Komuniści wiedzieli, że gdyby postawili przed Polakami prosty wybór my/opozycja, nie mieliby żadnych szans.
Komuniści wiedzieli, że gdyby postawili przed Polakami prosty wybór my/opozycja, nie mieliby żadnych szans. Przekonali się o tym w wyborach do Sejmu kontraktowego, gdzie arbitralnie zapewnili sobie 65% miejsc. Resztę poddali wolnej konkurencji. Przegrali wszystkie. W Senacie również klęska – w wolnej elekcji komunistom udało się zdobyć tylko jedno miejsce w stuosobowym ciele. Gdyby ta sytuacja się utrzymała, jak wyglądałby pierwszy wolny Sejm?
By nie dopuścić po ’89 do zwycięstwa sił patriotycznych używano przeróżnych metod. Inwigilacja i stada agentów w szeregach partii prawicowych, oddanie jedynej opozycyjnej gazety w „dobre ręce”, monopol telewizyjny czy życzliwość części hierarchów (przy ogólnym milczeniu kościoła w sprawach drażliwych). Cel był jasny: siły patriotyczne muszą być rozdrobnione i sukcesywnie kompromitowane, by w końcu skończyć na „śmietniku historii”. Jako, że zjednoczona lewica pomimo tych protez nie mogła zdobyć większości parlamentarnej, stworzono partię pseudoopozycyjną, która miała za zadanie zagospodarować umiarkowany elektorat starannie obrabiany intelektualnie przez odpowiednie organa prasowe. Unia Demokratyczna, a później Unia Wolności, zdobywały stosunkowo niewielkie poparcie, ale zawsze wystarczające do współtworzenia „właściwego” rządu. Gdy ta formuła się wyczerpała (2001 r.), generałowie pomyśleli o nowym/starym ugrupowaniu – już teraz naprawdę spontanicznym i konserwatywno-liberalnym. (Do kreowania Platformy Obywatelskiej przyznał się po latach gen. Czempiński i jakoś nie słyszałem, by Tusk włóczył go po sądach). Do umacniania nowego bytu włączyły się dziarsko partie bardzo prawicowe. Pierwszą okazało się Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe Rokity i Komorowskiego, a drugą Unia Polityki Realnej będąca wtedy pod dominującym wpływem panów Janusza Korwin-Mikkego i Stanisława Michalkiewicza. Za cenę ostatnich miejsc na listach do Sejmu UPR wsparła PO w tym trudnym, startowym momencie jej istnienia. Oto, jak opisuje to jeden ze starych działaczy UPR, Marian Kowalski:
„Na spotkanie lubelskiej UPR przybył zaproszony przez Zbigniewa Bagińskiego (ówczesnego szefa wojewódzkich struktur partii) pełnomocnik PO, Włodzimierz Wysocki. Po ciepłym przywitaniu przez Bagińskiego, Wysocki bez ogródek zaproponował członkom UPR podpisywanie deklaracji wstąpienia do PO. Otwarcie się temu przeciwstawiłem, ale część kolegów wzięła deklaracje.”
Choć do powstania PO użyto znacznych sił i środków, to nie gwarantowało to większości sejmowej. Oczywiście obrotowe PSL zawsze było gotowe do świadczenia swoich usług, ale nie zapomniano także o „prawicowym odwodzie”. Gdy w potęgę rosło Prawo i Sprawiedliwość braci Kaczyńskich, jednocześnie po drodze powstawały nowe prawicowe byty. Niby była za Polską, za patriotyzmem, za prawicą, ale w chwili próby zachowywały się w sposób zdyscyplinowany – jak opiłki po przyłożeniu magnesu. Pierwszy ogromnej wolty dokonał Roman Giertych ze swoją Ligą Polskich Rodzin. Gdy ważyły się losy lustracji i powodzenia rządu Jarosława Kaczyńskiego, Giertych zainicjował nagle temat aborcji. Poparł go Jurek. Aborcji nie zaszkodzili, ale Polsce tak – w niedługim czasie rząd PiS upadł, władzę przejęła PO.
W kolejnych elekcjach sytuacja się powtarza: oprócz PiS startują małe, prawicowe ugrupowania Jurka, Giertycha, Korwina i innych, które szans nie mają żadnych, ale zawsze te kilka procent Kaczyńskiemu odbiorą – wspierając de facto linię generałów. Jaskrawo widać to było w ostatniej elekcji prezydenckiej – gdyby wszystkie siły patriotyczne połączyły się już w pierwszej turze, to Kaczyński miałby realne szanse na zwycięstwo nawet pomimo palikociej dywersji w swoim obozie. Przyczyny tego stanu rzeczy nie tkwią tylko po stronie chorych z ambicji (czy też uwiązanych) kacyków prawicowych partyjek. Po stronie PiS za dialog z potencjalnymi koalicjantami odpowiada wiceprezes Adam Lipiński, którego kunszt cała Polska mogła podziwiać w pokoju posłanki Beger. Gdyby Kaczyński choć trochę otworzył PiS na nowe środowiska i przekształcił partię w wielonutrową formację na wzór amerykańskich republikanów, nie musiałby się już nigdy martwić o swoje nogawki ciągle podgryzane przez generalskich wysłanników. A tak już się buduje „prawicowe” wsparcie dla niszczącego Polskę od lat układu. Już stara gwardia – Jurek, Korwin, Janowski (Giertych przeszedł do zadania nękania Kaczyńskiego sądami) i paru innych – montują porozumienie „najprawdziwszej prawicy”, która pośrednio wesprze oplatającą nas swym pełnym miłości uściskiem POśmiornicę…
***
Na koniec jeszcze kilka słów o ramionach PO w Prawie i Sprawiedliwości. Dziś już wiemy, z kogo składał się (i z kim uzgadniał swoje działania) sztab wyborczy Kaczyńskiego w ostatnich wyborach prezydenckich. Ciekawą obserwację poczyniłem ostatnio na temat zachowania Poncyliusza. Jednego ranka zapiał repertuarem lubelskiego „członka z ramienia PO” objawiając, że „Jarosław Kaczyński jest podróbką PJN”, a już wieczorem jego szefowa została zaproszona przez Komorowskiego jako członek stały Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Oni to się już z tym nierządem nie kryją!
Co mnie jednak zastanawia – ci ludzie od dawna są związani z braćmi Kaczyńskimi, otrzymywali najbardziej odpowiedzialne misje (kierownictwo kluczowej kampanii wyborczej), znali sekrety partii, jednak okazali się tak niegodni zaufania. Jak to się stało? Kto tam odpowiada za politykę personalną? Kto sprawdza nowych? Niestety wyborcy PiS nie doczekali się odpowiedzi na te podstawowe pytania i rozliczenia winnych. Nie twierdzę, że to musi koniecznie być kret PO, ale na pewno nie zna się na swoim fachu.
Obawiam się niestety, że nie nastąpił jeszcze koniec szkodnictwa w ścisłym kierownictwie PiS. Na kilka dni przed 10 kwietnia, gdy ważą się losy skali uczczenia Ofiar smoleńskiej pułapki, powołany niejako w „trybie wyborczym” nowy tygodnik donosi, że… Kaczyński nie chce wziąć władzy w najbliższych wyborach – bo nie będzie mieć Pałacu, bo może być załamanie budżetu! I pod takimi opiniami podpisują się Lipiński, Hofman i prof. Zdzisław Krasnodębski! Tak przynajmniej twierdzi Piotr Zaręba, a o żadnym dementi nie słyszałem. I jak ma to zrozumieć twardy elektorat, który nie może już patrzeć na bezczelność i szkodnictwo tuskowszczyzny? Prezes co prawda zaraz twardo dementuje: „Chcę być premierem. O tym, co będzie w 2015 roku nie ma sensu w tej chwili mówić”, ale niepewność została zasiana.Jak wytłumaczyć tak demotywującą akcję tuż przed obchodami rocznicy 10 kwietnia?
Paweł Chojecki
PS
Tekst napisałem przed 10 kwietnia, ale wstrzymałem jego publikację, by nie psuć atmosfery rocznicy tragedii smoleńskiej.
"Trzymasz w reku gazete niezwykla. Juz sam tytul "idz POD PR¥D" sugeruje, ze na naszych lamach spotkasz sie z pogladami stojacymi w konflikcie z powszechnie lansowanymi opiniami."