Pradziadek mu nie opowiedział…
19/11/2011
896 Wyświetlenia
4 Komentarze
12 minut czytania
Ojciec jednego z zatrzymanych niemieckich antifowców stwierdził, że jego syn po przegonieniu przez policję po Nowym Świecie wrócił z taką traumą, że musi poddać się terapii.
Ojciec jednego z zatrzymanych niemieckich antifowców stwierdził, że jego syn po przegonieniu przez policję po Nowym Świecie wrócił z taką traumą, że musi dostać odszkodowanie od polskiego podatnika
Widać dziadek mu nie opowiedział, co te kilkadziesiąt lat temu robił w Polsce, więc ja uzupełnię jego edukację.
Przed wojną w Poznaniu mieszkała mała dziewczynka. Tata był krawcem, mama zajmowała się domem. Dziewczynka chodziła z nią na targ, ścierała kurze. Lubiła pomagać mamie i przyglądać się jak krząta się w kuchni. Miała lalki i czyste łóżko. W kieszeni fartuszka znajdowała karmelki, które wkładały jakieś dobre duszki.
1 września 1939 roku nie poszła do szkoły. Bracia ucałowali ją i wyjechali na wojnę. Potem w mieście zaroiło się od krzyczących po niemiecku żołnierzy i flag ze swastyką. W szkole nauka odbywała się w języku niemieckim a w każdej klasie na dzieci patrzył z fotografii sam Führer. Dziewczynka dowiedziała się, że mieszka teraz nie w Polsce, tylko w Warthegau, prowincji III Rzeszy. Po lekcjach ze spuszoną głową przemykała szybciutko do domu – smutnego domu. Bracia trafili do niewoli, siostry zostały wywiezione w głąb Rzeszy na roboty przymusowe. Żaden dobry duszek nie wkładał jej już do kieszonki karmelków.
W 1942 roku skończyła 12 lat. Któregoś poranka marcowego do mieszkań w ich domu wpadli policjanci z Kripo (policji kryminalnej). Dziewczynka wraz z matką zostały aresztowane, ten sam los spotkał kilka innych jej rówieśniczek. Cztery matki skazano hurtem na jednej rozprawie bez adwokata i bez składania zeznań za brak nadzoru nad dziećmi na pobyt w obozie koncentracyjnym, zaś dziewczynki za kradzież skrawków mięsa na pobyt w Prewencyjnym Obozie Policji Politycznej dla Młodzieży Polskiej w Łodzi (Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt). Jej ojca wysiedlono do GG, a jej łóżeczko zajęła niemiecka dziewczynka – córka przybyłego do Poznania hitlerowskiego urzędnika.
Pod koniec grudnia 1942 roku wszystkie aresztowane w Wielkopolsce dzieci przetransportowano do Łodzi na reedukację. Dziewczynka przekroczyła bramę obozową, zobaczyła trzy metrowy mur okalający obóz, baraki, plac apelowy. Wkrótce też przekonała się, że trafiła do piekła.
Jako oficjalny powód powołania obozu podano konieczność odseparowania w Polsce od społeczności niemieckiej małoletnich przestępców i ich odpowiedniego wychowania.
A na czym ono polegało? Każdy dzień zaczynał się o 6 rano od słania łóżek, żeby nie było żadnego zagięcia derki, która musiała być naprężona jak stół. Kto nie zdążył, dostawał kijem po grzbiecie. Następnie wypędzano małych więźniów na plac apelowy, gdzie odbywały się ćwiczenia gimnastyczne na rozgrzewkę oraz dla hartowania ciała. Po gimnastyce spędzano dzieci na placyk z pompą, aby się umyły. Potem odbywał się apel. Najpierw ustawiano dzieci chodzące, potem przynoszono chore i te, które zmarły w nocy. Jeśli remanent nie zgadzał się ze stanem z dnia poprzedniego to apel trwał tak długo póki nie znaleziono błędu.
Na zakończenie apelu był przegląd czystości, czyli wybieranie przez nadzorców kilku osób i ukaranie ich. „Za brudne nogi, za wszy, za wszystko co było, dostawałeś bicie. A przecież nie było mydła! (…) Bili, a mało że bili, to jeszcze trzymali i kazali liczyć: "Raz, dwa, trzy… ." Dostawałam takie lanie, takie bicie (nawet 25 na tyłek naraz), że tylko do ośmiu naliczyłam, a reszty już nie! Bicie było za nic!”1/
Gdy formalnościom buchalteryjnym stało się zadość dzieci dostawały śniadanie, czyli kubek czarnej lury i pajdkę czarnego, gliniastego chleba. Wygimnastykowane i najedzone szły do pracy ku chwale III Rzeszy.
Chłopców początkowo kierowano do budowy baraków, potem wszyscy pracowali w warsztatach na rzecz wojska. Mali więźniowie szyli paski i chlebaki, robili sprzączki, wyrabiali kosze wiklinowe na amunicję. Dziewczynki kierowano również do pralni, do skrobania jarzyn, zaś chłopców do szewca lub prostowania igieł tkackich. „Takich igiełek przykładowo trzeba było wyprostować na kowadełku sześćset, siedemset. Kto nie wyrobił normy, był karany. Można było dostać za to skakanie żabki, jak nie pompki, albo pół porcji tylko dostał swojego obiadu czy wyżywienia ”2/
Praca kończyła się o 19 podsumowaniem dnia i wypłatą należności wg fantazji wachmanów.
Dla jednych znaczyło to brak śniadania lub siniaki, skakanie „żabką” lub w woru związanym pod szyję, biegi do utraty tchu po placu apelowym, ćwiczenie kroku defiladowego, dla innych pobyt w karcerze – ciemnym pomieszczeniem w piwnicy jednego z budynków, w którym cały czas utrzymywał się 20-centymetrowy poziom wody.
O 22 dzieci szły spać do nieogrzewanych baraków bez światła elektrycznego z małymi okratowanymi oknami umieszczonymi pod sufitem Baraki były wyposażone w piętrowe prycze z desek, których w każdej sali mieściło się po 50. Sienników nie było. Do przykrycia służył cienki koc. Często na jednej pryczy spały po 2-3 osoby. Pilnowanie, by nikt nie opuszczał sal należało do zadań dyżurnych. Natomiast wachmani potrafili w ciągu nocy urządzać dodatkowe zbiórki i apele.
Władze obozowe uznały, że dzieciom do przeżycia wystarczy na dzień 200 gram chleba i dwa talerze wodnistej zupy z ziemniaków lub brukwi bez tłuszczu za to z wkładką mięsną w postaci robactwa. Posiłki zimą i latem, niezależnie od pogody, były serwowane na dworze.
Również niezależnie od pory roku dzieci były ubrane jedynie w mundurki z szarego drelichu, na gołych stopach miały trepy.
Dziewczynce z Poznania jakoś udało się przetrwać pierwszych kilka miesięcy i na wiosnę 1943 roku przeniesiono ją do filii obozu w Dzierżążni, gdzie mieścił się folwark. Dzieci były tu zatrudniane przy pracach polnych, w ogrodzie, cieplarni, w oborze.
"Jako dzieci żeśmy pracowali po 12 godzin w polu. Było z tym lepiej o tyle, że tą marchew, tego buraka, tego ogórka zjadło się na tym polu. Tylko z tym było lepiej. Pracowaliśmy od szóstej do dwunastej. O dwunastej był obiad. Potem żeśmy pracowali do godziny szóstej, była kolacja. Po kolacji to się nie szło spać, tylko do stodoły, wiązać rzodkiewkę do godziny dwunastej w nocy. Tylko parę godzin żeśmy spali. Zmordowane, zmęczone, wiadro wody na pół pola stało, żeby się napić wody. To nim się doszło napić, to już się zostało z pracą, już się nie mogło podążyć. "3/
"W Dzierżązni myśmy z kolei w polu ciężko pracowali: kamienie żeśmy zbierali, buraki plewili, wyciągali buraki jesienią. Boso, szron już był, nogi i ręce mieliśmy takie, jakbyśmy parchy mieli. A to ból był, jak człowiek chciał umyć, zamoczyć wodą tylko troszeczkę. Pieczenie niemiłosierne. Ale z biegiem czasu wyleczyliśmy to własnym moczem. Myśmy sikali na własne ręce, żeby je jakoś wyleczyć. Tak nam doradziła taka pani Jadzia na Dzierżązni, która nas pilnowała." 4/
Pomimo tak wspaniałych warunków stworzonych do resocjalizacji społecznej i wychowania wartościowych obywateli III Rzeszy dzieci masowo umierały. Władze obozowe, choć w styczniu 1944 w popłochu opuszczały obóz jednak nie zapomniały zniszczyć kartotek, więc do dziś nie wiadomo, ilu małych więźniów przewinęło się przez obóz usytuowany w środku łódzkiego getta, czy było to 5 tysięcy, czy 20 tysięcy małych Polaków.
4/ http://www.dsh.waw.pl/zon/index.php?page=persons&id=531
4 komentarz