Kolega Piński był uprzejmy wyrazić swą opinię o zbliżającym się spięciu między lekarzami a administracją. Ponieważ pomieszał w swym artykule informacje prawdziwe i nieścisłe z emocjonalnie nacechowanymi opiniami, to ja może co-nieco rozjaśnię…
Na początek, dla wyjaśnienia – jestem lekarzem, ale od wielu lat nie pracuję w zawodzie, mam jednak kontakt z medycyną i sprawami organizacji ochrony zdrowia. Nie jestem więc osobiście zaangażowany w omawiane kwestie, ale mam o nich większe pojęcie, niż przeciętny obywatel.
Co do korupcji w służbie zdrowia, mam pełną jasność – korupcja była i jest dużym problemem, nie tylko dla pacjentów i administracji medycznej, ale i dla samych lekarzy. Ma ona bowiem fatalny wpływ na stosunki międzyludzkie, relacje podwładny – przełożony i przebieg kariery zawodowej niemal każdego lekarza. Należy jednak dostrzec, że nie ma proporcjonalnej miary w podchodzeniu do korupcji w relacji lekarz – pacjent i w relacji przemysł farmaceutyczny – służba zdrowia, a już szczególnie przemysł farmaceutyczny – centralna administracja medyczna. O ile bowiem na poziomie lekarz – pacjent spotykamy bardzo różne nasilenie korupcji – od jej całkowitego braku po odmowę wykonania świadczenia bez łapówki, to już na szczeblu centralnym praktycznie nie istnieją działania, które podejmowane byłyby bez kontekstu korupcyjnego. A tu sumy idą w grubaśne miliony. Miliony, które uciekają z naszej, podatników kieszeni. Miliony, za które nikt z nas, pacjentów, osobiście nie zyskuje zupełnie nic!
Jeśli chodzi o protest lekarzy, to bynajmniej nie jest on motywowany ryzykiem ukrócenia korupcji, bo wprowadzane przepisy takiej możliwości nijak nie stwarzają, wręcz przeciwnie. Problemy są tu zasadniczo trzy:
• lekarz wypisujący receptę na leki refundowane będzie musiał znać bieżący poziom refundacji każdego zlecanego prepratu (a te zmieniają się co kwartał) pod rygorem ZWROTU CENY LEKU z własnej kieszeni. Wyobraźmy sobie lekarza POZ, wypisującego kilkadziesiąt recept dziennie, który musi na bieżąco pamiętać, że preparat A ma refundację 30%, a preparat B – 60%, przy czym A i B to ten sam lek produkowany przez różne firmy pod różnymi nazwami. O pomyłkę nietrudno, zwłaszcza że lekarz musi co kwartał sam zdobyć i przewertować listę leków refundowanych, wyłapując wszelkie zmiany – wystarczy kilka pomyłek w miesiącu, by lekarz pożegnał się z pensją. A przecież na liście są setki leków, którymi na bieżąco operuje każdy lekarz. Przyjemna perspektywa? Tymczasem lekarz w ogóle nie musiałby kontrolować poziomu refundacji, bo tak czy inaczej od zawsze robi to aptekarz, wprowadzając leki na półkę, wydając je i pobierając zapłatę od pacjenta.
• ten sam lekarz będzie musiał nie tylko po prostu skontrolować prawo do refundacji – czyli aktualność ubezpieczenia zdrowotnego pacjenta – ale również przechowywać dowody na podstawie których prawo to ustalił. Czyli w dokumentacji medycznej lekarz musi zawrzeć kopię druku RMUA albo innych dokumentów poświadczających uprawnienie pacjenta do refundacji. I znowu – sankcją za niedopełnienie tego obowiązku jest ZWROT CENY LEKU z kieszeni lekarza. Przy czym nie jest istotne, czy pacjent był, czy nie był uprawniony do zniżek – wystarczy, że lekarz nie ma w dokumentacji dowodu uprawnienia albo ma dowód nieważny. Fajnie, prawda? Znamy pojęcie "miecz Damoklesa"?
• ministerstwo wymyśliło sobie, że leki specjalistyczne będą mogły być zlecane wyłącznie przez specjalistów. Przy czym np. kardiolog nie będzie mógł zlecić leku na wątrobę, a chirurg – na serce. Pacjent wpierw będzie musiał uzyskać konsultację i poświadczenie specjalisty – ważne przez oznaczony przez niego okres, ale nie dłużej, niż 3 miesiące – że powinien zażywać dany lek. Poświadcze nie to musi znaleźć się w dokumentacji medycznej pod rygorami jak w poprzednich punktach. Co ma zrobić pacjent w przypadku, gdy trzymiesięczny okres jest krótszy niż czas oczekiwania na wizytę u specjalisty – ministerstwo nie precyzuje. A przecież nie jest to nic niespotykanego, raczej norma w naszej służbie zdrowia. W efekcie pacjenci zostaną bez leków albo będą kupowac je ze 100% odpłatnością. Biorąc pod uwagę, że już teraz około połowa osób emerytów i rencistów nie może wykupić wszystkich zleconych im leków, można prognozować, że oddziały szpitalne zostaną sparaliżowane pilnymi przyjęciami chorych zdekompensowanych z powodu niezażywania leków takich jak insulina, leki nasercowe, leki psychotropowe, leki przeciwbakteryjne czy przeciwuczuleniowe. Służba zdrowia poniesie przez to koszty wększe o rząd wielkości, a budżet tego nie wytrzyma.
Aby zobrazować powyższe na jednostkowym przykładzie: wyobraźmy sobie emerytkę z cukrzycą insulinozależną, która od stycznia będzie płacić 100 zł za insulinę, która kosztuje obecnie 15zł (tak zmieni się refundacja). Przy tym osoby tej nie będzie już stać na tak częsty jak dotąd pomiar poziomu cukru w krwi, bo dramatycznie drożeją również niezbędne do tego tzw. "paski". Skutkiem rozluźnienia dyscypliny leczenia, prędzej czy później cukrzyca u tej chorej ulegnie dekompensacji, w wyniku czego trafi ona do szpitala z ostrą hipoglikemią lub w stanie śpiączki cukrzycowej. Nie muszę chyba tłumaczyć, że wyprowadzenie chorej z tych stanów zagrożenia życia kosztuje wykładniczo więcej, niż prawidłowe leczenie w domu. Takie sytuacje staną się nagminne, bo setki tysięcy chorych nie będzie już stać na dotychczasowe leczenie.
Oczywiście, życie dopisze jakiś kompromisowy scenariusz – jednak poziom świadczeń zdrowotnych z pewnością ulegnie znacznemu pogorszeniu, zwiększy się umieralność i chorobowość, zwłaszcza wśród cierpiących na choroby przewlekłe, a wydatki na służbę zdrowia zamiast spaść – wzrosną. Zaostrzą się również konflikty wokół służby zdrowia, bo pokrzywdzeni chorzy będą odreagowywać frustrację nie na ministrach, ale na tych, do których mają dostęp – na personelu POZ. Również pogroszy się sytuacja szpitali, bo nie będą one mogły odmawiać przyjęć w nagłych przypadkach (a przypadków takich będzie teraz o wiele więcej!), zaś NFZ nie podniesie przecież kontraktów.
Czy w tej sytuacji można się dziwić, że lekarze się wściekają?
Czy można się dziwić, że nie chcą podpisywać z NFZ umów na wypisywanie leków refundowanych? Czy ktokolwiek rozsądny podpisałby na siebie taki cyrograf?
Cieszyć się mogą jedynie firmy headhunterskie, którym w najbliższym czasie nie zabraknie żywego towaru – w końcu w Polsce wciąż pracuje wielu dobrych lekarzy, a ministerstwo gotowe jest podjąć każdy wysiłek, by przekonać ich, że na Zachodzie i lepiej płacą, i lepiej organizują pracę i w ogóle gotowi są nieba przychylić wykształconemu specjaliście, byle tylko zechciał wyjechać z Polski i pracować za granicą. A każdy przecież ma tylko jedno życie i niekoniecznie musi je strawić na użeranie się z systemem.
Jeszcze dwa słowa w kwestii informatyzacji – owszem, jest bariera na najbardziej podstawowym poziomie służby zdrowia, bo z doświadczenia wiadomo, że koszty informatyzacji obciążą personel. Nie koszt zakupu urządzeń czy nawet oprogramowania – ale pośrednie, w większości niepieniężne koszty wdrożenia. Każdy, kto choć zbliżył się do tematyki wdrożeń systemów informatycznych w dużych instytucjach wie, co mam na myśli. Ponadto przykre doświadczenie pracowników "budżetówki" pokazuje, że tego rodzaju wdrożenie to wielomiesięczna gehenna, dezorganizacja pracy i decyzyjne bezhołowie, chroniczne problemy z serwisem i wsparciem użytkownika oraz błędy informatyczne, których kosztami obciąży się tych, których obciążyć najłatwiej. Z czasem oczywiście system zacznie działać w miarę sprawnie – jak te w bankach, na poczcie, w PKP, ZUS czy administracji publicznej. Ale zanim to nastąpi, wszystkich czeka istna Golgota. Ponadto, w wielu placówkach systemy takie już działają – można jednak postawić diamenty przeciwko żołędziom, że okażą się "niekompatybilne" z tym, co wymyślą urzędasy z ministerstwa. Tak uczy życie.
Zaangażowanym komentatorom należałoby w tej sytuacji przedstawić jedną dobrą radę – przed wydaniem pochopnych sądów i napiętnowaniem "winnych" lepiej w miarę dobrze poznać poruszany temat i opinie stron, inaczej bowiem łatwo wyjść na nie mającego nic sensownego do powiedzenia pieniacza. Ponadto, lepiej nie wrzucać do jednego wora beneficjentów "mafii profesrosko-ordynatorskiej" i zwykłych wyrobników medycyny, którym również często nie starcza do pierwszego. Bo to zwyczajnie zakrawa na zwykłe skurwysyństwo.