Sadzawka Siloah (10)
18/02/2011
513 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
Osobliwe love story w stanie wojennym. Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe. Odłożył książkę zniechęcony. Ależ to mętne. Nie do wiary. W ustach tego uczonego klechy wszystko wydawało się proste i klarowne. Jakim cudem on mógł wyczytać podobne myśli i tego Teilharda. Może to nie ta książka, podobno napisał ich sporo. Ale przecież prosił Martę o coś tematycznie zbliżonego z prelekcją. Przecież ona chyba nie zrobiłaby go w trąbę. To musi być to, tylko ja czytać nie umiem – pomyślał, sięgając po papierosa. – Teilhard ma ścisły umysł a ja jestem humanistą. No, może gdybym naprawdę był inżynierem? No i co z tego? – replikował. – Przecież tu nie ma żadnych wzorów, żadnej matematyki. […]
Osobliwe love story w stanie wojennym.
Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.
Odłożył książkę zniechęcony. Ależ to mętne. Nie do wiary. W ustach tego uczonego klechy wszystko wydawało się proste i klarowne. Jakim cudem on mógł wyczytać podobne myśli i tego Teilharda. Może to nie ta książka, podobno napisał ich sporo. Ale przecież prosił Martę o coś tematycznie zbliżonego z prelekcją. Przecież ona chyba nie zrobiłaby go w trąbę.
To musi być to, tylko ja czytać nie umiem – pomyślał, sięgając po papierosa. – Teilhard ma ścisły umysł a ja jestem humanistą. No, może gdybym naprawdę był inżynierem?
No i co z tego? – replikował. – Przecież tu nie ma żadnych wzorów, żadnej matematyki. W końcu Marta też jest humanistką. Ciekawe, jak ona to kapuje.
Mógł ja spytać, prawda. Ale bał się kompromitacji. Proszę, jak się dziwiła, że nie czytał Teilharda! I co – ma jej teraz powiedzieć, że nic nie rozumie?
Inny świat. Po prostu inny świat.
Mimo niepowodzenia z lekturą, mimo zniechęcenia – a może właśnie przez nie – czuł wewnętrzne zaintrygowanie tematem. Słowa duchownego prelegenta wpadły weń i kiełkowały, niezależnie od tego, czy mu się to podobało, czy nie. Często łapał się na tym, iż roztrząsa problem, usiłuje odtworzyć schemat logiczny wykładu. Szło mu to jednak opornie.
Zerwał się nagle, olśniony.
Magnetofon. Cóż za głupiec ze mnie!
Gorączkowo szukał kasety. Jest! Założył ją, nacisnął „Start”. Z głośnika popłynął spokojny, monotonny głos:
„… z trendów ewolucji usiłujemy wyartykułować przyszłość. Predykcja taka nie ma, rzecz jasna, znamion pewności. lecz nie jest jedynie ślepym błądzeniem. Jak w niej znajdujemy chrześcijaństwo?…”
***
Wyciągnął butelkę, nalał, wypił, nalał, jeszcze raz wypił i dopiero wtedy usiadł. Nie miał zwyczaju pić do lustra, nawet brzydził się tym, ale cóż zrobić, kiedy świat się wali.
Wcześnie nadciągający, beznadziejnie dżdżysty listopadowy wieczór brał już w szpony jego pokój. Grzegorz siedział w mroku, tak jak przyszedł, w kurtce z podniesionym kołnierzem i nie chciało mu się nawet sięgnąć do wyłącznika lampki nocnej. Wolał zresztą ten mrok, jakoś lepiej pasował do ponurego nastroju, który nim zawładnął. Nalał i wypił jeszcze jeden kieliszek.
Będę cuchnąć jak gorzelnia – pomyślał. – No i dobrze. Dziś i tak przecież nie pójdę.
Będzie czekała. Z jednej strony czuł ścisk w gardle, gdy oczami wyobraźni widział ją, przestępującą z nogi na nogę w umówionym miejscu. Za ściskiem gardła szła rozpacz, do granic wytrzymałości, przy której chciało mu się czołgać, wyć, wypaść na ulicę i biec, biec na oślep, póki płuca nie zaczną grać fortissimo, póki oczy nie zobaczą niczego prócz wirujących płatów, póki… Z drugiej strony, podsycana alkoholem rosła obojętność na wszystko wokół. Obojętność zbawienna w tym stanie ducha, więc nalał i wychylił jeszcze jednego.
„Och, pierdolę to wszystko” – wystękał i położył głowę na blacie stołu. Alkohol nie grzał go, nie rozpływał się po ciele, nawet nie chciał uderzać do głowy. Jedynie, aplikowany bez przekąski, palił nieznośnie gardło.
Wstał, rozebrał się do swetra, ściągnął buty i rzucił je niedbale w kąt. Poczłapał w kierunku łóżka i walnął się ciężko na nie, zakrywając wzrok przedramieniem.
Zaczęło się od rana. Szef oderwał go od kawy i „Trybuny”. Humor miał kwaśny, jak zwykle od rana, i Grzegorz wiedział od razu, że skoro wzywa go na dywanik teraz, to z pewnością nie dla pochwał.
– Obywatelu kapitanie. Śledzę wasze ostatnie postępy z coraz większym niesmakiem – rozpoczął językiem oficjalnym i grzecznym, co wróżyło najgorsze. Grzegorz wolał się nie odzywać, przynajmniej dopóki nie padną konkrety.
– Raporty są do dupy, wszystkie jak jeden – nagle zrezygnował z przyjemnego tonu – ale przesłuchanie Kurdupla to już może nawet świętego wkurwić! Człowieku! Co się do ch… z tobą dzieje!?
Szef nie klął nigdy. Poza rankiem oczywiście.
– Nie rozumiem, czego… – rozpoczął Grzegorz.
– Czego nie rozumiesz, Grzesiu? – Major nagle wrócił do grzecznego tonu i nachylił się nad biurkiem. – Może mi to wyjaśnisz? Chcesz powiedzieć, że nie rozumiesz tego, że jesteś już szmatą a nie kapitanem Służby Bezpieczeństwa? Co się z tobą dzieje u diabła – powtórzył znowu. – Zakochałeś się czy co?
Grzegorz poczuł, że się rumieni. Szczęściem Szef podszedł do okna i wyglądał przez nie. Widać polował na spóźnialskich.
– Mam drobne kłopoty, obywatelu majorze. Matka mi choruje. Musiałem…
W czasie scysji zawsze traktował Szefa oficjalnie, kiedyś, by mu dopiec a teraz… teraz chyba już tylko z przyzwyczajenia.
Major odwrócił się i pokiwał głową z politowaniem.
– Matka, powiadasz. Niewiarygodne. Ale cóż. Każdy z nas ma lub miał matkę. Ja was tylko ostrzegam kapitanie. Można zawalić raz, dwa razy. Ale nie na całej linii.
Szef odebrał mu zarówno humor jak i resztki tlących się jeszcze chęci do pracy. Wyszedł do miasta, wałęsał się godzinę bez sensu, aż wreszcie coś – chyba sam diabeł – przygnało go pod liceum, gdzie pracowała Marta.
Oczywiście, nie miał zamiaru spotykać się z Martą. Byli umówieni na wieczór. Nie mógł jednak przezwyciężyć pokusy śledzenia jej, choć ostatni racjonalny powód już nie istniał: przedwczoraj powiedziała mu wprost, że nie ma nikogo i uwierzył jej.
Czekał chyba z godzinę, myśląc – raczej wbrew chęciom – o Majorze. Nazywał go tak jak inni, choć tamten zżymał się nieraz za to, gdyż od lat byli na stopie koleżeńskiej. Przypomniał sobie studenckie czasy, gdy Major (wtedy jeszcze porucznik) był opiekunem uczelnianej organizacji ZMS. Przychodził często do akademika, znały go wszystkie portierki. Niemało razem wypili. Grzegorz coś ze trzy razy załatwiał mu „etat” instruktora na wakacyjnych obozach szkoleniowych. To bodaj na jednym z nich, po którymś z kolei piwie wyszli na dwór za potrzebą i wtedy on powiedział: – Swój jesteś facet Grzesiu. Nie przyszedłbyś do roboty do nas, co? I kumpli równych poznasz i grosza zarobisz… Nie będziesz żałował, zobaczysz.
Grzegorz nie myślał dotąd zbytnio o pracy. W jego mglistych projektach jawiła się szkoła, może kiedyś posada dyrektora liceum, w końcu był „po linii” i nie powinno być z tym kłopotów. Tak więc po odbytej SOR dla politruków trafił do Majora (wówczas już kapitana). Spodobało mu się, więc został.
Z Majorem żył na stopie bezpośredniej. Lubili się, choć kłócili często. Lecz Grzegorz niewiele robił sobie z wymówek. Dziś jednak było inaczej. Major autentycznie go zdenerwował. Najgorsze, że nie umiał wskazać, czym właściwie.
Marta wyszła z koleżankami. Zgodnie z planem miała teraz chyba okienko. Postały chwilę, rozmawiając z ożywioną gestykulacją. „Wesołe kumoszki z Windsoru” – pomyślał Grzegorz z rozbawieniem. Po chwili rozstały się. Ruszył za Martą.
Po cholerę się tam pchałem – mruknął, wstając z łóżka. – Trzeba mi było tego śledztwa. – Nalał sobie znów, lecz nim wypił, poszedł zobaczyć do kuchni, czy jest coś do przegryzienia.
Marta i Kundel!
„Kundel” to nie była ksywa; sami go tak przezwali, gdy wrócił z internowania i dostali go „pod kuratelę”. W rzeczywistości nazywał się Kindel, zyskał sobie spory rozgłos jako działacz Solidarności w osiemdziesiątym pierwszym, otarł się nawet o KKP. Był teraz oczkiem w głowie Teofila, który na dobrą sprawę powinien go zabrać na wódkę – tak mu dopomógł w karierze.
Marta i Kundel.
Szeroko otwartymi oczami patrzył, jak Marta przekazuje tamtemu szare zawiniątko. Ich miny, maskowane ruchy, mogłyby może zmylić dziecko. Ale nie rutynowanego esbeka.
Gdy opadło zdumienie, uświadomił sobie, że nie może obok tego przejść obojętnie. Coś musi przecież wybrać. Wędrował aż do zmierzchu ulicami jak gdyby chciał zgubić rozterkę. Ta jednak przywarła do niego, przylazła tu za nim i nie dała się nawet utopić w ćwiartce „Wyborowej”.