Mimo zmiany ustroju przestarzały model Armii Radzieckiej – wielomilionowej, mobilizowanej w przypadku konfliktu – dotrwał do naszych dni. Najwyższy czas na zmiany mówią Konstantin Makijenka i Rusłan Puchow, eksperci ds. armii.
Z założycielami i szefami moskiewskiego Centrum Analizy Strategii i Technologii (CAST) rozmawia Wacław Radziwinowicz z "Gazety Wyborczej".
Rosja od trzech lat reformuje armię. Zdaniem wielu ekspertów – skutecznie. Jak zmieniła się jej struktura?
Rusłan Puchow i Konstantin Makijenko: Weźmy za przykład wojska lądowe. Najważniejsza jest likwidacja dywizji i zastąpienie ich brygadami. Dotąd w armii Federacji Rosyjskiej, tak jak wcześniej w ZSRR, mieliśmy pułki liczące po 1200-1500 żołnierzy oraz dywizje z 12 tys. ludzi. Teraz struktura organizacyjna armii będzie zbliżona do zachodniej. Typowa brygada to trzy-cztery bataliony strzelców zmotoryzowanych wzmocnionych oddziałami wsparcia, własną artylerią, łącznością, jednostką zwiadu, służbą tyłu. W sumie 5-6 tys. ludzi, którzy przez jakiś czas mogą samodzielnie działać na polu walki bez oczekiwania na dyspozycje wyższego szczebla dowodzenia, na ogniowe wsparcie. To Samodzielna Brygada Strzelców Zmotoryzowanych [rosyjski skrót – OMSBr].
Dlaczego stawia się na nie właśnie?
– To pytanie o filozofię reformy prowadzonej przez ministra obrony Anatolija Sierdiukowa: jakie zadania ma spełniać nowa armia rosyjska? Mówiąc krótko, ma być inna niż Armia Radziecka, która mimo zmiany ustroju praktycznie dotrwała do naszych dni.
W czym różnica?
– Do rozpoczęcia reformy i długie dziesięciolecia przed nią mieliśmy w rzeczywistości dwie armie. Jedną – w mundurach, w koszarach i, przynajmniej teoretycznie, w stałej gotowości bojowej. Drugą – mobilizacyjną, złożoną z milionów rezerwistów w razie czego wzywanych do jednostek, by wsiąść tam do czołgów (które ochraniali i konserwowali żołnierze tej pierwszej) i pojechać…
Dokąd? Na wielką bitwę pancerną? Choćby taką, jaką Armia Czerwona stoczyła z Niemcami na Łuku Kurskim?
– Oczywiście nie na Łuk Kurski, ale na front taki jak podczas drugiej wojny światowej. Istotną cechą generałów na całym świecie, nie tylko u nas, jest bowiem szykowanie wojsk do wojny nie przyszłej, lecz przeszłej, choć sytuacja się zmieniła.
Co się zmieniło?
– We wszystkich wojnach toczonych od czasów moskiewskiego księcia Iwana III mieliśmy zdecydowaną przewagę demograficzną nad przeciwnikami. Wyjątkiem była wojna 1812 r. z Napoleonem, który zmobilizował przeciw Rosji całą Europę, ale jego Wielka Armia roztopiła się na naszych wielkich przestrzeniach. Dziś to sąsiedzi –
i państwa NATO – mają nad nami przewagę demograficzną. A my nie jesteśmy w stanie wystawić przeciw siłom zbrojnym każdego z tych potencjalnych przeciwników armii zbliżonej liczebnie. Możemy ich tylko odstraszać wciąż potężnym potencjałem nuklearnym. Nie bylibyśmy w stanie stoczyć z nimi wojny konwencjonalnej. Dawny model wielomilionowej armii mobilizowanej w przypadku konfliktu jest przestarzały.
To stało się jasne po wojnie z Gruzją w 2008 r.?
– Już wcześniej obie kampanie czeczeńskie pokazały, że nasze wielkie dywizje w potrzebie były w stanie wydzielić z siebie najwyżej batalion, a w najlepszym wypadku – zdolny do akcji pułk. Brakowało wyszkolonych ludzi i sprzętu. Nie można było uruchomić ponad połowy pojazdów bojowych. Już na polu walki – choćby w czasie wojny sierpniowej z Gruzją cztery lata temu – okazywało się, że nie działa łączność, rozkazy nie docierają do żołnierzy, nie ma mowy o koordynacji działań. Wniosek można było wyciągnąć tylko jeden i wirtualne, istniejące w planach mobilizacyjnych, a w rzeczywistości niezdolne do akcji dywizje zastąpić jednostkami stale gotowymi do walki i samodzielnego działania na froncie. Mają być nimi właśnie brygady.
Do udziału w jakiej wojnie szykują je dowódcy?
– Przede wszystkim do lokalnych konfliktów, jak ten z Gruzją. Na Kaukazie czy w Azji Środkowej. Jest wielce prawdopodobne, że rosyjskiemu żołnierzowi przyjdzie walczyć właśnie tam.
Dziś siły zbrojne podporządkowane ministerstwu obrony liczą milion ludzi. Jaką Rosja powinna mieć armię?
– Milionowa armia to już mit. Pod bronią mamy nie więcej niż 900 tys. żołnierzy. Generałowie upierają się jednak, że to za mało. Argumentują, że kraj jest wielki, granice bardzo długie; a gdyby przyszło toczyć dwie lokalne wojny jednocześnie, choćby w Azji Środkowej i na Kaukazie, bez miliona żołnierzy będzie krucho.
A na ilu kraj może sobie pozwolić?
– Jeśli mamy na myśli jednostki zdolne do akcji, a nie zapełnienie koszar byle kim, stać nas najwyżej na 750 tys.