MILLER PRZY WŁADZY, CZYLI „NOWE” WRACA! Przez tow. Barucha Cukiera do tow. Leszka Millera… I z powrotem?
Na moskiewskim korzeniu, czyli… „pili wódkę i urządzali seksualne orgie”
Najstarszą partią polityczną w dzisiejszej Polsce jest ugrupowanie, znane obecnie pod nazwą: Sojusz Lewicy Demokratycznej. Być może oburzą się jacyś kraśni chłopi spod znaku Waldemara Pawlaka, że ruch ludowy ma jeszcze dłuższą tradycję. Niby tak, ale… Ludowcy zostali przecież spacyfikowani po „wyborach” w 1947 roku i rozpędzeni na cztery wiatry a ich miejsce zajęła komunistyczna agentura (jeśli ktoś w to nie wierzy, niech poczyta dokumenty bezpieki i partii, są już przecież powszechnie dostępne). Komuna ma zaś niczym niezakłóconą ciągłość. O jej faktycznym rodowodzie i kolejnych „odnowach” świadczą przede wszystkim nazwy i… kolejni przywódcy, wszyscy wywodzący się z tego samego pnia i „moskiewskiego korzenia”. Istnieje ona już od 1941 roku. To Polska Partia Robotnicza – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza – Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej – Sojusz Lewicy Demokratycznej. Być może to nie być koniec jej przekształceń, bo ciągle szuka ona nowych form, w celu zachowania treści. Niech zatem nie myli nas mimikra…
Podczas okupacji niemieckiej tzw. Polska Partia Robotnicza była wyłącznie sowiecką agenturą i tak była traktowana przez władze Polskiego Państwa Podziemnego. Całe jej kierownictwo przechodziło specjalistyczne szkolenia w Związku Sowieckim – polityczne i wywiadowcze. Oczywiście, nic co ludzkie nie było im obce.
Georgi Dymitrow, ich formalny zwierzchnik (jako szef Międzynarodówki Komunistycznej) uskarżał się, że stałym obyczajem agenturalnej kadry było „częste picie wódki i nierzadko urządzane orgie seksualne”. Ot, takie czerwone bunga-bunga między towarzyszami i towarówkami, a może były też bardziej śmiałe zachowania, czyli czasem we własnym, wyłącznie męskim gronie?
Zadanie dla tow. Cukiera Barucha i polityczna poprawność
Konspiracyjna PPR była stale wstrząsana wewnętrznymi walkami i konfliktami, prowadzącymi do krwawej jatki. Tow. Nowotko Marceli padł z ręki towarzysza, niejakiego Mołojca. Tow. Finder Paweł (alias Pikus) też jakoś dostał się w ręce Niemców. Moskwa, aby wyjaśnić sytuację i spacyfikować podwładnych, przysłała kolejnego agenta. Szef Międzynarodówki Dymitrow obawiał się bowiem, że… kierownictwo PPR „powybija się nawzajem”. Wysłano więc tow. majora Cukiera Barucha, ale oczywiście z podmienionymi danymi personalnymi, wszak miał działać w „Polskiej” Partii Robotniczej, to i nazywać powinien się swojsko, czyli np. tow. Kolski, w dodatku Bernard. Prawda, że całkiem ładnie? Ale Cukier zadania nie wypełnił, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach po skoku na spadochronie. Sowieccy „cichociemni” nie byli bowiem dobrze wyszkoleni.
Droga na szczyt komunistycznej hierarchii stała otworem dla innych. Władzę objął tow. Gomułka Władysław (ten danych personalnych zmieniać nie musiał, brzmiały wystarczająco przaśnie). Moskwa przysłała natomiast do jego pilnowania jeszcze bardziej zaufanego agenta, czyli tow. Bieruta Bolesława.
Gomułka od początku dobrze wiedział, o co chodzi, a w swych wspomnieniach napisał bez ogródek: „kierownictwo Kominternu – realizujące zawsze dyrektywy WKP (b) – nowo powstałej partii nadało niejako dwa oblicza, jawne i tajne. Na jawne oblicze partii składała się cała jej nieskrywana przed nikim działalność podziemna, tajne zaś, czyli skrywane przed narodem, miały pozostać powiązania kierownictwa partii z Moskwą, z Kominternem, uznawanie ich zwierzchnictwa nad partią mimo formalnego wyrzeczenia się przez nią przynależności do Międzynarodówki Komunistycznej. O tym drugim, tajnym aspekcie oblicza partii wiedział jedynie w stopniu bardzo zróżnicowanym jej kierowniczy aktyw”.
Na zewnątrz jednak owo tajne oblicze PPR nie mogło być ujawniane, co więcej, Komintern nakazywał im udawanie… polskich patriotów. W depeszy radiowej z 1 marca 1943 roku Dymitrow ostrzegał nowe kierownictwo:
„W swojej ostatniej depeszy do towarzysza Stalina piszecie o ustanowieniu władzy robotniczo-chłopskiej w Polsce. Na tym etapie jest to politycznie niepoprawne. W waszej kampanii politycznej unikajcie takiego sformułowania. Najważniejszymi hasłami waszej walki powinny być: 1) wypędzenie z Polski okupantów, 2) wywalczenie swobody narodowej, 3) ustanowienie władzy autentycznie ludowej i demokratycznej, a nie władzy robotniczo-chłopskiej. Miejcie to na uwadze”. Na prawdę miał przyjść czas później, już po zdobyciu władzy.
Zawsze posłuszni agenci
Gdy komuniści obejmowali w Polsce władzę w 1944 r. na terenach zajętych przez Armię Czerwoną (w tzw. Polsce Lubelskiej), mieli poparcie wyłącznie Józefa Stalina i jego potęgi. Ale to wystarczyło. PPR jako zalążek partii politycznej powstała w niewielkim gronie dyspozycyjnych wobec Kremla przedwojennych komunistów żydowskiego i polskiego pochodzenia, starannie uprzednio wyselekcjonowanych pod kątem całkowitej dyspozycyjności wobec Kremla. Wszyscy bez wyjątku założyciele mieli sowieckie obywatelstwo i mocne powiązania z NKWD. Zadanie, jakie otrzymali, to utworzenie w okupowanej przez Niemców Polsce struktury, zdolnej w przyszłości w miarę samodzielnie rządzić krajem, wchodzącym w skład „obozu socjalistycznego”, czyli de facto sowieckiego imperium.
Stalin powiedział wprost Bierutowi pod koniec 1944 roku – gdyby nie Armia Czerwona, to reakcja w Polsce by was czapkami przykryła”. Jego agenci dobrze to rozumieli i byli posłuszni zawsze i do końca. Narzucone zadanie posłusznie wykonywali – bez większych przeszkód – aż do 1989 roku.
Po drodze była wprawdzie „walka o ustanowienie i utrwalenie władzy ludowej”, która kosztowała życie kilkudziesięciu tysięcy obywateli (zamordowanych na podstawie zbrodniczych wyroków sądowych, bez sądu, zmarłych w aresztach i więzieniach na skutek nieludzkich warunków, zastrzelonych w obławach i pacyfikacjach itp.). Dziś tych ofiar prawie nikt nie liczy, a przecież to był dalszy część wojny i podboju i tak już umęczonego kraju.
Kolejne zbrodnicze ekipy PPR-PZPR odchodziły w niesławie a ich następcy ogłaszali, że był to „okres błędów i wypaczeń”, ale od tej pory to już będzie „demokracja socjalistyczna” na wsiegda…
Gomułka czy Bierut, wszystko jedno…
Charakterystyczna jest ciągłość tych samych mechanizmów, podobieństwo metod rządzenia i w znacznym stopniu trwanie tych samych „elit” rządzących. Pomiędzy poszczególnymi ekipami były różnice, owszem, i to znaczne, ale dla przeciętnych obywateli nie miało to większego znaczenia. „Pierwszy” Gomułka (1944-1948) wcale nie był lepszy, ani mniej krwawy, niż jego następca Bierut (1948-1956). I wcale nie było tak, że Gomułka był „narodowy” a dopiero Bierut był sowieckim namiestnikiem. W pierwszym okresie rządów Gomułki (1944-1948) tak zwana „władza ludowa” zamordowała znacznie więcej Polaków niż w trakcie panowania jego następcy.
Należy rozprawić się z mitem, że Gomułka był w jakiś specjalny sposób „represjonowany”. Odosobnienie w luksusowych warunkach i specjalna, delikatna dieta dla byłego sekretarza generalnego na tle tego, co zgotowano autentycznym patriotom, to nie były represje. Odsunięcie od władzy też szykaną przecież nie było.
Bierut jest symbolem stalinizmu w Polsce (wraz ze swym zausznikiem i prawą ręką Jakubem Bermanem, zwanym pieszczotliwie „Jakubkiem”). Ale to w okresie rządów Gomułki okrzepła osławiona bezpieka (cywilna – Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i wojskowa – Informacja Wojskowa), która wyrosła na „państwo w państwie” i stała się w przenośni i dosłownie – „bijącym sercem partii”. Wyjazd Bieruta na XX Zjazd KPZR w 1956 roku, gdzie, jak złośliwi powiadają, został poczęstowany „ciastkiem z Kremlem” skutkował tym, że „ukochany przywódca” sczezł w mgnieniu oka. Zresztą, ówczesny klimat i dieta (?) zaszkodziły tam nie tylko jemu. Następcą Bieruta został bezbarwny i prymitywny, ale wierny agent Kominternu Edward Ochab (wykształcenie: „doktor honoris causa”!), którego zadaniem było otwarcie drogi powrotu do władzy Gomułce. Tak, temu samemu prymitywnemu satrapie, który publicznie obwieścił, że „władzy raz zdobytej w Polsce nie oddamy nigdy!”. Jego ponowne rządy trwały aż do tragicznej masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku, gdy władza robotnicza pokazała klasie robotniczej, w imieniu której sprawowała władzę, gdzie jest jej faktyczne miejsce i jaka jest jej prawdziwa rola.
A następca Gomułki był już gotowy – „nowy” człowiek na nowe czasy. Tow. Gierek Edward faktycznie uchylił w PRL okno na świat, pozwolił na wyjazdy na Zachód, bardziej rozumiał sprawę rozwoju gospodarczego. Ale nie zapominajmy, że był komunistycznym dyktatorem, który w chwili próby pokazał twarde oblicze i pięść systemu. Rozgromienie wystąpień społecznych w 1976 roku i masowe represje doprowadziły do znacznej erozji systemu, ale go nie zniszczyły. Wtedy podniosła głowę opozycja. Niestety, pomoc Zachodu dostała, wraz z odpowiednim nagłośnieniem, głównie „opozycja systemowa”, która wcale nie zamierzała obalać a tym bardziej rozliczać i karać przywódców tego ustroju. Byli to przede wszystkim dysydenci partyjni i związane z nimi środowiska (w tym dzieci komunistycznej nomenklatury, która wcześniej wypadła z kręgu władzy), co fatalnie zaciążyło na późniejszym rozwoju wydarzeń.
W 1980 roku po raz pierwszy komuniści w Polsce „pokojowo” wymienili władzę. Nie było „zamachu stanu”, albowiem Gierek był już za słaby, aby utrzymać się na stanowisku. I znowu zastosowano wariant z sekretarzem przejściowym, jak po Bierucie. Tym razem władzę (na bardzo krótko) dostał tow. Kania Stanisław, dysponent resortów siłowych, który zapewnił miękkie objęcie władzy ekipie wojskowej tow. gen. Jaruzelskiego Wojciecha. Stan wojenny i następne lata pokazały Polakom, że zmieniają się kolejne ekipy, ale faktyczna władza się nie zmienia i jej istota pozostaje ta sama.
Zmiana kontrolowana
Jednak erozja ustroju trwała i była procesem nie do zahamowania. Świat zdecydowanie szedł naprzód, a my, „obóz socjalistyczny”, ciągle staliśmy w tych samych okopach. Wojna ekonomiczna i wyścig zbrojeń USA – ZSSR zakończył się dla krajów komunistycznych katastrofą, ale siły rządzące zapewniły sobie (nie we wszystkich krajach) lądowanie na z góry upatrzonych pozycjach. W Polsce była sytuacja szczególna – „okrągły stół” i „gruba kreska” to symbole oddania władzy, która zachowała ogromne wpływy. Początkowo dziedziną dla niej zastrzeżoną były finanse i gospodarka, ale było wiadomo, że siła polityczna „sama” z tego wyrośnie. Po euforii 1989 roku natychmiast przyszło otrzeźwienie.
W pierwszym solidarnościowym rządzie (rzekomo „niekomunistycznym”) pierwsze skrzypce grał gen. Czesław Kiszczak, krwawy pacyfikator z okresu stanu wojennego a obok niego było zastanawiająco wielu skompromitowanych postaci z ekipy komunistycznej, aby na całe przemiany patrzeć co najmniej podejrzliwie. Wybranie Jaruzelskiego na prezydenta Polski, co dokonało się przecież głosami „opozycyjnymi”, przechyliło czarę goryczy i uzmysłowiło nam, że zmiany są w istocie bardzo pozorne i całkowicie kontrolowane.
Biesiadnicy, pijacy, cynicy
Dlatego w 1993 roku nastąpił triumfalny powrót komunistów do władzy, choć działali już pod nową nazwą. Wówczas to jeden z czołowych „opozycjonistów” napisał w wiadomej gazecie, że nie tak miało być, bo „my” zachowaliśmy ich status w gospodarce i zapewniliśmy im „grubą kreskę”, a oni mieli nie sięgać po władzę. Najpóźniej od tej pory Polacy nie powinni mieć złudzeń, że bez dokładnego rozliczenia (na wszystkich płaszczyznach) okresu komunistycznego, bez dekomunizacji i lustracji nic tu się nie zmieni. Dalsze lata potwierdziły to w całej rozciągłości.
Po okresie panowania tow. Kwaśniewskiego Aleksandra – b. ministra komunistycznego rządu (który odszedł od skompromitowanej nazwy PZPR i nazwał swą strukturę Socjaldemokracją RP), w 1995 roku władzę otrzymał inny aparatczyk, czyli tow. Oleksy Józef (b. sekretarz KW PZPR, znany biesiadnik). Długo nie porządził, bo zażyłość z sowieckim szpiegiem Wołodią Ałganowem wysadziła go z siodła, ale na rzecz b. członka Biura Politycznego i Sekretariatu KC PZPR, absolwenta komunistycznej „akademii” tow. Millera Leszka. On też zmienił nazwę partii na Sojusz Lewicy Demokratycznej. W 2001 roku komuniści święcili triumf. Bardzo niewiele brakowało, a zdobyliby w demokratycznych, tajnych wyborach absolutną większość głosów! Tylko cynizm ich lidera Millera i jego niesłychana buta dosłownie w ostatniej chwili skłoniły część wyborców do głosowania inaczej. W zwycięstwie wyborczym nie przeszkodziła mu nawet „moskiewska pożyczka” (kto dziś jeszcze pamięta, o co chodzi?).
Era Millera trwała bardzo krótko, zaledwie dwa i pół roku, ale na zawsze zapisze się w annałach jako okres władzy aroganckiej, do cna skorumpowanej, opartej na sieci dworskich zależności i układów. Gdybyśmy żyli w normalnym kraju, to Komisje Sejmowe długo miałyby co wyjaśniać i ujawniać…
Kolejny manewr „zmiany” na szczytach władzy zaowocował odejściem Millera. Na jego miejsce przyszedł nijaki tow. Janik Krzysztof, który miał jedynie uspokoić sytuację. I faktycznie, po kilku miesiącach władza zastosowała ograny manewr – Janik odszedł na rzecz jakże nowego i świeżego działacza, czyli… Oleksego Józefa. Ale tego było chyba już za dużo. Człowiek uwikłany we wszystko od lat 80-tych, były I sekretarz wojewódzki PZPR, były premier (odszedł po aferze „Olina”), uznany przez Sąd Lustracyjny za „kłamcę lustracyjnego” (no, parę lat później oczyszczonego, bo agentura owszem, może i była, ale przecież… nie u nas) – to miała być ta „nowość”? Wywołało to bunt nawet w szeregach własnych. Nastąpiło odejście części kadry i członków a w SLD oddolnie narastał dalszy bunt.
SLD tow. Millera to nie Feniks z popiołów, nic z tego nie będzie!
Partia legła w gruzach. Kolejna podmiana kierownictwa nie przysporzyła jej wiarygodności. To jest cały czas partia, która powstała z nieprawego łoża, jako bękart Józefa Stalina i pogrobowiec KPP. Ciążą na niej olbrzymie, do dziś nierozliczone zbrodnie przeciwko Narodowi Polskiemu i przeciwko naszemu państwu. Jest to partia, która zagarnęła i roztrwoniła znaczną część majątku narodowego, doprowadziła do cywilizacyjnego regresu społeczeństwa i zmarnowała dziejowe szanse dwóch-trzech pokoleń Polaków. I nic ich nie nauczyło, że świat idzie naprzód a powrót do przeszłości to zawsze jest cofanie się.
Dziś na czele karłowatej, niedorozwiniętej partiuli stanął ponownie.. tow. Miller Leszek, który zamierza prowadzić ją do zwycięstwa. Jego żenujące występy podczas 1-majowego skeczu pokazały, że tow. Miller jest dla aparatu nie tyle ratunkiem, co kamieniem młyńskim u szyi. I dobrze! Żadne zaklęcia, w tym pięnastokrocenie swej liczebności na kiełbaskowo-parówkowym festynie już tego nie zmienią.
W styczniu 1990 roku tow. Rakowski Mieczysław kazał wyprowadzić sztandar PZPR (który został gdzieś porzucony – miejmy nadzieję, że na śmietnik). Jednakże potwornym błędem było to, że w ślad za nim nie wyprowadzono – wprost na sale sądowe – większości zgromadzonych tam towarzyszy. A byłoby za co…
Prawdziwą tragedią życia politycznego w Polsce jest to, że przeciętny obywatel nie ma zielonego pojęcia, kto jest kim. Nie ma pełnych biografii polityków z pierwszych stron gazet. Do dziś nie wiemy prawie nic o tow. Kwaśniewskim Aleksandrze, czy Millerze Leszku a wiedzę o nich czerpie się– wzorem obecnego prezydenta – z wikipedii.
Mamy nic nie wiedzieć, a jeśli nawet coś wyjdzie na jaw, należy to albo zmilczeć, albo zakrzyczeć, ale prawdy – nie mówić. Dlatego tak niewiele wiemy o historii ugrupowania, które po 1944 roku wypchnęło nas poza nawias cywilizacji. Gdyby nie polskie umiłowanie wolności, moglibyśmy do dziś dzielić los Północnej Korei.
*** *** *** ***
Dziś tow. Miller Leszek jest stałym, dyżurnym „autorytetem moralnym” jednej z tfu-lewizji. Skoro zna się na wszystkim, to i komentować może wszystko a także wszystkich oceniać. Brak mu tylko słów do niezbędnej samooceny. Ale formacja, którą ponownie wziął na smycz, zmierza do samozagłady. Jest kąsana z jeszcze bardziej lewej strony, przez osobnika, który kojarzy się przede wszystkim ze świńskim ryjem i żelowym penisem. Można rzec, że odpowiednie gadżety są na swoim miejscu.
Nie są to ugrupowania, ani tym bardziej liderzy, którzy obejmą władzę w Polsce. Jednak z ich walki należy się tylko cieszyć. Tak długo, jak będą się wzajemnie dusić, mamy czas na porządkowanie polskich spraw. A zaległości są ogromne.