, byłoby to grzechem kolejnym. Lecz nie czas teraz na roztrząsanie tych problemów. To temat godny osobnego cyklu spotkań. Tu musimy stwierdzić jedynie, że chrześcijanin, wyrażając przekonanie o pełni prawdy zawartej w dogmatach jego wiary, pozostaje – a przynajmniej powinien pozostawać – w głębokim szacunku wobec innych religii. Szacunek […]
Osobliwe love story w stanie wojennym.
Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.
– Wczoraj pokazaliśmy sobie, że raczej wiara niż ateizm. Utwierdził nas w tym przekonaniu również fakt mnogości i rozmaitości religii występujących w świecie. Dziś będziemy próbowali odpowiedzieć na pytanie, które wobec powiedzianego wyżej narzuca się samo: dlaczego chrześcijaństwo?
Przeważającą część kontaktów naszego kościoła z innymi religiami chciałoby się od razu zapomnieć. Nie wolno tego czynić, byłoby to grzechem kolejnym. Lecz nie czas teraz na roztrząsanie tych problemów. To temat godny osobnego cyklu spotkań. Tu musimy stwierdzić jedynie, że chrześcijanin, wyrażając przekonanie o pełni prawdy zawartej w dogmatach jego wiary, pozostaje – a przynajmniej powinien pozostawać – w głębokim szacunku wobec innych religii. Szacunek ten czerpie on wszak ze źródeł swej wiary. Tamże jednak odnajduje też nakaz jej głoszenia, nakaz apostołowania. Winien mu więc dać posłuch mimo tego szacunku i przez ten szacunek.
Zatem: dlaczego chrześcijaństwo? Niejeden odpowie: Tu wyrosłem, w tej wierze zostałem wychowany. Gdybym urodził się w Indiach, byłbym pewnie hinduistą. Po cóż mi szukać innej wiary, skoro – jak to było w owym wczorajszym przykładzie – każda daje w przybliżeniu poprawną odpowiedź? Może i tak. Lecz to nie jest cała prawda. Kto wyznaje ten pogląd, wulgaryzuje problem, sprowadzając religię do uwarunkowań kulturowych. Wiem, że znakomita część ludzi nie zwykła zastanawiać się nad zagadnieniami wiary, religii. Ich wiara jest rodzajem owczego pędu: bo tak zostałem wychowany, bo rodzice, bo inni. W innych wiara egzystuje na zasadzie dowodzenia przez autorytet: bo ten powiedział, bo prymas, bo papież. Pogłębiają ten stan kapłani, szukając w swych homiliach przykładów wiary wśród uczonych, sławnych pisarzy, artystów. A przecież wielkość wiary nie ma nic wspólnego z wielkościami, które tamci reprezentują. Nierzadkie są też, niestety, zakusy traktowania pasterskiego posłannictwa zbyt dosłownie: oto wierni, bezmyślnie, niczym stado owiec, mają podążać za swym kapłanem. Zdążając konsekwentnie w tym kierunku, można by sprowadzić religię do funkcji narkotyku…
Prawda, niech mnie szlag trafi, prawda – pomyślał Grzegorz z uznaniem. – Sunie na kościół tak, że ja bym lepiej nie umiał. Ciekawe, jak z tego wybrnie.
Dziś słuchał prelegenta uważnie, pełen wewnętrznego spokoju. Ona stała obok. Opadło napięcie, trema szkolnego sztubaka. Do kościoła przyszedł punktualnie, a tych kilka godzin przedtem nie spędził na nerwowym obgryzaniu paznokci towarzyszącym jałowym spekulacjom: przyjdzie czy nie. Dziś wiedział, że przyjdzie. Umówili się. Wiedział też, że po prelekcji wyjdzie razem z nią, razem zanurzą się w mlecznym, jesiennym pejzażu ulic. Tak jak wczoraj. A może inaczej. Bo wczoraj chyba wyszedł na półgłówka. Nie odzywał się przez pół drogi, choć bardzo tego chciał. Intensywnie szukał w rozgorączkowanym umyśle stosownych zdań. Niestety. Myśli pierzchały jak stado karaluchów w jego hotelowym pokoiku, gdy doń wchodził i zapalał światło. Aż ona odezwała się pierwsza, trochę pewnie rozbawiona jego widocznym zakłopotaniem. Odetchnął, lecz po chwili było jeszcze gorzej: postawiła kilka pytań odnośnie prelekcji; czegoś tam nie rozumiała, szukała wyjaśnienia. Wił się jak piskorz, koniec końców opowiedział jej, jak spamiętał, o czym mówił prelegent do momentu jej przyjścia.
-…bo chrześcijaństwo należy do tych religii, które w centrum swej uwagi umieszczają relacje interpersonalne. Czyniąc to, staje się religią nie jednostek, a całych społeczności. Oczywiście jest cała klasa takich religii. Lecz w niej także chrześcijaństwo zajmuje pozycję szczególną – jest bowiem religią mającą ambicję porządkowania relacji między Bogiem i ludźmi oraz między ludźmi według kryterium miłości. Twierdzi nawet, że Bóg jest Miłością.
Duże to ambicje czy małe? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy ogarnąć refleksją całą antropogenezę. Mało: całą kosmogenezę. Dokonując tego, spostrzeżemy jedno zjawisko stale w świecie egzystujące. To ewolucja. Świat ewoluuje, to znaczy zmienia się. Z trendów ewolucji próbujemy antycypować przyszłość. Predykcja taka nie ma, rzecz jasna, znamion pewności. Lecz nie jest jedynie ślepym błądzeniem. Jak w niej znajdujemy chrześcijaństwo?
Bracia marksiści twierdzą, że wcale nie znajdujemy. Dla wielu z nich religia jawi się jako produkt ciemnoty i zacofania, często jako narzędzie ucisku i wyzysku. Przyszłość zaś należeć będzie do wiedzy i postępu. Zapamiętajmy tu, że mianem ruchów postępowych określają marksiści przemiany oparte o walkę klas.
A co nam o tym sądzić? Gdzie jest nasza wiara w wizji przyszłości ewoluującego Wszechświata? Czy jest w niej miejsce na Chrystusa?
Jest. Jezuita, Ojciec Teilhard de Chardin dowodzi wręcz, że Chrystus jest punktem Omega. Punktem, ku któremu biegnie ewoluujący świat.
Cholera. Pieprzy klecha – pomyślał Grzegorz z irytacją. – Albo to brednia albo ja jestem głupi.
– Genialny ten wizjoner zaproponował spojrzenie na świat z perspektywy najszerszej, jaka jest do pomyślenia. Pozwala ona zauważyć, że pozornie odległe procesy ewolucyjne materii nieożywionej i ożywionej podlegają identycznym prawom, identycznej dialektyce: dywergencja – konwergencja – skupienie się w kolejnej, nowej jakości. Tak dzieje się na szczeblu subatomowym, atomowym, molekularnym, biologicznym i antropologicznym. Ekstrapolacja od niższych szczebli ewolucji pozwoliła mu wywnioskować, że ognisko konwergencji gatunku homo sapiens musi zachować cechy gatunku i przekraczać je równocześnie. Teilhard dowodzi – zainteresowanych odsyłam tu do jego dzieł – że jedynym czynnikiem spełniającym te wymagania jest osobowa, wieczna, transcendentna immanentna Miłość. Czyli ta Miłość, którą my, chrześcijanie zwykliśmy wiązać z Bogiem. Z Chrystusem.
Wróćmy na moment do tezy marksistów o walce klas jako sile napędowej dziejów. Popatrzmy na nią w perspektywie ewolucji. Widzimy, że ekstrapoluje ona w trywialny sposób relację porządkującą mechanizmy ewolucyjne w biologii analogicznym mechanizmom w antropologii. Nie zakłada więc dynamizmu owych relacji, lecz ich stagnację. Oto postępowa wizja świata.
Cholera – Grzegorz ponownie zaklął w myślach. – Gdzieś tu musi być błąd! Ale gdzie?
– Wszechświat biegnie ku Miłości. I dobiegnie. Nawet jeśli szaleńcy, którzy walkę umieścili w centrum swego światopoglądu rozpętają na ziemi atomowe piekło. Aby to zrozumieć, trzeba wzlecieć myślą ponad czas, w który jesteśmy uwikłani, bo stamtąd widać najlepiej ruch Wszechświata. Ruch ku Sensowi. Chrześcijaństwo jest religią przyszłości. Każda religia nakazująca miłość i wielbiąca Miłość jest religią przyszłości. Czy nie możemy więc…
Grzegorz poczuł zamęt w głowie. Trochę za dużo na ten raz – pomyślał. – Co to jest? Pierwszy raz jestem w kościele czy co? A może ten księżulo jest taki… Może to jakiś hipnotyzer do diabła! Ale mnie zabajerował! Lecz żadnego błędu w rozumowaniu, żadnego. Chyba że w tym zacytowanym dowodzie tego… jak mu tam… Chardina? Tak, z pewnością tu jest jakaś manipulacja. Trzeba by to sprawdzić.
Spojrzał na Martę akurat w momencie, gdy odwracała głowę ku niemu. Była wzruszona. Uśmiechnęła się do niego, a ciepło tego uśmiechu wlało się weń przyjemnym strumieniem. Takie uczucie pamiętał jedynie z dzieciństwa, gdy wieczorami matka huśtała go na kolanach. Przeraził się. Mięknę – pomyślał. Jaki ze mnie chłop.
W jednej chwili coś jęło wypędzać go ze świątyni. Daj nogę, chłopie, daj nogę, póki jeszcze nie jest za późno – słyszał natrętny szept. Stał jednak unieruchomiony magią jej uśmiechu.
Gromkie brawa pomogły mu wrócić do rzeczywistości. Rozglądał się wokół jakby zbudzony. Brawa wzmogły się: jakieś urodziwe dziewczę wręczało zażenowanemu prelegentowi bukiet dorodnych róż. Obok stał Kurdupel. Też bił brawo. Twarz promieniała satysfakcją, jakby to on właśnie skończył wykład. Grzegorz poczuł doń nagłą, zawistną złość.
Do pięt mu nie dorastasz, karzełku – pomyślał. – Te twoje ostatnie homilie… nudne jak flaki. Zaraz – zreflektował się. – Tamten nie miał przecież żadnej aluzji politycznej. Naprawdę żadnej. Do diabła! I tego dało się słuchać!
Wyszli z kościoła. Jesienna mgła wsączała się leniwie w ich ubrania, i włosy, kłuła twarze małymi chłodnymi kropelkami.
– Co, nie podobało ci się? – spytała Marta.
– Nie, czemu? – odpowiedział, udając zdziwienie.
– Tak pomyślałam. Nie biłeś brawa…
– Zamyśliłem się. Słuchaj, czytałaś coś tego… – zawahał się – Chardina?
– Teilharda? – teraz w jej głosie było zdumienie. – Oczywiście. A co, nie znasz go?
– Nie.
– No, w końcu technokracie można to wybaczyć.
Wczoraj powiedział jej, że jest inżynierem elektronikiem. Wydawało mu się to bezpieczne, zwłaszcza, że przedstawiła się jako polonistka. Teraz był zbudowany słusznością tego wyboru.
– Ale mógłbyś poczytać. Mam jego „Dzieła”. Chcesz?
– Tak – odpowiedział, myśląc równocześnie: "Do czego to doszło? Ja, gorliwy esbek mam czytać wypociny jakiegoś jezuity. No tak. Gdzie diabeł nie może tam babę pośle. No, raczej: gdzie Bóg nie może" – omal nie roześmiał się głośno.