Jako twardy wolnorynkowiec uznaję zasadę – jak branża niewydolna – niech zdycha.
Szczytem marzeń wydaje się mieć w Polsce taką sytuację, gdy rynek literacki nie dzieli się w sposób sztuczny na gatunki i nisze, lecz przenika wzajemnie. To taki świat, w którym dyskusja o „Balladynach i Romansach” i „Wiecznym Grunwaldzie” w jednym panelu nie jest jakimś zoologicznym kuriozum pojedynczego festiwalu, tylko wariantem stałym.
Żadnych marzeń, Panowie, żadnych marzeń.
Pragnąłem zakończyć ten weekend literacki jakąś radosną konstatacją, że z rynkiem literackim w Polsce nie jest wcale tak źle i zgodzić się nawet, że ten VAT na książki to zbrodnia. Nic bardziej mylnego – dla rynku stan obecny – stan atrofii, gdy staje się on głupim Jasiem gospodarki, którego można kopać, dowalać mu VATy i w ogóle traktować jak trędowatego… ten stan jest jak najbardziej do zaakceptowania. Więcej – rynek takie bycie w defensywie kocha – im bardziej może ukazać się jako flekowane popychadło, tym większa to dlań nobilitacja. I tym większa motywacja by nic nie zmieniać.
Bo jeśli kopią nas i dowalają podatki, to nie dlatego, że z nami coś faktycznie nie tak. Nie! To po prostu całe to chamstwo nie rozumie naszej wybitności i wielkości, sensu naszej Misji. My jesteśmy cacy.
Czy autentycznie szczerze zachęcałbym kogokolwiek do ratowania naszego rynku książkowego? Absolutnie nie. Jako twardy wolnorynkowiec uznaję inną zasadę – jak branża niewydolna – niech zdycha. Wspaniale, że dziś od rana TVN płaczliwym tonem przytacza nowe statystyki, z których wynika, że 50% naszych rodaków w ostatnim roku nie przeczytało ani jednej książki. Zapytam po raz kolejny i będę pytał aż do znudzenia – a warto cokolwiek z tego czytać?
Kazimiera Szczuka nie chcąca sypiać z nieczytającymi paradoksalnie robi tu świetną robotę, symbolicznie ukazując stan polskiego rynku. Rynku w łóżku ze Szczuką. Piękny obraz.
I teraz, w ramach działalności pozytywistycznej podam kilka przykładów jak i o co się zaczepić, nim Wieża Babel ostatecznie padnie.
Rada pierwsza – nie czytajcie recenzji internetowych. Podam przykład, i można wierzyć iż nie jest to przykład odosobniony, na to jak dalece niewiarygodne jest gmeranie po Internecie. Otóż – znajomy pisarz, podawał mi przykład pewnego lubelskiego, bardzo dużego wydawnictwa fantastycznego, które (wytrych antyprocesowy – podobno) puszczając na rynek szmirę za szmirą, wycwaniło się i wzięło recenzentów sposobem. Otóż – sposób jest prosty – wy nam dajecie dobre recenzje a my wam darmowe egzemplarze recenzenckie. Jak recenzje będą złe, to wała – egzemplarzy nie będzie, musicie supłać na pozycje z własnej kieszeni, a wszyscy wiemy, żeście nie wielcy znawcy literatury tylko biedni studenci. Celowo nie podaję nazwy wydawnictwa, bo po pierwsze – wszyscy wtajemniczeni i tak znają tę sytuację, jak to w Polsce bywa – sytuację chorą przyjmują do wiadomości i nie jest nawet w interesie kogokolwiek (oprócz samej literatury, ale ona nie ma ust i milczy) by ten chory system zmienić. A po drugie – nie mam ochoty na proces (a nasz rynek literacki jest wypełniony takimi primadonnami, że od razu lecą do sądu). Wracając – mam prawo przypuszczać, że sytuacja lubelskiego wydawnictwa nie jest odosobniona.
Kolejna kwestia – wolny rynek to konkurencja. A konkurencja to wzrost jakości produktu. Tym samym autorzy spijający razem wódeczkę i klepiący się na spotkaniach po plecach nigdy nie stworzą autentycznie znakomitej prozy. W Ameryce Południowej pisarze dają sobie po mordach (casus Llosy) i patrzcie jaka stamtąd płynie literatura.
Może już najwyższy czas aby do tego zdrowego modelu powrócono? Pocieszający jest wywiad z ostatniego Uważam Rze – absolutnie wyborny Szczepan Twardoch wylewający żółć na równie znakomitego Wojciecha Wencla. Zawiść, niechęć i pycha – wszystkie cechy tworzące wybitnego pisarza w jednym. Tutaj będzie wielka literatura.
Znakomicie tę sytuacji opisał nieaktywny już Feliks W. Kres – jeśli coś Ci się spodobało – to nie zabieraj się za pisanie. Pisz, gdy coś Ci się nie podoba, gdy coś uważasz za badziewie. Tylko wtedy – łap za pióro i pisz. Wzorować można się na pisarzach nieżyjących lub naprawdę wielkich. Wzorowanie się na kolegach to nic innego jak żałosne kumoterstwo. Kolegom, wzorem Llosy, należy dawać po mordach.
Rada trzecia – i ostatnia – szukać. Należy szukać autorów, lekceważąc rankingi i bestsellery. Nie twierdzę, że rankingi to, jak uznają niektórzy, zestawienie szmiry literackiej. Przeciwnie. Jak Polak już wydaje na książkę, to zazwyczaj wydaje uważnie. Daleki jestem od potępiania w czambuł rozmaitych Zmierzchów czy Domów nad Rozlewiskiem. Zresztą – nie widzę nawet w tych pozycjach niczego dla gustu i intelektu groźnego. Owszem – Zmierzch napisany jest fatalnie (ale i tak o niebo lepiej niż 90% polskich debiutów), a Dom nad Rozlewiskiem to nie jest wiekopomna powieść, ale spełniają swoją rolę. A rola jest taka by ludzie to czytali. Na pewno bardziej polecam Stephanie Meyer niż Manuelę Gretkowską. Po Meyer przynajmniej mogę iść na obiad bez sensacji.
Czy dobrze drzeć szaty nad strasznym, książkowym VATem i tym, że Polacy to źli ludzie i nie chcą nabijać „nam – promotorom czytelnictwa” – kabzy? Dla wydawców na pewno dobrze i korzystnie tworzyć taką antynomię: szlachetni literaci – podłe społeczeństwo. Ale powtórzę – jeśli rynek literacki ma mieć potencjał kulturowy i drugi, ważniejszy – potencjał rozwoju, to na pewno w obecnym stanie nie tylko nie wygeneruje z siebie siły do zmian, gorzej – zabetonuje się do tego stopnia, że czytać będą już w Polsce tylko w porywach cztery osoby – dany autor – wydawca – redaktor – recenzent.
Żeglarz nie może mówić, że wiatr jest zły i wyskoczyć za burtę. Jeśli chorujemy to trzeba zdiagnozować chorobę i ją odpowiednio leczyć, a nie zbijać termometr i pobić lekarza.
Szukajmy więc na rynku tego co rzeczywiście dla nas wartościowe. Wkrótce już dojdziemy do maszynowego tworzenia literatury (w realistycznej wersji – to już nastąpiło). Plwajmy więc na tych wszystkich producentów makulatury i schodźmy do głębi – być może to tam, w wilgotnych lochach nieświadomości tkwią rzeczywiste, literackie potencjały. A może idąc za Korwinem faktycznie należy „rozwiązać armię”, bo za dziesięć lat rynek sam wygeneruje z anarchii wybitnych konkwistadorów? Tego bym życzył sobie, tego życzę i Wam. Wbrew pozorom, literatura to nie jest tylko rozrywka. To element kulturotwórczy. Lecz gdy kulturę zastępuje makulatura – cóż – oto realna słabość społeczeństwa i całej państwowości.