19 grudnia 2016 roku ze stanowiska prezesa Trybunału Konstytucyjnego odchodzi wreszcie Andrzej Rzepliński. Wraz z nim kończy się era pełnienia przez TK roli hamulcowego reform.
Rok przepychanek z TK dostatecznie skompromitował ten pamiętający jeszcze ‘noc jaruzelską’ organ.
Trzeba powiedzieć jasno – nie udało się powstrzymać PiS za sprawą Rzeplińskiego (ongiś oficjalnie powiązanego z Sorosem) i jego kolegów. Nie udało się jednak w pierwszym roku sprawowania władzy przez PiS doprowadzić do reformy sądownictwa, niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania Państwa.
Dlatego po stronie „totalnej oPOzycji” nadeszła pora ataku.
Znowu celem bezpośredniego rażenia stał się Sejm. Tym razem jednak nie ustawy, bowiem utracono nad wyraz pożyteczne narzędzie, ale funkcjonowanie.
Widzieliśmy w piątek, jak nieadekwatną reakcję wywołało odsunięcie od obrad „szczerbatego” posła PO.
Prawdopodobny scenariusz zakładał szereg wystąpień rozmaitych posłów i posłanek opozycyjnych z żądaniami włączenia do budżetu rozmaitych absurdalnych poprawek.
Jeśli nie udałoby się w ten sposób odwlec momentu głosowania na bliżej nieokreśloną przyszłość okupacja sali sejmowej i tak by nastąpiła.
Pod pretekstem tłamszenia swobody wypowiedzi posłów.
I obrony swobód obywatelskich, a przede wszystkim Suwerena, czyli Narodu.
Jednak próba odwleczenia po raz kolejny głosowania nad ustawą budżetową spotkała się z należytym odporem marszałka.
Czas dyskutowania bowiem minął, „totalitarna oPOzycja” zgłosiła w sumie aż 242 poprawki, co jest swoistym rekordem Sejmu RP (vide: sejmowy druk nr 881).
Ale nadal, korzystając ze środków masowego ogłupiania (tvn, Polsat, GW) szturm byłby prowadzony, łącznie z „merytorycznymi” wnioskami żony genialnego księgowego Kamili o przerwę w obradach, co ma opanowane do tego stopnia, że już nawet nie potrzebuje kartki, by móc sformułować.
„Spontaniczna” akcja, przygotowywana już 12 grudnia, zwana „rokoszem tysiąca kanapek”, musiała ruszyć pod byle-jakim-pretekstem.
Czy chodziło tylko o budżet?
Wszak w tym samym dniu miała być uchwalona ustawa o cholernie trudnym do wypowiedzenia tytule – deubekizacyjna.
Tego samego dnia ogłoszono próbę uporządkowania obecności mediów w Sejmie na wzór tego, jaki obowiązuje choćby w Parlamencie Europejskim, aczkolwiek bardziej liberalną.
Tak więc wskutek zbiegu okoliczności tego samego dnia połączone zostały trzy potencjalnie zapalne punkty:
’
1. wolne media, chociaż np. gazeta wyborcza odcięta od państwowych środków jest o wiele bardziej wolna niż kiedykolwiek w swojej historii, kiedy to była uzależniona od kasy wypływającej z państwowej (a wiec naszej) kieszeni bez względu na rzeczywiste wyniki sprzedaży;
2. budżet;
3. deubekizacja.
Należało spodziewać się jakiejś draki związanej z każdym w/w tematem. Niezależnie od pozostałych.
Tymczasem do barszczu wpadły naraz nie dwa, ale trzy grzyby!
W czasach minionego (słusznie, aczkolwiek czy na pewno?) ustroju takie nagromadzenie spraw powodujących wrzenie ktoś mógłby nazwać sabotażem.
Wychowani na książkach Forsytha, Fleminga czy też pochłaniający kolejną pozycję naszego Wrońskiego bez wahania uznaliby, że w PiS-ie zagnieździł się jakiś peowski Kim Philby, a raczej swojski Pilbikow.
Po ludzku mówiąc – kret.
I ów jest odpowiedzialny za najnormalniejsze w świecie wpuszczanie rządzących w kanał.
Oczywiście kret to nie jedyna przyczyna. Druga, może nawet ważniejsza, to zawrót głowy od sukcesów, przed czym przestrzegał już niejaki Stalin.
Wygraliśmy wybory, zwyciężamy w sondażach, mamy rację – możecie nam skoczyć, totalitarna oPOzycjo.
Ale to znowu ułuda.
Współczesne państwo bowiem uzależnione jest od przestrzeni wirtualnej o wiele bardziej, niż ktokolwiek przypuszczał jeszcze 10-15 lat temu.
Wirtualne media to przecież nie wszystko.
W przestrzeni wirtualnej wszak otrzymujemy wynagrodzenie za pracę i dokonujemy płatności.
Wirtualną gotówkę otrzymujemy wraz z kredytem.
Przedsiębiorcy wirtualnie składają deklaracje ZUS (słynny program PŁATNIK).
Obsługujemy konta bankowe, przelewy, wysyłamy wiadomości tak, że poczta zrezygnowała z usługi p.t. telegram.
Do tego sieć powiązań naziemnych i satelitarnych, umożliwiająca przesyłanie sygnału telefonicznego, telewizyjnego i radiowego.
Wszystkie powyższe sprywatyzowano.
Na wypadek zagrożenia pozostają tylko radiostacje wojskowe, o ile są jeszcze takowe sprawne.
Trudno jednak sobie wyobrazić, że nagle na ulicach pojawią się pojazdy wojskowe z głośnikami.
Bo przecież blokada wybranych kanałów przekazu medialnego nie oznacza blokady wszystkich.
Jeszcze nie tak dawno głównym celem każdej rewolucji były rozgłośnie radiowe bądź telewizyjne. Oczywiście na początku ruchu.
Dzisiaj zalew informacji jest tak potężny, że nowa rewolucja polegać będzie nie na przejęciu ośrodka informacyjnego, ale na odcięciu danego ośrodka od informowania społeczeństwa.
Teoretycznie to samo, w praktyce jednak o wiele łatwiejsze do wykonania.
Wyobraźmy sobie przez chwilę, że nagle z anteny znika telewizja rządowa. Nikt nawet nie będzie pytał o przyczynę, ale przełączy na najbliższy działający kanał. Czyli Polsat lub inny TVN.
To nie jest tylko gdybanie.
Awaria nadajników telewizyjnych odcięła od przekazu akurat w momencie emitowania przemówienia premier Beaty Szydło aż 7 województw.
Za emisję odpowiedzialna jest firma należąca ongiś do Kulczyka, coraz bardziej postrzeganego jako sorosowego „słupa”.
A co się stanie, gdy awaria dotknie pozostałe?
I zostanie tylko TVN i POLSAT?
W jaki sposób Prezydent i Rząd będzie mógł zwrócić się do Narodu?
Sytuacja, jaka jest w kraju po wyborach parlamentarnych 2015 roku zaczyna przypominać tę z 1981 roku.
Z tą różnicą, że ówczesna grupa trzymająca władzę jedynie musiała ją ograniczyć.
Dzisiaj, nominalnie, aczkolwiek w wielu dziedzinach nazbyt realnie, władza w demokratyczny sposób wymknęła się z rąk potomków władców stanu wojennego.
Doprawdy, nie potrzeba zbyt wielkiej fantazji, aby uznać to, co do tej pory się stało (zarówno w Sejmie, jak i na przekaźnikach TV) za próbę generalną „ostatecznego rozwiązania”.
Taki „13 grudnia” w wersji sorosowej.
Prof. Grzegorz Górski (KUL, adwokat, sędzia Trybunału Stanu) w wydarzeniach piątkowo-sobotnich widzi jedynie nieudany pucz.
Jego zdaniem Tusk przybył do Wrocławia po to, by móc powiedzieć Europie, że „siły demokratyczne w Polsce zdołały obalić krwawy reżim”.
Jednak jak mówił pewien rosyjski minister* – wyszło jak zawsze.
Fajnie, prawda?
Po raz kolejny daliśmy odpór palantom.
Mnie jednak dręczy zupełnie inne pytanie:
18.12 2016
_________________________________________
*
Мы хотели как лучше, а получилось как всегда. (ros.)
Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze. Wiktor Czernomyrdin, polityk rosyjski, premier Rosji w latach 1992–1998, w okresie od 2001 do 2009 r. ambasador Rosji w Kijowie.
4 komentarz