Pusty żłób i co z niego wynika
25/04/2012
531 Wyświetlenia
0 Komentarze
7 minut czytania
Gdyby wybory miały coś zmienić, to zostałyby zdelegalizowane.
Voting doesn’t change anything; if it did, they’d make it illegal.
Emma Goldman
Pogłębianie się chronicznego już kryzysu gospodarczego w świecie zachodnim wywiera coraz wyraźniejszy wpływ na polityczne zachowania się jego elektoratu. Dopóki żłób był pełny dopóty społeczeństwa Imperium Euroatlantyckiego (US&UE) pozostawały ambiwalentne w stosunku do większości zasadniczych zagadnień zarówno wewnętrznych jak zewnętrznych, które kształtują realia polityczne. O wynikach wyborów decydowały drugorzędne zagadnienia różniące pomiędzy sobą poszczególnych polityków i ich partie, pośród których to uwidaczniały się preferencje elektoratu. Drobne sprawy fiskalne, socjalne, czy edukacyjne decydowały o zwycięstwie danej „opcji politycznej”. Strategiczne zaś zagadnienia takie jak polityka wewnętrzna, zagraniczna, czy finansowo-gospodarcza pozostawały niezmiennie w rękach międzynarodówki lichwiarskiej. Nawet o tak fundamentalnych sprawach jak wojna czy pokój decydowały na drodze administracyjnej władze wykonawcze będące de facto jej zausznikiem.
W miarę postępującej degeneracji systemu demokracji parlamentarnej następowało swoiste rozprzężenie mechanizmu rzeczywistego sprawowania władzy od procedur demokratycznych. Podobne zjawisko można było zaobserwować w sferze ekonomicznej, gdzie „rynki” i finanse funkcjonowały w całkowitym oderwaniu od realiów rzeczywistej gospodarki. Dzięki ustawicznemu rabunkowi krajów III Świata w okresie kolonialnym i postkolonialnym, oraz II Świata (krajów postkomunistycznych) w okresie globalizmu, żłób społeczeństw zachodu był pełen, a przez to ich zainteresowanie realiami politycznymi mizerne. Działalność „polityków” różnych opcji ograniczała się do pustej retoryki ukształtowanej na potrzeby tej części elektoratu, którą chcieli oni „reprezentować”. Pojęcia takie jak prawica, lewica, konserwatyści, liberałowie itp. stały się tylko pustymi sloganami, różniącymi ich w podobny sposób jak graczy na boisku identyfikują odmienne kolory koszulek.
Najnowszy tego przykładem jest pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji[i]. Co piąty Francuz głosował w niej na „skrajną prawicę” Marine Le Pen z Frontu Narodowego, która potrafiła odebrać głosy „skrajnej lewicy”. W momencie, gdy „prawicowy” kandydat Sarkozy chciał to skapitalizować w drugiej turze rozkręcając w kampanii retorykę anty-emigracyjną, spotkał się z ripostą Marine, która oświadczyła, że nie można wierzyć w jego deklaracje. Słusznie, nigdy nie można było w nie wierzyć. Kandydat „socjalistów” François Hollande, jako „nowa twarz” może sobie pozwolić na znacznie więcej kłamstw. W związku z czym, w drugiej turze elektorat „skrajnej prawicy” zagłosuje na „lewicowego” kandydata, który idzie do niej pod sztandarami „zmian”
Pierwszego sukcesu wyborczego pod tym sztandarem dokonał urzędujący dziś prezydent USA Obama. Po swej wiktorii zafundował swym wyborcą jedną tylko zmianę, a mianowicie więcej tego samego. Podobne rezultaty przyniosły zmiany władzy w Irlandii, Portugalii i Hiszpanii. Nowy prezydent Francji kontynuować więc będzie zapewne obłędną politykę Brukseli polegającą na dławieniu realnej gospodarki, a w unijnej nowomowie zwanej po angielski „fiscal compact”. Jeśliby by nawet prezydent Hollande pragnął wywiązać się ze swych obietnic przedwyborczych, to w najgorszym razie zastosowany zostanie we Francji „wariant technokratyczny”. Był on już skutecznie uzyty w Grecji i we Włoszech, gdzie premierzy nie dość energicznie wdrażający fiscal compact zostali wymienieni na „technokratów”, co z kolei we wspomnianej nowomowie oznacza bezpośrednich zauszników bankierów.
Jeśliby przyrównać proces „demokratycznych wyborów” do wyścigów konnych, to mamy tu do czynienia z sytuacją, w której dżokeje różnią się między sobą kolarami koszulek, ale konie należą do jednej i tej samej stajni i ta bez wątpienia zgarnie grand prix.
W obecnym momencie mamy stan, w którym spasiony wieprz, do którego można przyrównać zachodnie społeczeństwa, ocknął się i z niepokojem skonstatował braki jadła w żłobie. Przy pomocy procesów demokratycznych usiłuje on zmienić niekorzystny dlań trend, ale niebawem przekona się, że jego wysiłki są bezskuteczne. Powtarzając za Emmą Goldman; w końcu gdyby wybory miały coś zmienić, to zostałyby zdelegalizowane. Jak na konstatację tej prostej prawdy zareaguje nasz zachodni wieprz? Czas to pokarze.
Na szczęście w przypadku III RP, kolonialna nędza stanowi niezbywalny atrybut egzystencji po-polskiego społeczeństwa, które regularnie wybiera do władzy najgorszą ze wszystkich złych opcji, jakie w „demokratycznym procesie” oferują mu partie „głównego nurtu”. Nie oczekuje też ono żadnych zmian poza spokojną kontynuacją swej obecnej beznadziei.