Dziś przypadkiem oglądałem jakiś program podróżniczy traktujący o społeczności autochtonicznej Wyspy Wielkanocnej. Znanej zresztą z wykreowania w swojej historii wysoce autodestrukcyjnego systemu kulturowo-gospodarczego. W tym programie przedstawicielka miejscowej społeczności opowiadała o znanych z XIX w., a mających swoje reperkusje i dziś problemach związanych z polityką Chile wobec należącej do nich wyspy (np. bezrefleksyjnym wydzierżawianiu dużych obszarów ziemi szkockim firmom pod hodowlę owiec, co w zasadzie uniemożliwiało życie miejscowej ludności, popieranie nowej fali osadników itp.).
W tym wszystkim wskazywała także na problem, uznawany tam za największy, a mianowicie na nadmierne otwarcie wyspy na nowe osadnictwo oraz migrację z kontynentu. Ta zaś, z racji nierównych szans obu stron rywalizacji, powoduje przejmowanie ograniczonego zasobu miejsc pracy przez element zewnętrzny, co w konsekwencji prowadzi do braku miejsc pracy dla powracającej ze studiów rodzimej młodzieży i zmusza ja do migracji zarobkowej. Ba, prowadzi to do wynaradawiania samej wyspy.
I tak sobie pomyślałem, że działania naszych rodzimych postpolityków prowadzą nas wprost do wejścia w kłopoty niewielkie wyspy na Pacyfiku. Że indolencja i głupota władzy oraz piewców otwarcia na wszystko i wszystkich, szybko zdaje się ściągać na 40-sto milionowy kraj w środku Europy problemy typowe dla niewielkich społeczności izolowanych wysp. A jakie to problemy? Migracja zarobkowa, brak możliwości pracy w swojej ojczyźnie, zwijanie się rynku, głupi i naiwny internacjonalizm, a jako remedium przyjmowanie taniej siły roboczej w postaci imigrantów oraz w konsekwencji wynaradawianie (już starożytny Rzym oraz Bizancjum tak właśnie zgniły wewnętrznie i zniknęły z mapy Europy). Tylko głupcy mogą tego nie dostrzegać.