Czytelnik, nie mając wyboru, z czasem zaczął akceptować bardzo, ale to bardzo marny poziom wydawnictw – wychowany na literaturze złej, dobrej już nie potrafi poznać i tej umiejętności nie nabędzie.
Dzisiaj krócej trochę.
Zacznijmy od czegoś takiego: wyobraźcie sobie, że macie do wyboru dwa słoiki z dżemem. Jeden jest niedobry, drugi – jeszcze gorszy. I nie – w tym świecie nie ma innych, smacznych dżemów, tylko te dwa. Rozumiecie? No to teraz wyobraźcie sobie co by się stało, gdybyście musieli ten dżem jeść przez kilka lat. Tylko jeden z dwóch – dwóch paskudnych dżemów… Co by się stało?
Powiem Wam.
To, że z czasem te dżemy by zaczęły Wam smakować. Zapomniawszy jak powinien smakować naprawdę dobry dżem, te paskudztwa traktowalibyście jak dar niebios – chwalilibyście jakie są znakomite, pyszne, pisalibyście czołobitne recenzje na ich cześć, a każdego kto by śmiał Wam zwrócić uwagę, że przecież dżem mógłby być inny – dobry… cóż – ta osoba miałaby bardzo poważne nieprzyjemności, z ostracyzmem włącznie… tak, moi drodzy – załapaliście już, że mówię o polskim rynku literackim?
Od ponad dziesięciu lat zauważam, na rynku to właśnie – paskudne dżemy. Te paskudne dżemy w ilościach horrendalnych zalegają na półkach księgarskich, a przekonałem się o tym dziś ponownie, mijając cały dział „literatura piękna – polska” jak leci, od razu pędząc do „historii”.
Zastrzegam, spokojnie – ten tekst będzie krótki, bo ileż można kopać leżącego.
Więc do rzeczy – od dziesięciu lat zalewa nasz rynek fala badziewia i bynajmniej nie są to przekłady. Ba – myślę, że obecnie przekłada się na polski o wiele więcej ciekawych rzeczy, niż się pierwotnie po polsku pisze. Tak więc – dziesięć lat podłej, marnej literatury, szczególnie tej młodzieżowej, w tym koszmarnej fantastyki (dlaczego o fantastyce wspominam – o tym na koniec). Czytelnik nie mając wyboru z czasem zaczął akceptować bardzo, ale to bardzo marny poziom wydawnictw, z kolei dzieciom, obecnym nastolatkom, uczyniono w ogóle straszną krzywdę, bo wychowani na literaturze złej, dobrej już nie potrafią poznać i tej umiejętności nie nabędą. Tym samym nasz rynek wychował całe pokolenie literackiego bezguścia, które na wszelką próbę ukazania im czegoś wartościowego, poprzez kontestację stanu obecnego (a inaczej się nie da), reaguje agresją. Sami „pisarze” zaś, (osobiście nazywam ich „producentami produktów literaturo – podobnych”) zdając sobie sprawę iż nie muszą się starać, totalnie położyli tak warsztat, elementarną znajomość języka polskiego i szacunek dla inteligencji czytelnika, i wciąż klepią jedna w drugą straszne szmiry – jedna gorsza od poprzedniej, aż zęby bolą. W tym miejscu chciałem nawet zacytować kilka fragmentów takiej makulatury, z tytułami i nazwiskami, ale tym się różnię od owych producentów, że ja strasznie szanuję osoby zaglądające na tę stronę. W sensie – szanuję Was realnie, nie jedynie w deklaracjach (pod którymi kryje się hasło „kupcie kolejne 300 stron mojej produkcji”).
A dlaczego piszę o tym akurat tutaj i teraz? I dlaczego wspominam o fantastyce? Ano dlatego, że mój wujek kilkanaście lat temu zrobił mi straszną krzywdę – kupił mi bowiem pierwszą w życiu powieść Science Fiction – mniejsza którą, ale autorstwa Philipa K. Dicka. I tym samym skrzywił mnie na całe życie, bo zaczynając od takiego pułapu natychmiast straciłem odporność na literacką szmirę.
Rodzice – nigdy nie kupujcie swojemu dziecku, jako pierwszą książkę, pozycji wybitnej. Kupcie coś średniego – nie róbcie dzieciom krzywdy.
W każdym razie tenże Dick napisał też powieść pod tytułem „Człowiek z wysokiego zamku”. Fabuły streszczał nie będę – rzecz jest z cyklu „co by było gdyby”. No i jest wybitna.
I teraz, A.D. 2011, ukazuje się powieść nawiązująca do najlepszych wzorców Dickowskich! I – co gorsza – jest to rzecz warsztatowo idealnie dopracowana. Po prostu – jak nie z polskiego rynku! Mówię tu o „Herrenvolk” Sebastiana Uznańskiego. A jak ktoś twierdzi, że się interesuje „dobrą fantastyką” a nie wie kto zacz Uznański, niech lepiej na powrót włoży smoczek do ust i pozwoli dorosłym porozmawiać. Przykro mi, ale gdy pojawia się pozycja na którą AUTENTYCZNIE warto wysupłać pieniądze i mieć na półce… cóż – nie będę się bawił w półśrodki.
„Herrenvolk” jest mocno w duchu Dicka, jednak ma ten charakterystyczny, autorski szlif. I jest przy tym powieścią napisaną wedle kryteriów, które sam uznaje za zasadnicze, tzn. jest przystępna w lekturze. Uznański operuje językiem polskim jak naprawdę doświadczony rzemieślnik, a przy tym rzecz jest wyjątkowo przystępna – tak więc czytamy z radością, a przy okazji możemy intelektualnie poskrobać po powierzchni, doszukując się głębi, jak to u niego – ukrytej za „pierwszym wrażeniem”.
Uznański oczywiście nie jest jedynym polskim pisarzem, który pisze tak dobrze – trzech już wymieniałem całkiem niedawno (konkurs – kto pamięta ich nazwiska ten otrzyma talon na balon!), dodać do tej ekipy można jeszcze dwóch, ale nie będę się podlizywał.
Co jeszcze cieszy – „Herrenvolk” zajął pierwsze miejsce na liście bestsellerów pewnej internetowej księgarni. Jakiej? A to nie powiem, bo akurat wydawnictwo – matka tejże jest jedną z głównych odpowiedzialnych (dobra – główną) obecnego, smrodliwego stanu rynku. Co nie zmienia faktu, iż obecność Uznańskiego na „jedynce” w takiej popowej księgarni cieszy. Dzieci? Czyżby zmęczenie materiału!?
Podsumowując ten krótki i chaotyczny wpis – jest źle na rynku, ale może być lepiej. Siedzimy w wyjątkowo cuchnącym wychodku, ale właśnie wszedł powiew świeżego powietrza, och i tak on rozkoszny, że człowiek nagle zaczyna sobie przypominać – cholera, przecież były kiedyś całkiem niezłe dżemy!