We Lwowie pokazały się na murach miasta napisy:
„Chcieliście Polski bez Żydów, macie Żydów bez Polski”
Jednemu z podporuczników Laudańscy użyczyli cywilnego ubrania, które pomogło mu w ucieczce. Oni sami też nie mieli czego tutaj szukać. Teraz już w czwórkę, bo na szlaku wojennej tułaczki ojciec i syn spotkali dwóch pozostałych braci (Jerzego i Kazimierza), postanowili wracać do Jedwabnego.
POLSKI HOLOCAUST CZ. IV
Powrót ułatwiały posiadane rowery. Zbliżając się do rodzinnej miejscowości, bracia postanowili pomóc okolicznym rolnikom w wykopkach. W zamian, tytułem zapłaty, otrzymali kilka worków ziemniaków na zimę. Kiedy dotarli do domu, poraziła ich wieść o aresztowaniu ojca.
Czesław Laudański, znany i ceniony w Jedwabnem mistrz sztuki murarskiej, był jednym z wielu inicjatorów budowy kościoła parafialnego w tej miejscowości. Kiedy w 1926 roku wkopano pod budowę przyszłej świątyni kamień węgielny, świeccy i duchowni uczestnicy ceremonii pozowali do zdjęcia. Po latach ta właśnie fotografia była dla NKWD wystarczającym dowodem „nieprawomyślności” ojca.
Według Sowietów „komitywa” z duchowieństwem znaczyła tyle samo co antykomunizm, a to dawało przepustkę na deportację, albo na tamten świat.
Bracia dalecy byli od posądzania kogokolwiek o zadenuncjowanie ich ojca. Równie dobrze mogli to zrobić komunizujący Żydzi, jak i uważający się za komunistów czterej bracia Krystowczykowie.
Póki co postanowili się ukrywać, bo znając bolszewickie metody byli przekonani, że po ojcu przyjdzie czas i na nich. Najstarszy, Kazimierz, udał się pod Ostrów Mazowiecką, gdzie zamieszkał w miejscowości Poręba.
Jerzy i Zygmunt ukrywali się przez pół roku; rzadko nocowali w domu – najczęściej u znajomych gospodarzy, w stogach, w stodołach, na strychach.
Laudańscy nie mieli wrogów wśród rodaków i wśród znacznej części społeczności żydowskiej – w większości apolitycznej, zajmującej się handlem i rzemiosłem. Nic ich nie różniło, a pojęcie antysemityzmu było im obce. Nawet próba wejścia Laudańskich na miejscowy rynek odzieżowy, gdzie początkowo wcale nieźle im się wiodło, nie pozostawiła urazów ani niechęci. Handlowali, póki żydowscy kupcy dumpingiem nie zmusili ich do zwinięcia interesu. Nie zdołało to jednak zantagonizować sąsiadów.
W międzyczasie Zygmunt postanowił drogą legalną starać się o zwolnienie ojca. Podanie do okupacyjnych władz sowieckich z prośbą o zwolnienie podpisało wielu mieszkańców Jedwabnego, w tym również jedwabnieńscy Żydzi.
Dotychczasowe starania nie dawały rezultatów, a ciągłe ukrywania dawało się już we znaki, więc Zygmunt postanowił posłużyć się fortelem…
Jedną z form sowieckiej indoktrynacji na terenach okupowanych było rozdawanie Polakom tłumaczonej na język polski sowieckiej Konstytucji. Jeden z konstytucyjnych artykułów głosił, że nikt nie może odpowiadać i być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za kogoś.
To postanowił wykorzystać Zygmunt Laudański. W piśmie skierowanym do Stalina i Kalinina pytał jak to jest, że on z powodu aresztowania ojca musi się ukrywać. Zmusza go do tego postępowanie miejscowych władz, dla których jest przestępcą. Chce zatem wiedzieć, czy kłamie sowiecka Konstytucja, czy też niewłaściwie wprowadzają ją w życie sowieccy urzędnicy.
Wykombinował, że atutem listu będzie miejsce nadania: małe polskie miasteczko okupowane przez Sowietów, z którego nikt nigdy do Moskwy nie pisał i prawdopodobnie nigdy nie napisze. To może kogoś zainteresować. Faktycznie zainteresowało. Odpowiedź przyszła na adres nieobecnego kolegi, który – za jego zgodą rzecz jasna – przezornie podał. Poinformowano Laudańskiego, że urząd Prokuratora Generalnego Związku Sowieckiego zainteresował się jego sprawą i zażądał od podległych mu organów stosownych wyjaśnień.Posiadając taką decyzję Zygmunt powrócił do domu.
Na razie nikt go nie niepokoił. Chcąc pomóc ojcu w utrzymaniu się przy życiu w łomżyńskim więzieniu trzeba było sukcesywnie dostarczać tam paczki żywnościowe. Każde wysłanie paczki wymagało zgody miejscowego naczelnika NKWD. Z koniecznym w takich przypadkach „zajawlenjem” udał się Zygmunt wprost do najważniejszego enkawudzisty w Jedwabnem.
Ten nie omieszkał wyrazić swego zadowolenia z nieoczekiwanego spotkania. Oni również mieli pismo z Moskwy. Szukali Zygmunta, aby wykazać się przed zwierzchnością. Od tej pory mógł się już nie ukrywać. Co więcej, jedwabnieńskie NKWD uważało go w pewnym sensie za „swego człowieka” i próbowało go wciągnąć do współpracy. Sowietom dawał się już we znaki polski ruch oporu. Ponosili straty. W potyczce z polską partyzantką zginął poprzedni naczelnik NKWD w Jedwabnem, niejaki Szewieliow.
Sowiecka akcja odwetowa zakończyła się częściowym powodzeniem. W jednej z leśniczówek osaczyli polski oddział. Wśród zabitych była również Jadwiga Laudańska, stryjenka Zygmunta. Pokrewieństwo to było dla niego realnym zagrożeniem. Uwolnił się od podejrzeń o współpracę z ruchem oporu twierdząc, że gdyby był w kontakcie z partyzantami, nie przyszedłby tutaj, aby się ujawnić.
Zdawał sobie jednak sprawę, żeprzyjmując jego wyjaśnienia NKWD miało wobec niego określone zamiary. Tak też było. Polecono mu utrzymywanie stałych kontaktów z miejscową „czerezwyczajką” i donoszenie o każdym obcym pojawiającym się w mieście. Wiedział, że jest inwigilowany. Pozostawało robić dobrą minę do złej gry albo rżnąć przysłowiowego głupa.
Podjął pracę w miejscowym MTS (maszino-traktornoj stancji), gdzie pracował aż do wejścia Niemców. Dorabiał murarką. Młodszy brat Jerzy terminował u szewca w warsztacie stryja Konstantego. Ojciec nadal przebywał w więzieniu. Żyli ciągłą nadzieją na jego uwolnienie, chociaż widoki na to były raczej mizerne.
Ani Jerzy, ani Zygmunt, z racji powiązań stryjostwa z ruchem oporu, nie mogli zanadto się „wychylać”. Pozostawało najważniejsze – przeżyć, uniknąć wywózki w głąb Rosji i nie dać się aresztować.
Przemyśliwali o ucieczce za kordon, do Generalnej Guberni, do najstarszego Kazimierza. Ale uciekając skazaliby matkę na więzienie, zaś ojca na śmierć, a tego nie mogli zrobić. Żyli więc nadal w sowieckiej „szczęśliwości”.
Tak jak im nakazywano, brali udział w świętowaniu „prazdnikow”: „pierwomajskowo” i „oktiabrskowo”. Tak jak im nakazywano, nosili transparenty, szturmówki i portrety sowieckich przywódców. Zygmunt z młodzieńczą tendencją do „zgrywy” łapał przeważnie za portret Stalina, co w połączeniu z odpowiednią mimiką i puszczaniem oka do zaufanych kolegów zapewniało wcale dobrą zabawę. Nie przewidział, że po latach Agnieszka Arnold kręcąc o nim film wykorzysta ten moment kreując go na „bolszewickiego bandytę”.
Kiedy 22 czerwca 1941 roku do Jedwabnego wkroczyli Niemcy, Laudańscy cieszyli się jak wszyscy. Ale nie z powodu „wyzwolicieli”. Powodem radości był fakt wojny między dwoma odwiecznymi wrogami. Wierzyli, że tak jak z pierwszej wojny światowej, tak i teraz Polska narodzi się z tej pożogi wolna i odrodzona.
Niemców nikt kwiatami nie witał. Raczej trzeba się było mieć na baczności, bo żartów z nimi nie było. Jeżeli nie strzelali, to brutalnie bili. Buta „rasy panów” już na samym początku niejednemu dała się we znaki.
Powrócił do domu ojciec – Niemcy po zajęciu Łomży wypuścili wszystkich sowieckich więźniów. Znajomi przywieźli go do domu ślepego i bez władzy w nogach. Jeszcze trochę, a skosiłaby go bolszewicka kostucha.
Wrócili również ci, którzy dotychczas ukrywali się przed Sowietami. Szukali winnych poniewierki i aresztowań – przeważnie tych z żydowskiej milicji. Na próżno, bo wszyscy zwiali z wycofującą się Armią Czerwoną. Niemcy rozstrzelali dwóch braci Wiśniewskich, którzy jako konfidenci NKWD denuncjowali osoby współpracujące z polskim ruchem oporu.
W obawie przed samosądem schronili się na posterunku żandarmerii niemieckiej. Niemcy po krótkim śledztwie zlikwidowali ich.
Pod ścianę postawili także Czesława Kurpiewskiego, który służył w ruskiej milicji. Tego ostatniego, jak głosiła plotka, najpierw stłukła stara Stryjkowska. Jeżeli tak było, to Kurpiewskiemu na pewno lanie się należało. Był wyjątkową kanalią.
O pogromach nie było słychać. Laudańscy rzadko chodzili do miasta. Opiekowali się ojcem.
Postanowili nie dać go śmierci.
Do ich domku przy ulicy Przytulskiej docierały różne wieści, jednak o jakichś masowych wystąpieniach ludności polskiej przeciwko Żydom nie słyszeli. To było nie do pomyślenia w obecności żandarmerii niemieckiej, która za wszelką samowolę stosowała tylko jedną karę – karę śmierci.
Jednymi z pierwszych zarządzeń nowego okupanta były te o oddawaniu broni i radioodbiorników oraz o ukrywaniu się Żydów. Za ukrywanie Żyda groziła śmierć, natomiast oni sami, gdziekolwiek by się ukrywali, mieli natychmiast powrócić do swych siedzib.
Pamiętnego dnia 10 lipca 1941 roku Zygmunt Laudański od rana przebywał w domu. Około południa do domu Laudańskich przyszedł człowiek z poleceniem od burmistrza, aby Zygmunt natychmiast stawił się w „Astorii”. Był to nie istniejący już dzisiaj budynek usytuowany na rynku, gdzie mieszkał i urzędował burmistrz Karolak, renegat i zdrajca, który podpisał „folkslistę”. Zygmunt jako murarz miał zgłosić się do naprawy kuchni.