Po drodze postanowił zajść na Stary Rynek do swej narzeczonej Anny i przy okazji odebrać swoje spodnie od mieszkającego po sąsiedzku żydowskiego krawca. Na Starym Rynku spotkał burmistrza Karolaka w towarzystwie umundurowanych Niemców, którzy wyganiali mieszkających w pobliżu Żydów z poleceniem aby udali się na rynek – ten właściwy, zwany Dużym albo Nowym Rynkiem.
POLSKI HOLOCAUST Z JEDWABNYM OSZUSTWEM W TLE CZ. V
Traf chciał, że krawiec, który naprawiał Zygmuntowi spodnie, zobaczył go przez okno i wyszedł z domu, chcąc mu je wręczyć. Nie pozwolił na to Karolak, który rugając Laudańskiego za opieszałość, popędzając i jego i krawca oraz wypędzonych w międzyczasie ze swych domów Żydów, spodnie polecił oddać matce Anny, narzeczonej Zygmunta.
Idąc z Żydami na Duży Rynek w asyście burmistrza i umundurowanych Niemców, był widziany między innymi przez wspomnianą na samym początku Mariannę Supraską. Osiem lat później korzystne dla niego zeznania tej kobiety zostały całkowicie zignorowane przez łomżyńskie UB, gdy „na siłę” (w przenośni i dosłownie) szukano winnych rzekomego pogromu.
Po wejściu na rynek zauważył grupy Żydów – kobiety, dzieci i mężczyzn – pielących trawę wyrastającą spomiędzy kocich łbów. Po wejściu do mieszkania burmistrza zastał żonę Karolaka, która poskarżyła się, że uszkodzona kuchnia nie pozwala jej zagotować wody na herbatę.
– „Niemców się najechało” i mąż chce ich zaprosić na posiłek – mówiła.
Poprosiła Zygmunta o szybką naprawę. Po uporaniu się z kuchnią pani burmistrzowej postanowił jak najszybciej wracać do domu. Na rynku było coraz tłoczniej, przybywało spędzanych przez Niemców Żydów. Udał się w kierunku Starego Rynku, tam gdzie mieszkała Anna, jego narzeczona.
Zawrócił go stojący w przejściu uzbrojony Niemiec. Krótkie „zurueck” wykluczało wszelką dyskusję. To samo spotkało go przy wylocie na Wiznę, jak również przy dojściu do ulicy Łomżyńskiej i Przestrzelskiej. Próbował dostać się na teren żydowskiej bożnicy – tam też nie został wpuszczony.
Niemcy w dalszym ciągu zganiali Żydów na rynek – sami lub przy pomocy zmuszanych do tego Polaków, którzy później, tak jak Stanisław Zejer, rolnik z Jedwabnego, stali się ofiarami ubeckiego „procesu” i zapłacili cenę najwyższą – własne życie.
Przy posterunku żandarmerii pełno Niemców i… właściwie jedyna droga wydostania się z matni. Zygmunt idzie w tym kierunku. Przejściem przy budynku wchodzi na teren żandarmskiej posesji, a stamtąd tylko krok do ulicy 11 Listopada. Wydostał się na ulicę idąc w kierunku cmentarza katolickiego, skąd obok domu Borawskich, polami dostał się do swojego domu.
Będąc już w domu, za jakiś czas zauważył, jak z miejsca gdzie znajdował się kirkut i stodoła Śleszyńskiego buchnął w górę kłąb dymu. Nie wiedział jeszcze co się stało. Tego dnia już z domu nie wychodził. Został przy chorym ojcu.
Martwił się o młodszego brata. Będąc świadkiem niemieckiej nagonki na żydowską ludność miasteczka oraz znając brutalność i bezceremonialność „nadludzi” w stosunku do Polaków i do Żydów, obawiał się, aby Jurkowi coś się nie stało.
W tym czasie najmłodszy, podobnie jak kilkunastu innych polskich mieszkańców miasteczka, pod nadzorem gestapowców i żandarmów zagoniony został do konwojowania Żydów na rynek. O „udziale” Jerzego Laudańskiego w rzekomym pogromie, tak zeznawał w 1949 roku wspomniany wyżej Stanisław Zejer:
„…widziałem Jerzego Laudańskiego, jak szedł za Żydami jak pędzili ich na rynek, za Laudańskim szli gestapowcy. Ze współoskarżonych więcej nikogo nie widziałem. Żydów tych prowadziło gestapo i oni ich bili”.
Takich zeznań żydowscy oficerowie ówczesnego Urzędu Bezpieczeństwa nie brali pod uwagę. Do ich obowiązków należało przecież „udowodnić” winę podejrzanym gojom.
Po spaleniu stodoły Niemcy wydali zarządzenie, aby Żydzi, którzy uniknęli śmierci i ukrywają się, zgłosili się do wyjazdu do getta w Łomży – tam będą mogli „spokojnie żyć i pracować”. Zgłosiło się ich dość sporo. Do czasu wyjazdu do łomżyńskiego getta, przebywali krótko w getcie jedwabnieńskim, które Niemcy naprędce zorganizowali naprzeciwko Starego Rynku. Istniało niedługo i służyło jedynie doraźnym potrzebom na czas masowego mordowania Żydów w ramach akcji „Einsatz Reinhard”, jaka trwała na terenach zdobytych przez Niemców po 22 czerwca 1941 r.
W tym czasie wróciła też do swego domu w Jedwabnem Żydówka Ibram, która według Szmula Wasersztajna – koronnego świadka Jana T. Grossa – miała być zgwałcona i zamordowana przez Mierzejewskiego, u którego się ukrywała. Ibram została wzięta przez żandarmów na posterunek, gdzie usługiwała i pomagała w kuchni.
Niemcy polecili miejscowemu szewcowi Konstantemu Laudańskiemu, stryjowi Zygmunta i Jerzego, aby naprawiał im buty. Buty te odnosił na posterunek szewski terminator Jerzy Laudański, którego żandarmi zatrudnili również do czyszczenia obuwia. Musiał, chcąc nie chcąc, pucować je do połysku. Odmowa nie wchodziła w grę, stąd częste wizyty chłopaka w siedzibie jedwabnieńskiej żandarmerii.
I to także posłużyło później ubeckim oprawcom do wymuszenia na nim przyznania się do współpracy z władzami państwa niemieckiego, co pozwalało na oskarżenie z tzw. dekretu sierpniowego (z sierpnia 1944 roku).
Zygmunt początkowo miał zamiar wykorzystać „wizyty” brata na posterunku żandarmerii. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy przejmując dokumenty po uciekającym w panice NKWD, mogli znaleźć również odpowiedź na list, jaki w sprawie ojca i swojej pisał do Moskwy.
Odnalezienie przez Niemców tego dokumentu oznaczało dla niego wyrok śmierci. Ale czyszcząc buty żandarmom, Jerzy nie miał praktycznie żadnych możliwości dotarcia do jakichkolwiek dokumentów, dlatego też zamysł ten został poniechany.
Stosowana przez Niemców odpowiedzialność zbiorowa uczyła przezorności: dla uniknięcia ewentualnych represji uradzono wysłać Jerzego do Poręby pod Ostrów Mazowiecką, gdzie mieszkał najstarszy brat, Kazimierz. Zygmunt musiał pozostać z chorym ojcem i matką; ktoś musiał zapewnić im opiekę i utrzymanie. Okazało się, że Jerzy wpadł z deszczu pod rynnę. Został złapany w ulicznej łapance i trzy lata przesiedział w hitlerowskich kacetach Auschwitz-Birkenau, Gross Rosen i Oranienburg. Po wojnie odsiedział jeszcze osiem z piętnastu lat, jakimi obdarowało go UB.
Ponowne przyjście Rosjan do Jedwabnego w 1944 roku zaznaczyło się w pamięci Zygmunta Laudańskiego. Aresztował go Krystowczyk (też Zygmunt, jeden z braci Krystowczyków, którzy w czerwcu 1941 roku uciekli wraz z Armią Czerwoną a teraz z nią powrócili), wróciła też sprawa zabójstwa Szewieliowa – naczelnika NKWD z Jedwabnego. Przypomniano też Zygmuntowi udział jego krewnych w antysowieckiej partyzantce.
Wiedział, że to nie przelewki. Takie postawienie sprawy mogło się skończyć tragicznie. Zaczął „pogrywać” nieaktualnym już listem do Stalina i Kalinina. Ale gdy dodał, że z poprzednim naczelnikiem był w „zmowie” właśnie po to, by ująć zabójcę Szewieliowa, poskutkowało. Udało mu się jeszcze wyciągnąć z posterunku milicji Nacewicza, którego niesłusznie posądzano o zabójstwo czerwonoarmisty w czerwcu 1941 roku.
Niestety Śleszyńskiego, właściciela stodoły, w której spalono Żydów, nie udało mu się wydostać. Chociaż Zygmunta wypuszczono, nie dane mu było długo cieszyć się wolnością.
Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i zawieźli do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko bijący chcieli. Sielawina i Kalinowska, które nie umiały pisać ani czytać, „podpisywały” krzyżykami wszystkie protokoły, które im podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszej okupacji sowieckiej pracował w MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich przy pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i podpisał. Przez długi czas nie mógł chodzić.
Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta. Przesłuchania odbywały się według schematu: zaciemniony pokój, śledczy za biurkiem i ciągle te same pytania – kogo widział przy mordowaniu Żydów?
Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie był i nikogo nie mógł widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na biurku, gasło światło, a z sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech rosłych ubowców. Jedno uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze. Leżącego kopali, gdzie popadło: po głowie, brzuchu, nerkach – nie wybierali. Gdy starał się osłaniać głowę – dostawał w genitalia („sposób” „Krwawej Luny” – Julii Brystygier płk NKWD), gdy je chronił – kopali w głowę, gdy mdlał – cucili wodą i znów bili. Po takiej „obróbce” mówił właściwie wszystko co chcieli. Starał się jednak podawać nazwiska tych, którzy byli poza zasięgiem UB albo nie żyli.
Na początek wymienił Karolaka, niemieckiego burmistrza w Jedwabnem – wyśmiali go. Podał nazwisko Kalinowskiego i Kurzeniowskiego, bo doszły go słuchy, że nie żyją. Zmusili go do wymienienia nazwiska Mariana Żyluka, jednak później został on przed sądem uniewinniony .Przy podpisywaniu protokołu śledczy dopisał, że w czasie przesłuchania nie stosowano przymusu fizycznego.
Laudański gwałtownie zaprotestował. Śledczy nie ponaglał. Znów nacisnął przycisk na biurku, znów zgasło światło i wpadło trzech ubeckich opryszków. Cios w głowę, podłoga, kopy ubeckimi butami, ból, utrata świadomości. Nie chciał umierać w katuszach, jakie zadawali mu żydowscy oficerowie UB. Liczył, że przed niezawisłym sądem dojdzie prawdy i sprawiedliwości.
Sędziemu poskarżył się już w pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak go bito, jak wymuszano zeznania i dyktowano co ma powiedzieć.
„Niezawisły” sąd ze zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając się bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on… zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy.