http://niezalezna.pl/32014-rosyjski-bat-czyli-jak-z-polaka-zrobic-niewolnika — otrzymałem mailem
Telewizje pokazały ostatnio gospodarską wizytę Władimira Putina w pewnym rosyjskim mieście. Prezydent przyjmował kolejne hołdy gospodarzy. Nagle jeden ze stojących równym szeregiem popów chwycił jego dłoń i ucałował. Tak jak w Rosji od wieków całowano carów – zginając pokornie kark. Putin odegrał rolę władcy perfekcyjnie: wyrwał rękę, uśmiechnął się i zamachnął, jakby chciał dać popowi w pysk.
To był jedynie krótki telewizyjny flesz, ale w ciągu kilkunastu sekund można było zobaczyć w prostym geście to, co stanowi istotę rosyjskiej władzy nad społeczeństwem rabów. Władzy, która sprowadza ludzi do poziomu pozbawionych poczucia własnej wolności trybików, stworzonych tylko po to, by utrzymywać strukturę państwa…Władzy, która robi to od setek lat z tą samą precyzją, za pomocą narzędzi, które wymyślono już w starożytności…
Kultura nahajki
Najstarszy dziejopis europejskiej cywilizacji, Herodot, opisał wyprawę wojenną tajemniczego plemienia barbarzyńców, zwanych Scytami. Byli oni poza domem przez wiele długich lat, tocząc kolejne bitwy i zbierając blizny świadczące o ich męstwie. Kiedy wrócili do kraju, zobaczyli, że ich żony znalazły sobie nowych „mężów”. Już sama niewierność byłaby wystarczającym powodem wściekłości scytyjskich mężczyzn, ale w tym wszystkim było coś gorszego, coś, co w dwójnasób uwłaczało ich godności – białogłowy związały się bowiem z niewolnikami.
Rozpoczęła się wojna, w której wojownicy pragnęli zabić tych, którzy niedawno byli ich własnością, a teraz zbrukali scytyjski honor.
Walki trwały dość długo i nie przynosiły rozwiązania. Wreszcie jeden ze starych wodzów dał pozostałym następującą radę… Nie możemy pokonać niewolników, bo gdy walczymy, trzymając broń w ręku, uznajemy ich za równych sobie. Oni zapominają, że są niewolnikami. Żeby im o tym przypomnieć, żeby stracili dumę, która każe stawiać opór, musimy zamiast miecza wziąć do ręki bat. Wtedy wygramy…
I tak się stało. Scytowie zaczęli atakować batami, traktując niewolników jak psy… A oni skulili się duchowo. I w końcu przegrali…
Baty w rękach mieli także Persowie, gdy wsiadali na konie na wybrzeżu pod Maratonem. Naprzeciw nich stanęło dziesięć tysięcy Ateńczyków pod wodzą Miltiadesa. Falangi hoplitów rzuciły się do szalonego, długiego biegu, żeby jednym, silnym uderzeniem trzymanych rzędem tarcz zepchnąć despotę do morza. Doszło wtedy do starcia dwóch cywilizacji: greckiej, wyrosłej na kulturze ludzi do głębi wolnych, i perskiej, zbudowanej na „kulturze nahajki”.
Persowie wrócili dopiero dziesięć lat później, by z żołnierzami Kserksesa po raz kolejny podnieść bat nad wolnymi miastami Hellady.
Attylę, który najechał kraj Franków i Italię w V wieku, nie na darmo nazwano „biczem bożym”. Podobnie mówiono o Mongołach, którzy zalali Europę w XIII wieku falą okrutnych najazdów. Oni także używali batów do popędzania uprowadzanych w niewolę ludzi. Ich okrucieństwo było elementem wyrafinowanej i świadomej gry psychologicznej. Chcieli wzbudzić w przeciwnikach strach, a także przekonać ich, że mogą dalej istnieć jedynie jako niewolnicy wielkiego chana. Dlatego właśnie, gdy dokonywali rzezi całego miasta, pozostawiali przy życiu kilku nieszczęśników i kazali im uciekać. By ci, opowiadając o tym, co się stało, siali trwogę w sercach mieszkańców kolejnych grodów…
Przyjąć minę idioty
Bat jako niezbędny składnik sprawnego panowania nad rasą niewolników stał się także narzędziem w ręku innego państwa – wielkiej Rosji. To Tatarzy właśnie (jak w Średniowieczu nazywano poddanych Dżyngis-chana), w trakcie kilkusetletniego panowania nad ruskimi księstwami, zaszczepili w słowiańskim narodzie ducha niewolniczego posłuszeństwa. Nauczyli kniaziów, jak używać genialnych oraz prostych sposobów budowania ślepego posłuszeństwa: bata, wrzasku i niewyobrażalnego okrucieństwa. Kniaziowie musieli w ramach hołdu zlizywać kobyle mleko z butów siedzącego na koniu mongolskiego chana. To była najlepsza lekcja sprawowania władzy. Tego, jak powinna wyglądać relacja pan–niewolnik.
Ruscy książęta uczyli się szybko. Wypruwający ludziom flaki Iwan Groźny nawet przerastał pomysłami swoich stepowych poprzedników.
W swoim parciu na zachód rosyjskie imperium natrafiło jednak na wielkie, silne państwo, zbudowane na całkiem odmiennych zasadach i wyrastające z innej wizji kulturowej. Polska stała wolnością, poszanowaniem człowieka i jego praw. Państwo służyło obywatelowi. W Rosji było odwrotnie – człowiek istniał dla państwa. I znów było to starcie dwóch cywilizacji, które inaczej określają podmiotowość swego istnienia. A ponieważ Rosjanie odczuli siłę husarskich kopii, postanowili – jak Scytowie – zmienić strategię: uczynić z Polaków niewolników. Wzięli do ręki bat…
Gdy Rzeczpospolitą do szczętu zniszczono i rozebrano, wtedy próbowano unicestwić to, co ciągle w Narodzie było żywe – godność i umiłowanie wolności. Każde powstanie, każda insurekcja, każdy przejaw buntu, nawet ten dzieciaka, który w szkole rzucał pączkami w portret cara Mikołaja, to był chwast kiełkujący na rosyjskim poletku. Budził wściekłość. I nawet jeśli nie stwarzał wielkiego zagrożenia militarnego, to stanowił problem związany z główną osią polityki mentalnego zniszczenia Polaków: mieli się stać rasą niewolników. Zapomnieć, kim byli. A gdy łańcuch niechcący zsunie im się z szyi, mają sami go sobie z powrotem założyć. Stąd więc metoda bata. Krzyku, który tak dobrze działał i działa nadal na każdego Rosjanina. Ot, wystarczy na niego wrzasnąć porządnie: „A wy szto, durak, ruki pa szwam!”. Cóż on wtedy zrobi? Stanie jak automat, wyprostuje się, a twarz stężeje mu lękiem.
Współczesna Rosja rządzi się tymi samymi psychologicznymi prawidłami… Jakby nadal obowiązywał stary rosyjski regulamin piechoty, w którym napisano, że podwładny powinien wobec przełożonego przyjmować minę idioty. Z szacunku.
Niewolnicy wyższego stanu
Pewnego dnia w Petersburgu miało miejsce następujące zdarzenie, którego obserwatorem był autor niniejszego tekstu. Z placu pod Kazańskim Soborem wyruszała wycieczka autobusowa do Carskiego Sioła. Do starego, zdezelowanego pojazdu, oblepionego chińskimi nalepkami wsiadła spora grupa turystów zachęconych ofertą wystawioną na Newskim Prospekcie. W trakcie jazdy obok kierowcy stanęła przewodniczka z mikrofonem, która wyglądała tak, jakby już za Chruszczowa oprowadzała ludzi po Kraju Rad. Słodkim głosem zaczęła opowiadać o mijanych zabytkach. Pasażerowie jednak (wszyscy Rosjanie) zaczęli gadać, nie zwracając na nią uwagi. Zauważyła to, zrobiła się czerwona jak sowiecki sztandar i nagle wrzasnęła przez głośniki: „Małczać!”. Zapadła grobowa cisza. A ona dokończyła tonem oficera propagandowego: „Co wy myślicie, że jak pojedziecie na wycieczkę, to będziecie gadać? O nie! Ja do was mówię, a wy macie słuchać! Zrozumiano?!”.
I od tej chwili nikt nie wydusił z siebie nawet jednego słowa. Słuchali jej grzecznie, jak dzieci w szkole. Krzyk odwołał się do tego, co mieli zapisane w genach – ślepego, niewolniczego posłuszeństwa.
W roku 1839 francuski pisarz Astolphe de Custine, kierowany wrodzoną ciekawością, ruszył w długą podróż do Rosji. Napisał w formie listów rodzaj niezwykłego dziennika – z pozycji człowieka wychowanego na Zachodzie – w którym próbował rozwikłać „zagadkę” gigantycznego Imperium i istotę tego zadziwiającego zjawiska, jakim jest rosyjska dusza.
Custine tak zaczyna swoją opowieść: „Wczoraj rozpocząłem moją podróż do Rosji: wielki książę następca tronu przybył do Ems poprzedzony jakimi dziesięcioma, dwunastoma pojazdami i towarzyszącą mu liczną świtą. Kiedy przyglądałem się pełniącym przy nim służbę dworzanom rosyjskim, od razu uderzyła mnie niezwykła uniżoność, z jaką wielcy panowie wykonywali swoje obowiązki: są czymś w rodzaju niewolników wyższego stanu. Ale gdy tylko książę się oddala, ich zachowanie znów staje się swobodne, wraca im pewność siebie, a ich wygląd w przykry sposób kontrastuje z okazywanym jeszcze przed chwilą całkowitym zaparciem się własnej osobowości”.
Czyż podobnych twarzy nie można zobaczyć w czasie relacji telewizyjnych z Kremla? Czy nie widzimy ciągle tych samych dworzan – ministrów ubranych w garnitury od Armaniego? Czy nie są nimi także owi rosyjscy przedsiębiorcy, których ochrzania z groźną miną batiuszka Putin? Ci dyrektorzy szpitali, którzy bledną, gdy „car” wchodzi do ich placówek?
Krzyż uderzony batem
Od podróży Custine’a upłynęło dwadzieścia lat. W Polsce nastał okres manifestacji patriotyczno-religijnych. Na Krakowskim Przedmieściu odbywały się liczne procesje, w kościołach śpiewano „Boże coś Polskę” i modlono się za Ojczyznę. 25 lutego 1861 r. uroczysty pochód ze świętymi obrazkami w rękach dotarł na rynek Starego Miasta. Wysłany z konnymi żandarmami oberpolicmajster Trepow dostał szału, gdy zobaczył niesioną nad tłumem chorągiew z Matką Boską, Orłem i Pogonią. Kazał nacierać i bić. Sam zsiadł z konia i zaczął szarpać się ze studentami, próbując wyrwać sztandar. Wtedy od jednego z nich dostał w twarz laską. Skulił się i odjechał. Tłum zawył z radości. Okazało się, że Rosjanom można przyłożyć w gębę. Powstał nawet wierszyk i przyśpiewka: „Na Starym Mieście, przy wodotrysku, Teodor Trepow dostał po pysku”.
Na plac Zamkowy wkroczyli kozacy. Asauła Zawarow (jak podaje M. Berg) wydał kubańcom rozkaz: „Udarit w nagajki” (Uderzyć nahajkami). I zaczęto Polaków bić batami. Jak niewolników. Dwa miesiące później, 8 kwietnia 1861 r., doszło do prawdziwej masakry. Ulice Starówki były pełne. Rosjanie rozpoczęli szarże konne na bezbronny tłum. Uderzali batami, szablami, pikami. Atakowali kobiety i dzieci. Ludzie klęczeli i modlili się. Kozacy szarżowali osiem razy. Pomimo tego nikt się nie cofnął. Wtedy wydano rozkaz strzelania. Padały salwa za salwą. Historyk rosyjski Berg na podstawie dokumentów wyliczył, że rosyjskie roty oddały w sumie kilkaset strzałów. Zabito wiele osób…
To było preludium powstania, które miało wybuchnąć dwa lata później. Krew płynąca po warszawskim bruku nie była łatwa do zmazania z ludzkiej pamięci. Albo krzyż. Krzyż, który wtedy niesiono w procesji. Został uderzony moskiewskim batem. Ramię pękło, odłamało się, zwisło. I ten połamany krzyż stał się jednym z symboli Powstania Styczniowego. Znakiem sprzeciwu Polaków wobec rosyjskiego despotyzmu…
Polski rząd bierze „bat” do ręki
„Moskiewski bat” zawisał nad plecami polskimi wielokrotnie. To Sybir i zesłania. Kibitki. Komisje śledcze. Cytadele. Groźne azjatyckie twarze nad przesłuchiwanymi. Ten sam bat znalazł się w rękach sowieckich kozaków Budionnego, gdy próbowali zniszczyć nowo powstałe polskie państwo. Bitwa Warszawska na prawie dwadzieścia lat odepchnęła tę nahajkę nie tylko znad Polski, ale i znad Europy.
Czarny cień sowieckiego batoga wisiał nad Warszawą w 1944 r. Powstanie Warszawskie wynikało z głębokiej, silnej wiary w podstawę naszej polskiej cywilizacji. Ta podstawa to sprzeciw ludzi wolnych wobec rasy ciemiężycieli.
Ta sama, która przyświecała Miltiadesowi i jego Ateńczykom pod Maratonem…
I wreszcie… Pomimo pięknych kart naszej historii, zapisywanych przez kolejne pokolenia, udało się w czasie PRL zaszczepić w wielu polskich duszach stan niewolniczej miałkości. Efektem tego wieloletniego duchowego gnicia jest to, że polski rząd wobec największej katastrofy lotniczej w naszych dziejach, w której ginie Prezydent i cała elita kraju, wobec coraz większej liczby dowodów i przesłanek, wskazujących, że to nie był „wypadek”, zachowuje się tak jak… niewolnik.
Ten bowiem nie śmie podnieść oczu na swojego pana nawet wtedy, gdy ów wyrządza krzywdę jego rodzinie. Zamiast tego „wyprzedza myśli” swojego „domini” i sam zaczyna tropić tych, którzy mogą się wykazać nieprawomyślnością. Sam ich pilnuje. I w końcu bierze „bat” do ręki…
Tym właśnie „batem”, który ma uciszyć polskie żądania prawdy, jest medialna nagonka na wszystkich, którzy ośmielają się domagać wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Jest nim szydzenie z kolejnych badań, pytań, ekspertyz. Jest nim wreszcie agresja. Krzyki Niesiołowskiego. Zmarszczone groźnie brwi premiera.
Gdy więc patrzy się na telewizyjną relację, w trakcie której prawosławny pop, genetycznie zakodowanym ruchem, schyla się do dłoni cara Putina, to po plecach przechodzi dreszcz. Bo tę samą postawę przyjęło państwo, chlubiące się kiedyś duchem wolności, którego nie dawało się złamać. Polska.
Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.