Przysiąść na skraju niezajętej myśli
Tak się składa, że od jakiegoś czasu spokój w tej części dzielnicy przypada na kilka chwil przed świtem – cisza nocna trwa niespełna pół godziny. Gdybym miał mieszkanie, dajmy na to w karafce, byłoby inaczej – mieszkałbym ze słoniem, a noc trwałaby tyle ile trwać powinna.
Prozaicznie dzień zaczyna się od zmęczenia z niewyspania. Obserwuję słońce przy wspinaczce na połacie nieboskłonu jak przemyca się między dachami – trwa to chwilę. Po kwadransie gwiazda dominuje – spycha poranne rosy z dachów, gzymsów, parapetów. Tylko trawy i niskie krzewy odcięte od światła lśnią po nocnej drzemce nisko skryte między prześwitami. Być może one budzą się rześkie i wypoczęte i być może nie cierpią z powodu niskiego strzyżenia w okolicach południa. Nie wiem jak z ptakami. Słyszę ich śpiew i widzę jak początkowo wygrzewają się w promieniach słońca, potem kryją się pośród cieni. Kto by zniósł taki upał. I ten hałas.
Na głowie karnie przycięty las włosów. W głowie bezkarność poplątania z pomieszaniem – tyle tego, że tylko podnieść ręce do góry i tak zwyczajnie, po ludzku, zwariować.
Ktoś, kiedyś – nie pamiętam kto, gdzie i kiedy powiedział, że lekką depresję można uśmierzyć aksamitnym szalem, tej cięższej nie da się inaczej jak tylko paskiem od spodni.
(…)
Tego dnia zmęczenie i duchotę, jaka panowała od samego rana, złagodził chłód metalu z przyłożenia do skroni i stał się (niejako) wybawieniem – wentylował otwór rozgrzanej lufy i prześwitu w głowie.
Ptaki poderwały się gwałtownie, by już po chwili wrócić do swych stałych zajęć. Trawa, po nowej dostawie deszczu, na powrót staje się bujna i zielona – wyrasta między płytami chodnika, wrasta w najmniejszą wolną od chemii szczelinę.
Udane życie, to kwestia doboru odpowiedniej chemii.